Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Książę Świtów - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
5 grudnia 2025
29,00
2900 pkt
punktów Virtualo

Książę Świtów - ebook

Młody półelf André pragnie odkryć tajemnicę swojego pochodzenia. Wyrusza w podróż, która odmieni przyszłość upadającego cesarstwa. Tymczasem królowa Mora, władczyni o żelaznym sercu coraz śmielej wyciąga ręce po świat. „Cesarz Światła. Książę Świtów” to historia o miłości, zdradzie i poszukiwaniu tożsamości.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397502819
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Opowiedz jeszcze raz, kochaniutka! — krzyknęli dwaj mężczyźni, po czym oblizali pianę z kufli w jednej ze spelun w dokach.

Wtedy baśniobajarka Matylda po raz kolejny zaczęła opowiadać ulubioną historię klienteli.

— Dawno, dawno temu żyła pewna bardzo ambitna czarodziejka: Mora z rodu Dragganów, która słynęła z boskiej urody. Pochodziła z rasy fioletowoskórych Fallerian, nie bez powodu zwanych pięknymi istotami. Karnacja kobiety miała jedynie jasnofioletowy odcień, a jej szare oczy lśniły jak kamienie księżycowe. Włosy Mory były czarne jak obsydian i tak długie, że opadały prawie do ziemi. Z głowy czarodziejki wystawały cienkie różki, które przeważnie ginęły w gęstwinie włosów, gdzieś pod okazałymi koronami, zmienianymi w zależności od okazji. Lubowała się w strojach złotych, srebrnych i takich o hebanowej barwie, które emanowały błyskiem brokatu i kryształków. Wyglądała, jakby skradła niebo pełne gwiazd. Jej atrybut stanowił srebrny czarodziejski kostur, wykonany ze specjalnego zmiennokształtnego stopu metalu znanego jako lobbin. Na szczycie magicznej laski osadzono kamień o potężnej mocy magicznej, wydobyty z wulkanicznej magmy. Jego właściwości sprawiały, że każdy, kto go posiadał, stawał się potężny. Dzięki niemu obdarzona ogromną mocą Mora była niezwykle groźnym magiem. Przypisywano jej nawet boskie moce — opowiadała kędzierzawa dziewczyna i co chwilę poprawiała dekolt sukienki, z którego próbowały uciekać obfite piersi.

— Fiu, fiu — zagwizdał jeden z mężczyzn, patrząc na jej rozkoszny gors i oblizując się świńsko. — Ciekawe, czy to prawda, co mówiono o czarodziejce?

— Ciiisza! Nie przerywaj! — syknęła do niego Kella, krasnoludzka niewiasta przysłuchująca się uważnie opowieści.

Baśniobajarka poczekała, aż wszyscy się uspokoją, i kontynuowała:

— Pewnego razu do twierdzy czarodziejów przybył sam Adaryk II Mądry, król Bakscydii, w poszukiwaniu doradcy i maga bojowego na swój dwór. Wystarczyło jedno spojrzenie na kruczowłosą piękność, by przepadł w głębi jej oczu. Choć Sanarios Wrzos zachwalał innych magów, król ­wybrał właśnie ją, mimo że wydała mu się młoda i łagodna. Zawróciła mu tym w głowie tak bardzo, że postanowił się z nią ożenić. — Dziewczyna o włosach w kolorze ciemnego złota znów poprawiła dekolt z falbanką na bujnych piersiach.

— No tak, jak ładna, to nie dziwota, że król Bakscydii ją wybrał. A co, miał wziąć jakąś szkaradną staruchę? Hah! — wykrzyknął Grogard, zgarbiony brudas z rozczochranymi włosami, trzymający pustą butelkę.

Znów zaczęto uciszać rozgadanego towarzysza, który zawsze wszystko musiał komentować.

— Zamkniesz się wreszcie? — Krasnoludzica zagroziła mu trzymanym w ręku toporem. Lubiła obcować z historiami podczas picia piwa.

Matylda ciężko westchnęła i kontynuowała opowieść.

— Wydawało się, że małżeństwo z królem Adarykiem II Mądrym było spełnieniem marzeń potężnej i ambitnej czarodziejki. Władca dbał, aby Mora była szczęśliwa. Spełniał każdą jej zachciankę, zaślepiony urodą skrywającą mrok. Na jej prośbę kazał sprowadzić owiane złą sławą zwierciadło z obsydianu, wykonane przez demonicznych rzemieślników. Przeglądała się w nim całymi dniami, czesząc swoje długie włosy.

— Jo to nie wim, co one majom z tymi lustrami. Juz kiedys była tako jodna, coby pasierbicę truć chciała i ne zrobiła kariery. — Półork w tłumie westchnął ciężko, przerywając opowieść dziewczyny.

Wreszcie zapadła cisza, a baśniobajarka mogła dokończyć historię o wojnie między Elyndor a Bakscydią, w której bohaterowie nie byli do końca szlachetni, a złoczyńcy na wskroś źli.

Królowa Mora wkrótce powiła syna.

— Błagam! Dajcie mi mleko makowe lub opium! Nie dam rady! Chociaż jakieś zaklęcie! — wyła z bólu, gdy chłopiec sporawą główką przedzierał się na świat. Mimo że zwykle pilnowała, co i do kogo mówi, tego dnia nie żałowała sobie przekleństw.

— Pani! Przecież tak ci zależało na naturalnym porodzie! Już wychodzi! Jeszcze dwa parcia i zaraz będziesz tulić dziecko! — oznajmiła akuszerka.

Królowa napięła się ze wszystkich sił, wydarła wniebogłosy, a całą komnatę wypełnił krzyk noworodka.

— To chłopiec! Silny, zdrowy półkrwi Fallerianin! Wasza Wyso­kość, on jest przepiękny. — Akuszerka zaprezentowała monarchini syna.

— Zabierz go, nie chcę na niego patrzeć. — Umęczona wielogodzinnym porodem Mora wzdrygnęła się pogardliwie.

— Ale… — Medyków, którzy asystowali przy porodzie, zamu­rowa­ło ze zdumienia. — Nie chcesz na niego nawet spojrzeć? Astrologowie mówili, że on będzie…

— Nazwijcie go Navi. Ból, który mi sprawił, był gorszy niż agonia w męczarniach — przerwała im Mora. Nadając chłopcu imię oznaczające „śmierć”, zemściła się na synu za długi i bolesny poród.

Po chwili do komnaty wpadł rozradowany Adaryk i obdarował dziecko miłością.

Parę lat później piękna żona ofiarowała królowi dwie córki — Renę i Luminę. Druga z nich miała rysy matki, jednak biła od niej światłość monarchy. Błękit jej oczu stopiłby lód, serce miała czyste jak kryształ, a włosy złote jak słońce. Choć władca Bakscydii był dumny z posiadania syna, to najmłodsza córka skradła jego miłość. Dziewczynka urodziła się w niezwykłym roku, kiedy słońce swoim blaskiem podczas zaćmienia dawało potężną moc. Pierwsze promienie nieśmiało wychylającej się zza księżyca gwiazdy musnęły nowo narodzone dziecko i obdarowały je niezwykłą magią. Takie dzieci nazywano Lumianami — istotami cechującymi się niezwykłą dobrocią. Królewna otrzymała imię, które wszystkim miało przypominać o tym fakcie.

Przez następne lata swoich rządów królowa szkoliła się w magii, by zyskać jeszcze większą potęgę. Dwoje z dzieci traktowała protekcjonalnie, nie okazując im uczuć. Navi i Rena byli dla niej jedynie narzędziami władzy. Luminę faworyzowała, spoglądając na nią jak w swoje odbicie.

— Kto jest śliczną księżniczką mamusi? — mówiła do niej, czesząc gęste pasma złotowłosej córki.

Pozostała dwójka z zazdrością spoglądała na mamusine oczko w głowie.

— Piękna jest, prawda, Navi?

— Tak, pani matko. — Chłopczyk pokłonił się pokornie.

— Mamo! Mamo! Patrz, patrz na mnie! — Rena próbowała zwrócić na siebie uwagę, stając na palcach niczym baletnica z pozytywki Naviego, Mora jednak zupełnie ją zignorowała.

— Reno, to bardzo nieładnie! — Guwernantka, widząc grymas na twarzy królowej, skarciła czarnowłosą księżniczkę, po czym natychmiast ją wyprowadziła.

Dziewczynka nie rozumiała, za co znów spotkała ją kara.

— Zostawcie mnie samą, muszę teraz porozmawiać z lustrem. — Mora uśmiechnęła się do pozostałej dwójki pociech.

Dzieci i poddani bali się Zwierciadła Umysłu Mory, dlatego też Navi i Lumina pośpiesznie opuścili komnatę. Po zamku chodziły pogłoski, że słychać z niego szepty, a królowa rozmawia przez nie z demonami i samą boginią piekieł Poeną. Im częściej Mora wpatrywała się w lśniącą taflę, tym bardziej zdawała się ulegać obłędowi.

Królowa zaczęła nucić i czesać włosy, patrząc we własne odbicie.

— La, la, la, la kończy się piękny dzień, twoje powieki znów zmorzy sen.

Niedługo potem król umarł. Suknie królowej wdowy ograniczyły barwę do czerni, takie też stało się jej serce. Mianowano ją ­regentką, dopóki syn Adaryka nie dorośnie.

Dążąc do władzy absolutnej, monarchini wezwała na swój dwór grupę okultystyczną, zwaną Wyznawcami Otchłani, dzięki której stała się niezwyciężona. Z parającą się czarną magią gildią u boku kobieta o niewinnej twarzy siała grozę nie tylko w pałacu, ale i na całym kontynencie. Mora popuściła wodze pierwotnym żądzom i ambicjom, pokazując swoje okrutne oblicze. Potrafiła kazać dotkliwie chłostać służkę za przypadkowe wyrwanie włosów podczas czesania. Jedną z dwórek bezlitośnie pobiła, gdy ta w obawie o zdrowie monarchini nie chciała mocniej ścisnąć jej gorsetu. Wystarczyło jedno niewłaściwe spojrzenie, źle sformułowany komplement, aby skończyć w lochu lub zostać zamienionym w cień. Owe szkaradne istoty na początku przybierały formę demonicznego ducha, jednak po opętaniu człowieka lub innego istnienia zmieniały ich w nieumarłych o białej skórze. Były bardzo drapieżne i krwiożercze. Upiorne byty wypełnione mrokiem poprzez ugryzienia i zadrapania zarażały swoje ofiary, przemieniając je w kolejne cienie. Nikt nie chciał zostać jednym z nich.

Trudno powiedzieć, kiedy królowa wdowa stała się aż tak okrutna i podła. Czy była taka zawsze? A może zgubiły ją zdobyte władza i potęga? Po śmierci króla czarodziejka nie miała już ograniczeń i zahamowań, więc z całą pasją zanurzyła się w czarnej magii.

Czas mijał nieubłaganie, dzieci wyrosły na pięknych członków rodziny królewskiej. Po śmierci króla matka zarządziła, że będą nosić jej nazwisko rodowe. Mora nie ustąpiła tronu synowi, ale nikt nie miał odwagi stawić kobiecie czoła. Wkrótce jednak miała zrezygnować z władzy.

Lumina uwielbiała spędzać czas w gwiezdnej komnacie. Być może miało to związek z zainteresowaniami astronomicznymi jej ojca, którego za życia pasjonowała mapa nieba. Prawdopodobnie była to też ucieczka od tego, co się działo na zamku za sprawą matki. Poddani wciąż szumieli o niemoralnym zachowaniu niegodziwej królowej.

„Wszyscy jesteśmy stworzeni z gwiezdnego pyłu, w gwiazdach zapisane jest nasze przeznaczenie, aż w końcu tym samym pyłem się staniemy”. Z radością na twarzy Adaryk wielokrotnie wypowiadał te słowa do córki.

Teraz Lumina przypomniała sobie rozpromienioną i uśmiechniętą twarz króla, którą — zwłaszcza przy oczach — przecinały pierwsze zmarszczki.

— Ach, ojcze, ile bym dała, żebyś z nami był. — Księżniczka uśmiechnęła się smutno i wzniosła spojrzenie ku górze, gdzie wśród filarów z czarnego marmuru wisiał sufit, który dzięki magii przypominał gwiaździste niebo. — Bogowie, bądźcie łaskawi i chrońcie moją matkę przed ułomnością niegodziwą, a także darujcie jej przewinienia, gdyż bardzo zbłądziła — modliła się gorączkowo o ocalenie duszy rodzicielki.

Zdawało się jednak, że jej głos nie został wysłuchany. Mora zdobywała kolejne terytoria, a w wyczerpanym podbojami królestwie zapanowały głód i nieurodzaj. Lud gotował się do buntu. Jedynym zmartwieniem królowej była chęć posiadania wiecznej urody, młodości i potęgi. Pragnęła, aby okrzyknięto ją boginią.

Na czele królewskiej gwardii stał Navi, który szybko zdobył przydomek „Żniwiarz”. Zawdzięczał go temu, że swoim lobbinowym Ostrzem Zguby wysyłał na tamten świat każdego, kto nie podobał się królowej. Zazwyczaj oręż przybierał postać ogromnego dwuręcznego miecza z czerwonej stali, chociaż książę równie sprawnie władał innymi formami swojej broni. Imię jego podkreślały również naramienniki, które przypominały trupie czaszki z ostrymi zębami. Z dumą nosił czarny napierśnik z dwoma obsydianowymi smokami, których głowy stykały się na środku zbroi. Był to herb jego matki.

Navi wszedł do komnaty, pokłonił się nisko królowej wdowie i rozpoczął zdawanie raportu.

— Matko, sytuacja w państwie stopniowo wymyka się spod kontroli. Wygłodniali ludzie są gotowi jak wilki zaatakować zamek i cię rozszarpać — ostrzegał monarchinię głuchym głosem.

— Hah! Niech spróbują. Nie wiedzą, że nasza matka obróci ich w pył? Na całym kontynencie nie ma maga, który mógłby stawić jej czoła. To tylko plebejusze — odpowiedziała mu Rena i roześmiała się złowieszczo. Była pewna pozycji Mory jako królowej. Często podlizywała się monarchini, licząc, że ta spojrzy na nią kiedyś tak przychylnie jak na Lumi­nę. — Usiądź lepiej z nami i zjedz. Ale to dobre! — zachwalała strawę między łapczywym ogryzaniem mięsa z kości.

— Trzeba ich nakarmić, bo wybuchnie wojna domowa — dodał Navi głosem pełnym grozy.

Księżniczka i królowa go nie słuchały. Same objadały się kosztownymi daniami, więc nie były wrażliwe na los innych. Wraz z apetytem na jedzenie rosła w Morze chęć podboju kolejnych krain. Razem z Reną planowały ekspansję na dalsze tereny.

— Mój książę, wszystko, co czynię, czynię dla waszego dobra oraz dla dobra korony. Nigdy nie działam na niekorzyść naszego kraju. Musimy wzbogacić skarbiec. Wasz ojciec był marzycielem, a jego badania pochłonę­ły wielkie sumy. Pozostawił nas z wieloma długami. Trudno, żeby chłopi mogli zrozumieć zawiłości polityki. Zwycięstwo wymaga poświęceń. Uczynię nasz kraj potęgą! Poza tym arystokracja nie narzeka. — Mora uniosła się pychą, poprawiając wodospad czarnych włosów.

— Arystokracja…

— Milcz! To wszystko z mojej strony. Kiedyś przejmiesz koronę, wtedy to pojmiesz. Możesz odejść. — Zmrużyła oczy i gestem ręki wypędziła syna jak natrętnego owada.

Nie zdążył jej ostrzec, że możnym również nie podoba się to, co czyni.

— Rozmawiałeś z matką? — Lumina wypytywała brata, sunąc za nim niczym potok mleka, w białej szacie z prześwitującego materiału zdobionego złotymi nićmi i łańcuszkami. Wyglądała w niej jak słońce. Zwłaszcza że często nosiła diadem przypominający promienie.

On jednak szedł bez słowa, mroczny w swojej czarnej zbroi.

— Navi?!

Zamiast odpowiedzieć, przyspieszył kroku i wkrótce zniknął jej z oczu.

Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Zrzuciła drogie stroje. Zdecydowała się podzielić swoim blaskiem i życzliwością z ubogimi. Skryta pod opończą rozdawała biedakom chleb, ciepłe koce i szaty. Lud kochał księżniczkę i doceniał jej szczodrość. Jednak znaleźli się też tacy, którzy nienawidzili ją za sam fakt bycia córką swojej matki. Raz zaatakował Luminę pewien mężczyzna. Chciał zabić dziewczynę, ale na szczęście powstrzymała go straż. Podobno ów mąż stracił żonę i dziecko. Ciągły głód sprawił, że zachorowali i wkrótce umarli.

— Powinniście spłonąć w piekle! Bądźcie przeklęci, Dragganie! Bądźcie przeklęci! — Szarpał się jeszcze chwilę.

— Co się z nim stanie? — Lumina patrzyła litościwie na oszalałego z rozpaczy.

— Zostanie powieszony, tak jak każdy inny pies w tej krainie, który ma czelność podnosić plugawe łapy na członków królewskiej rodziny — odparł zbrojny i twardą rękawicą wymierzył cios w twarz owego człowieka. Na nic się zdały prośby i błagania księżniczki, by go oszczędzić. — Czy wie Wasza Wysokość, co by z nami zrobiła królowa wdowa, gdybyśmy tego nie uczynili? Albo my, albo on. Rachunek jest bardzo prosty, panienko.

Długo po całym zajściu księżniczka nie mogła wymazać z pamięci zdesperowanego spojrzenia tego biedaka.

Po Telebrze, stolicy Bakscydii, rozeszła się wieść, że królowa zawarła pakt z demonami i w zamian za swoją potęgę karmi je duszami niewinnych. Plotki podsycał fakt, że ostatnio z ulic zaczęło znikać wiele sierot, noworodków i młodych kobiet. Dla Mory zapewne była to niewielka cena za urodę, władzę i życie wieczne. Tym razem Lumina postanowiła działać dobitniej i położyć kres działaniom matki.

Pewnego dnia wtargnęła do komnaty ze Zwierciadłem Umysłu. Miała dosyć praktyk królowej głuchej na jej prośby. Chcąc ratować swój lud przed śmiercią głodową, a monarchinię przed wiecznym potępieniem, postanowiła toporem stłuc lustro z czarnego obsydianu, przed którym Mora spędzała tyle czasu. Nie wiedziała jednak, że niszcząc przeklęty przedmiot, mamiący i zatruwający umysł jej matki, uwolni tym samym niesamowite zło, które opęta duszę rodzicielki.

Gdy królowa zobaczyła, co zrobiła Lumina, wpadła w szał i straciła nad sobą panowanie.

— Co ty narobiłaś, niewdzięczna dziewucho?! — wrzasnęła.

Doskoczyła do córki i zaczęła ją szarpać, aż w końcu w afekcie chwyciła za jeden z odłamków rozbitego lustra i bezmyślnie przebiła pierś dziewczyny. Kiedy otrzeźwiała z furii i szaleństwa, ­zorientowała się, co zrobiła. Ogarnęły ją rozpacz i przerażenie.

— Nie, nie, nie! Moja córeczka! Moja piękna, ukochana córeczka! — Przecierała dłońmi oblicze księżniczki, próbując jednocześnie zatamować krwawienie. Monarchini była cała we krwi umiłowanej przez lud Luminy. Zaklęcia uzdrawiające nie przyniosły żadnego efektu, gdyż ranę zadano potężnym magicznym przedmiotem. — Wybacz mi, wybacz.

— Wybaczam ci… matko… — wyszeptała księżniczka, umierając w ramionach zrozpaczonej królowej.

— Nie, nie, nie. Proszę, nie umieraj, zaraz coś wymyślę. Zrobię wszystko, by cię ocalić. Wszystko…

Gdy do komnaty wpadli Navi i Rena, królowa wykrzyczała do nich ostro:

— Zróbcie coś! Ona umiera!

Jednak rodzeństwo mogło tylko się przyglądać, jak ich siostra tonie w wiecznym śnie. Odłamek, którym zadano cios, pochłonął duszę Luminy, przenosząc ją do miejsca zwanego Otchłanią. Było już za późno na ratunek.

— Moje dzieciąteczko, przysięgam, że znajdę sposób, aby przywrócić ci życie. — Mora zanosiła się szlochem zmieszanym z obłąkańczym śmiechem. Kołysała się z martwym dzieckiem w ramionach, zawodząc żałośnie.

Królowa była gotowa poświęcić wszystko, by odzyskać córkę. Wiedziała jednak, że wskrzeszeni nie powracają tacy sami. Miała w poważaniu odgórny zakaz praktykowania zaklęć rezurekcyjnych, który obowiązywał wszystkich poza Hierofantami. Do tego zaklęcia były potrzebne odpowiednie składniki — bardzo trudne do zdobycia — i rzeczony uzdrowiciel. Mora postanowiła więc zamrozić w czasie ciało córki, zanim znajdzie druida lub kapłana zdolnego przywrócić Luminie życie.

Gdy Navi pochwycił ciało siostry, w pałacu zerwał się potężny podmuch, który o mało co go nie powalił. Zgasły wszystkie świece, kaganki, pochodnie i płomienie w kominkach w całym królestwie. Okazało się, że modły Luminy zostały jednak wysłuchane, a jej ofiara nie poszła na marne. Bogowie zesłali z niebios Arcysolianina, niebiańską istotę posiadającą trzy pary pierzastych skrzydeł. Przybysz o lśniących oczach i białych włosach, rozgniewany czynami Mory, wymierzył ostrze miecza w stronę bezczelnej kobiety. Rzucił na nią klątwę, która miała być początkiem jej zguby lub odkupienia.

Wszyscy usłyszeli dziwny chór dwojący się w ich uszach.

Od dziś najpiękniejsza, próżna istoto

otaczać się będziesz śmiercią i szpetotą,

a gdy księżyc znajdzie się w nowiu,

z nieba spadnie deszcz ognia i popiołu!

Rozgniewani twą próżnością bogowie,

zamienią twoją krainę w ciemne pustkowie.

Niech przez wieczność towarzyszy ci tęsknota,

a wraz z nią wstyd, zapomnienie i zgryzota!

Gdy zakwitnie pięć gwiazd na niebie,

wtedy wojownicy żywiołów przyjdą po ciebie!

— Strzeż się, Moro! Masz ostatnią szansę, aby się poprawić, w przeciwnym razie zostaniesz zesłana na wieczną niedolę w podziemiach. Lubiłaś przemieniać wszystkich w potwory, teraz ja i moi pobratymcy ześlemy na ciebie odpowiednią pokutę. Wy zaś, Navi i Reno, biernie przyglądaliście się cierpieniu innych. Najstarszy synu, czeka cię los ponurego żniwiarza. Od dziś będziesz prowadzić dusze na drugą stronę, patrząc z bliska, jak wygląda ból rodzin, którym śmierć wyrwała kogoś z objęć. A ty, okrutna, zapatrzona w matkę i siebie Reno, przez którą przelano morza łez, zostaniesz zesłana na dno morskich głębin w postaci wodnego straszydła! Tylko raz w roku dane ci będzie wyjść na ląd, aby ogrzać kości i spędzić czas z rodziną, tak jak żołdakom, którzy ginęli w waszych wojnach. Każdy, kto pomagał krwawej królowej w jej haniebnym procederze, kto odwracał wzrok od krzywd, zostanie przemieniony! Twój czas, Moro, zacznie się odmierzać, kiedy „Serce” spotka się z „Wojowniczką bogów”!

Uskrzydlony mężczyzna odleciał, a po jego zniknięciu znów zapanowała jasność.

— Matko, co to było? — zapytała Morę zdezorientowana czarnowłosa córka, która po raz pierwszy poczuła grozę.

Nikt nigdy dotąd nie widział Solian. Podobno byli bliscy wyginięcia.

— To nic takiego, zacznijcie szukać księgi z zaklęciem wskrzeszania i Hierofanta — odpowiedziała królowa, lekceważąc niebiańską istotę. Jedyne, na czym jej zależało, to przywrócenie Luminy do życia.

— Nie wyglądało na „nic takiego”. — Navi również był poruszony ­incydentem. — Matko, to chyba nie były czcze pogróżki.

— Zajmę się tym, ale teraz musimy sprowadzić z powrotem twoją siostrę. Moja biedna Lumina. — Mora znowu zaczęła zawodzić. Przez to, że w zapamiętałym szale zabiła własne dziecko, była bliska obłędu.

Dni mijały, a królowa coraz bardziej pogrążała się w okrucieństwie. Właśnie karała służącą, gdy zaszło słońce. Uświadomiła ­sobie ­wtedy, że nastał nów.

Pobliski wulkan wybuchł, wyrzucając ogniste kule. Gorący popiół wkrótce pokrył wszystko wokół. Złowrogi podmuch był ostrzeżeniem dla mieszkańców Bakscydii. W całym królestwie dzwony biły na alarm i rozlegał się wrzask Bakscydian. Uciekali w popłochu, porzucając codzienne obowiązki i tratując się nawzajem, ale wszystko na próżno. Zamienili się w posągi lub upiorne kreatury. Niebiosa zasnuła czarna chmura, która zasypała popiołem kwiaty i trawniki. W państwie niósł się krzyk tysięcy gardeł. Fallerianie, rasa żyjąca tutaj długo, stali się potworami skazanymi jak wampiry na nocne tułaczki. Piękni krwiopijcy zaś obrócili się w szpetne wąpierze. Zwykli ludzie również przyjmowali postacie budzące grozę.

— Matko, już się zaczęło! — Do komnaty wpadł przerażony Navi. — Klątwa zmierza ku nam!

Ledwo wypowiedział te słowa, jego twarz została pozbawiona tkanek. Jedna z dwórek, widząc to, z przerażenia cofnęła się tak daleko, aż wypadła przez okno. Inna upuściła koszyk pełen owoców. One same też przybrały szkaradne postacie.

— Co się dzieje?! Navi, twój nos! — wykrzykiwała panicznie Rena, ­widząc, jak jej brat dosłownie się rozpada.

Spojrzała na swoje dłonie i ujrzała, że między jej palcami wyrosły błony. Popędziła do lustra. Stała się straszną kreaturą przypominającą napuchniętego, spękanego topielca skrzyżowanego z rybą. Na ten widok zaczęła krzyczeć, a jej świdrujący głos przeszywał uszy i sprawiał, że szkła w komnacie matki pękały.

Zamek, niegdyś zwany Drogą do Gwiazd, zyskał miano Mrocznej Twierdzy, wypełnionej straszydłami. Jedynie Mora nie została przemieniona i nadal była piękna, aby jeszcze mocniej ją za to nienawidzono. Dookoła królowej skakali doradcy pod postaciami małych, szarych skrzatów, których z łatwością mogłaby rozdeptać. Wielu pomagających jej dotychczas Wyznawców Otchłani obróciło się w pył. Mora, popijając wino, usiadła dziwnie spokojna na swoim czarnym tronie.

— A więc wojna, Solianinie — powiedziała beznamiętnie. Chwyciła odłamek potłuczonego lustra, ten sam, którym raniła córkę. Ścisnęła go tak mocno, aż pociekła krew. — Przybądźcie, demony! Wzywam was! ­Pomścij mnie, Poeno!

W sali tronowej pojawiła się piekielna istota. Obiecała pomoc w zamian za ofiary z niewinnych i duszę zepsutej królowej. U stóp góry, na której stał zamek, pękła ziemia, a z jądra wyleciały tysiące demonów, diablików, jednookich beholderów i innych bytów, które następnie rozpełzły się po całym świecie. Uskrzydlone stworzenia wzleciały ku nieboskłonowi na Solian. Walka była zacięta. Gdy po obu stronach zginęły miliony istot, okazało się, że plotka o wymieraniu Solian była daleka od prawdy. Z niebios spadały pióra, łuski i zwłoki poległych.

Gdy walki się skończyły, ciało Luminy zostało złożone w krypcie pod obserwatorium i spoczywało tam przez stulecie od jej śmierci, zabezpieczone zaklęciem ochronnym. Zrozpaczona i bezradna matka codziennie odwiedzała ukochaną córkę. Niestety, nawet jej potężna magia nie była w stanie przywrócić życia dziewczynie, a bez zwierciadła i pomocy Wyznawców Otchłani nie mogła zdjąć ciążącej na sobie klątwy. Któregoś dnia ciało księżniczki zniknęło, a królowa wpadła w szał. Była gotowa zabić każdego, na kogo padło podejrzenie o kradzież zwłok.

Baśniobajarka zamilkła, pozwalając, by opowieść wybrzmiała w uszach słuchaczy.

— Ciekawe, co za demoniczny rzemieślnik stworzył to przeklęte ­lustro — przerwał ciszę jeden ze słuchaczy.

— Podobno to tylko bajki dla dzieci — wtrącił się w jego rozważania kompan.

— Bajki, nie bajki, ale królowa Bakscydii wycięła już w pień dwie nasze dynastie z powodu rzekomo nieistniejącego przedmiotu. Żal mi księcia Rossenberga — rzuciła dziarsko krasnoludzica Kella. — Aj, dobra, panowie, chluśniem, bo uśniem. I do domu, już późno.ROZDZIAŁ 1

Antara

Wskutek rebelii, którą wszczęła Mora, Elyndor zaczął pogrążać się w coraz większej ruinie. Czternaście lat temu, podczas rzezi Avillanów, został zamordowany kochany przez lud cesarz Kilian, jego żona Dalia oraz ich dzieci. Ileż ludzkich istnień pochłonęła tamta noc… Wśród ofiar znalazł się także elficki król Intrii Damrend Underian, ojciec Dalii. Owego dnia władca Mglistych Wysp zaszczycił swoją obecnością dwór zięcia. Będąc świadkiem przewrotu, zdecydował się bronić córki i wnucząt, nawet za cenę życia.

Po tamtych tragicznych wydarzeniach mieszkańcy Elyndoru snuli różne legendy sugerujące, że potomstwo Avillanów mogło przeżyć. Bitwy, które się rozegrały, nazywano rzezią, więc pogłoski nie mogły okazać się prawdziwe. Niegdyś bogata kraina zaczęła popadać w biedę, coraz bardziej dręczona przez cienie i zarazy. Każdego władcę, który od tamtej pory zasiadł na krwawym tronie Elyndoru, spotykał tragiczny koniec. Wśród powszechnego zła nadal istniała grupa ludzi szczęśliwych i o otwartych sercach — ludzi, którzy żyli nadzieją. Niestety ich liczba bezustannie się zmniejszała…

W ogromnym imperium znajdowała się Antara — miasteczko z wsiami służebnymi wokół. Duża Antara, jak mawiano na samo miasto, zbudowana była z kilkudziesięciu schludnych, przecinających się kamiennych uliczek, przy których stał szereg podobnych do siebie białych domów. Budynki te były bardzo zadbane i czyste, a w oknach letnią porą wszyscy mieszkańcy ustawiali kwiaty. Ludność Antary bardzo dbała o życie w zgodzie z naturą. W centrum usytuowano oberżę Pod Trzema Mieczami, a obrzeża okalały wsie, określane mianem Małej Antary, pola i farmy ze zwierzętami, o które mieszkańcy szczególnie dbali. Na zachodzie majaczył zarys lasu z bagniskami, na których stała pojedyncza, upiorna drewniana chata. Antarczycy byli jedną wielką rodziną.

W owym mieście mieszkał siedemnastoletni chłopak o imieniu André. Był to niezwykłej urody półelf, wysoki i dobrze zbudowany. Miał lazurowe, uwodzicielskie, emanujące namiętnością spojrzenie, złociste i bujne, potargane włosy oraz śnieżnobiały komplet zębów. Linia jego żuchwy była wyraźnie męska, a usta soczyste, o ładnym zarysie łuku kupidyna. Od człowieka na pierwszy rzut oka wyróżniały go jedynie uszy o delikatnym elfickim kształcie. Jego nietypowa uroda sprawiała, że był nieco narcystyczny, a świadomość tego, jak działa na płeć przeciwną, prowadziła do flirtów z licznymi dziewczynami. Chłopak często zmieniał obiekt zainteresowań. Nie stronił także od rozrywek i trunków. Kłopoty były jego drugim imieniem, przez co stał się utrapieniem dla całego miasta oraz okolicznych wiosek.

Mieszkał z Janem Aremboszem, szpakowatym szlachcicem, w budynku wyróżniającym się wielkością. Białe ściany ich domu przecinały brązowe belki i zdobiły okiennice w podobnym kolorze. Od frontu znajdował się ganek, witając gości dębowymi drzwiami oraz szerokimi i długimi schodami. Wzdłuż całej fasady ciągnęły się kolumnowe podcienia, pod którymi mężczyzna często przesiadywał. Na parapetach ustawiono pelargonie. Gospodarstwo Arembosza składało się z kilku budynków: domu mieszkalnego, ziemianki i składziku. Ogród był duży, przestronny i pięknie utrzymany. Mężczyzna bardzo o niego dbał, a uprawa roślin odpędzała od niego zmartwienia.

Kiedy zawitali do Antary, André był malutki. Mieszkańcy długo się zastanawiali, czy Jan jest jego ojcem, ojczymem, wujkiem, dziadkiem, dalekim krewnym czy kimś zupełnie obcym. Po wielu latach przyjęto po prostu, że półelf to jego pasierb. Jan dbał o chłopca jak o własnego syna. Nie rozwiewał też żadnych domysłów — najwygodniej było przyjąć mu wersję z pasierbem i tak zostało. Bardzo go rozpieścił. Kierowany temperamentem młodzieniec sprawiał problemy, nie dało się go okiełznać. Miewał głupie pomysły i bywał leniwy. Za każdym razem, gdy Jan załatwił mu pracę, ten bardzo szybko ją tracił.

Ludzie tolerowali go ze względu na Arembosza, ale nieraz czuli się udręczeni zachowaniem młodzika — szczególnie mężczyźni. Nie było w okolicy dziewczyny — ani kobiety — której André by odpuścił. Nieważne czy stara, młoda, samotna, mężatka, wdowa czy kapłanka — jeśli była urodziwa, chłopak już słał jej spojrzenia i pocałunki.

Jan od dłuższego czasu próbował nauczyć André fechtunku i dyscypliny, jednak ten był odporny na naukę i bardzo szybko się nudził. Uznał, że sztuka władania bronią nie jest mu do niczego potrzebna. Gdyby nie to, że pazur czasu już dawno posrebrzył głowę Jana, przez André z pewnością by osiwiał.

Nad Antarą zachodziło słońce. Mieszkańcy leniwie wykonywali ostatnie prace, żegnając kolejny upalny dzień. Z przerzucanych przez nich snopów siana wybiegł zaspany kot. Rozciągnął się w ostatnich promieniach światła, pozostawiając za sobą długi cień. Dwóch wiejskich dryblasów sprzątających stajnię nie było zaskoczonych widokiem kota. Przecież to stworzenia nocne, które za dnia śpią, a wstają wieczorem. Ich spokój zakłócił natomiast widok dwóch nagich ciał.

Tak! To właśnie niesforny André, a obok niego żona jednego z owych chłopów, który jak wrzasnął i tupnął, tak naga kobieta, zasłaniając się ubraniem, uciekła w popłochu. Dwaj rozjuszeni mężczyźni chwycili młodego i wyrzucili na drogę jak kawałek śmiecia, ciskając mu w twarz jego ubrania.

— Odechce ci się, łotrze, cudze żony chędożyć! Trzymaj łapska z daleka, bo pożałujesz! — krzyknął świeżo upieczony rogacz Boguchwał, grożąc chłopakowi pięścią.

— Ja tylko pożyczam i oddaję prawie nienaruszoną. Siłą nie brałem — wtrącił swoje trzy grosze jurny młodzieniec. — Ej, waszmościowie, co wy?! Nie po twarzy! Szlachcica? — zaprotestował, gdy oberwał prosto w kość jarzmową.

— Jakiego szlachcica?! Gdyby cię stary Arembosz nie przygarnął, najpewniej byś zdechł w rowie, mieszańcu chędożony! — Splunął rosiście ­napastnik. — Gdyby nie on, już dawno by cię stąd przepędzono, psie!

André nie spieszył się z powrotem do domu, odpoczywając nad brzegiem rzeki. Szumiała delikatnie, a odbicie księżyca lśniło na jej powierzchni. Młodzieniec czuł, że to właśnie takie spokojne chwile nad strumieniem pomagają mu odnaleźć harmonię i zapomnieć o codziennych troskach.

Gdy wreszcie zdecydował się na powrót, szedł z uniesioną głową pomimo uszczerbku na urodzie. Po drodze gwizdał, zachwycony księżycem nucił pod nosem i napełniał płuca nocnym, rześkim powietrzem. Był beztroskim lekkoduchem, który żył z dnia na dzień.Jan jak zawsze siedział zafrasowany przy palenisku.

Późno już, a André jeszcze nie ma w domu.

Wtem drzwi się otworzyły, prawie jakby ktoś próbował je wyważyć. Huk, trzask, po czym w progu zawitała wesoła gęba chłopaka.

— Janie, wróciłem! — wykrzyczał melodyjnie. — Co na kolację? — zapytał radośnie, porządkując burzę złotych włosów.

— Gdzieś ty był, chłopcze?! Pół miasta przeszukałem, myślałem, że cię porwano! Że do swoich jaskiń uprowadziły cię orki albo inne wiedźmy z pobliskich lasów! Co się stało z twoją twarzą? — Zdenerwowany mężczyzna zalał młodzieńca strumieniem słów. W jego głosie słychać było ­wyraźne podirytowanie zmieszane z troską.

— Och tam, Janie, to tylko małe draśnięcie. Jak mawiają ludzie: miłość bywa bolesna. — André wzruszył ramionami. Nie przejmując się stanem emocjonalnym opiekuna, powrócił do tematu kolacji, przestępując z nogi na nogę. — Głodny jestem.

Starszy mężczyzna usiadł na stołku paleniskowym, opuścił głowę, po czym zaczął nią kiwać, mrucząc pod nosem. Młodzieniec stał z wyraźnym grymasem na twarzy i tupiąc nogą czekał na posiłek.

— No będzie jakaś strawa czy nie będzie? — zapytał.

— Osiągnąłeś wiek męski. Śmiało mógłbyś poszukać żony albo sam sobie przygotować ucztę — sarknął Jan.

— W Imerine mężczyźni biorą sobie żony dopiero po ukończeniu trzydziestego roku życia. Mam czas. — Chłopak zaczął się wymądrzać ze swadą, wzruszając ramionami.

— No proszę, czyli jednak coś zapamiętujesz z naszych lekcji. Jutro wracamy do nauki fechtunku — powiedział Arembosz z nutą chłodu w głosie.

— Znów będziesz mnie uczył historyjek o innych krajach i bawił się ze mną w rycerzy drewnianymi mieczykami, miast mnie nauczyć czegoś użytecznego? Czegoś, co mi potrzebne na tym wygwizdowie. — Pasierb, przyjmując roszczeniową postawę, wysoko uniósł brew. — Zamiast zabaw w rycerzy wolałbym się nauczyć, jak uprawiać ziemię.

— Gdyby tylko twój ojciec wiedział, na kogo ja cię wychowałem. Ależ byłby zawiedziony! Przyrzekłem mu przed odejściem, że odpowiednio się tobą zajmę, że wychowam na godnego człowieka i honorowego mężczyznę! — żachnął się Jan, zakrywając dłońmi twarz. Był rozczarowany podopiecznym, a jeszcze bardziej samym sobą.

Ogień w kominku wyrzucił iskry do góry, drewno trzasnęło.

— Gdyby mu na mnie zależało, nie odszedłby, o! O! I na kogo wyrosłem?! Jestem przystojny i dobrze zbudowany! Każda się za mną ugania! — André przeczesywał włosy i napinał mięśnie. Zrobił to umyślnie. Maska skończonego idioty zawsze wyprowadzała szlachcica z równowagi.

— Zależało mu! — ryknął i zmarszczył czoło, stracił już cierpliwość. Temat rodziców chłopaka był między nimi jak iskra w składzie amunicji.

— Janie… Ojcze… Ja tylko dworowałem. Miało być zabawnie, a wyszło przeciwnie. — Chłopak poczuł skruchę, widząc, że mocno rozgniewał Arembosza.

— Koniec swawoli! Rozmawiałem z Barnimem. Od jutra pójdziesz do pracy. Będziesz rozwoził przesyłki! — krzyknął srogo przyszywany ojciec, grożąc chłopakowi palcem.

Na te słowa André poważnie się nadąsał, aż spurpurowiał na twarzy.

— Nie cierpię cię! — Uciekł do swojego pokoju i ostentacyjnie demonstrując gniew, trzasnął drzwiami.

— Aj, André, ty świętego byś z równowagi wyprowadził — poskarżył się opiekun sam do siebie, udręczony okresem buntu swojego utrapienia. Wyciągnął zza pazuchy dębową fajkę i zaczął ubijać w niej tytoń.

Półelf leżał skulony na łóżku, ubolewał nad swym losem. Masował napuchnięty policzek, choć jeszcze bardziej bolało go serce. Czuł, że nikt go nie rozumie. Za oknem koncertowały świerszcze, od czasu do czasu pohukiwała sowa. Niebo zasypały gwiazdy — tak duże, że mogło się wydawać, że wystarczy po nie wyciągnąć ręce.

Ech… Nie wiem, dlaczego on się tak mnie czepia! Jak zwykle prawi pompatyczne komunały. Po co mam cokolwiek robić, skoro i tak wszystko zrobię źle? Po co mam się starać, tyrać jak głupi osioł i przyjmować ciągłą krytykę, skoro nie robiąc nic, narażam się jedynie na nazwanie mnie leniem i durniem? — rozmyślał, patrząc dramatycznie przez okno, żegnając księżyc, gwiazdy, polną rosę, delikatny wiatr i życie.

Na niebie rozbłysła spadająca gwiazda.

Chciałbym być kimś więcej niż zwykłym pariasem. Chciałbym być bohaterem.

Zasypiając, głośno wzdychał, a jego powieki stawały się coraz cięższe od rzęsistych łez. André zdecydowanie był królem tragizowania.ROZDZIAŁ 2

Zmiany

Nazajutrz, tuż po wzejściu słońca, Jan brutalnie zrzucił André z łóżka.

— Wstawaj! Do roboty! — Szlachcic pokrzykiwał na chłopaka, ciągnąc go na śniadanie.

Nadąsany i zaspany młodzieniec bez apetytu przełykał owsiankę. Patrzył na swojego ciemiężyciela z urażoną miną. Milczał, co oznaczało, że jest śmiertelnie obrażony.

— Twoje dąsy nie wywołują na mojej osobie żadnego wrażenia. — Arembosz był nieugięty. — Nie zmienię zdania, jesteś już dorosły. Ja w twoim wieku…

— Pozwól, że cię wyręczę. Ty w moim wieku pracowałeś już od dawna na dworze. Och, a ja, dureń André, nawet bym na posługacza nie pasował. — Chłopak przerwał mu z uśmiechem rozpuszczonego książątka.

Janem targały sprzeczne uczucia. Czasem zachowanie André go śmieszyło, a czasem żałował chłopaka. Było nawet kilka momentów, kiedy opiekuna ogarniały litość i wątpliwości.

Czy on sobie poradzi? Niewątpliwie nadeszła pora, aby wprowadzić pewne zmiany w jego życiu — bił się z myślami.

Zepsuł charakter przygarniętej sieroty nadmiarem współczucia i miłości. Wybaczał André wszystkie przewiny z powodu braku matki i ojca. Jego wady zwalał na doznane, choć zapomniane, traumy. Teraz oto opiekun odpowiedzialny za rozpuszczenie paniątka zbierał pokłosie błędów wychowawczych sprzed lat.

— No już, możesz się wreszcie rozchmurzyć. Tu masz wodę i parę słodkich ciastek na poprawę humoru. Nie przynieś mi wstydu. Nie spraw mi kolejnego zawodu, poręczyłem za ciebie. — Jan wręczył podopiecznemu zawiniątko z kiełbasą, chlebem i łakociami.

Młodzieniec poszedł do Barnima. Korpulentny kramarz powitał go serdecznie. Był młodszy od Arembosza. Wciąż częściowo zachował brązowy pigment włosów i brody, chociaż w kasztanowym gąszczu pojawiało się coraz więcej siwizny. Oczy miał jasne, a wokół nich pojawiało się pełno bruzd.

Przez chwilę przyglądał się chłopakowi surowym wzrokiem.

— Tu masz listę miejsc, dokąd musisz dziś pojechać. Od Eleny, Madeleine i Eleonory trzymaj się z daleka, chyba że chcesz zostać eunuchem. Słyszałem już, co wczoraj zaszło. Ba, i nie tylko wczoraj. Twoja opinia cię wyprzedza, zresztą znamy się nie od dziś. — Poklepał André po ramieniu.

Po krótkim wyjaśnieniu obowiązków zabrali się do pracy. Zgodnie z prośbą Jana Barnim poganiał młodzieńca i kazał samodzielnie ładować skrzynki z towarem na wóz.

— Prędko, prędko, nie mamy tyle czasu, klienci czekają. Czy zapamiętałeś, co masz robić? — upewniał się sklepikarz.

Chłopak potaknął, kiwając głową.

— No to teraz spójrzmy na listę. Tutaj masz wszystko rozpisane: godności klientów, ich adresy, czego wyczekują i ile monet masz za to dostać. Zrozumiałeś? — Wskazał mu palcem sporządzone przez siebie kolumny i wiersze. — No to powodzenia!

— Ale to ze sto miejsc! — jęknął przerażony André.

Barnim nie odpowiedział, zignorował chłopaka i poszedł do chaty. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, podpalił fidybus i odpalił nim fajkę. Po szybkim śniadaniu czekały na niego kolejne obowiązki w sklepie. Dziś Eleonora, najstarsza córka, przygotowała jego ulubione mięsiwo — piersi z gęsi z jabłkami i przyprawami korzennymi.

Błękitne niebo było bezchmurne, a promienie słońca rozświetlały krajobraz. Powiew delikatnego wiatru pieścił skórę młodzieńca, napełniając go świeżością i energią. André wyruszył w trasę wozem zaprzężonym w starego konia Jana. Wiek nie stępił jego temperamentu. Ogier szarpnął lejce.

— Och, Armonie, myślałem, że to ja jestem tu mistrzem jeździectwa, a ty próbujesz mnie nauczyć tańca na wozie? Nie możesz się zachowywać jak nadąsane dziecko. Ty i twoje kaprysy — skarcił konia André.

Zwierz popatrzył na niego z miną „I kto to mówi”. Parsknął i potrząsnął głową. Półelf uśmiechnął się pobłażliwie.

— Wiem, wiem, też cię kocham, ale teraz musisz posłuchać, a dostaniesz w nagrodę cukier — zaśmiał się André i poklepał konia. Zwierzę ­ruszyło nieco spokojniej. — No dobra, Armonie, jesteśmy na dobrej drodze, dosłownie i w przenośni.

Na początku André był rozgoryczony, że zapędzono go do pracy, później podszedł do zadania z zapałem.

No przecież! Poznam wiele dziewcząt odbierających wyczekiwane towary. One będą do mnie wzdychały, rumieniły się i robiły maślane oczy. Tyle ­nowych możliwości towarzyskich — rozmyślał.

Następne pojawiło się znudzenie.

Zejść z wozu, zostawić pakunek, odebrać zapłatę, wsiąść na wóz… I tak cały dzień. Ależ to monotonne! Najchętniej bym to… Ale Jan mi nie wybaczy — przeklinał swój los.

Okazało się też, że kobiet odbierających paczki było zdecydowanie mniej niż mężczyzn.

Gdy André dojeżdżał do ostatniego punktu na liście, zapadał już zmrok. Było to straszne miejsce znajdujące się na samym końcu pobliskiej wioski — ciemne i bagniste. W powietrzu wisiał stęchły zapach zgnilizny. Drzewa porastał bujny mech, rosły tam też płaczące wierzby. Między gęstwiną traw biegła zarośnięta ścieżka, od dawna nieskalana ludzką stopą. Widok dzikiego i ponurego boru nie zniechęcił go przed dalszą jazdą.

André zeskoczył na ziemię. Wahał się, czy podejść do starej, przegniłej chaty.

Na pewno mieszka tu obrzydliwa stara baba z wielkim garbatym nochalem, na którym jest kurzajka. Ohyda! — Aż go wzdrygnęło na tę myśl. — To ostatnia paczka, przecież nikt nie zauważy. W środku i tak jest ciemno — bił się z myślami. — No dobra, bierzesz ją, dzielny gryfie!

Wziął wdech i ruszył zdecydowanym krokiem ku drzwiom. Nieśmiało zapukał raz. Uff! Nikogo nie ma!

Zamierzał szybko odejść, lecz nie postawił nawet kroku, a drzwi się otworzyły. Na ich progu zobaczył kogoś niezwykłego. Drobną elfkę o ­srebrzących się w mroku oczach, srebrzystych włosach i bladej cerze.

— Kim jesteś i czego tutaj szukasz?! — zapytała grubiańsko.

— Na kogo tu czekasz? Na mnie? Mam przesyłkę dla… — André zaczął swoją tandetną gadkę na podryw.

Nim dokończył zdanie, tajemnicza piękność zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Stał jak słup soli z rozchylonymi ustami — jakby coś chciał powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. Poczuł dziwne ciepło w sercu. Było to coś, czego nigdy nie doznał. Czuł się odurzony. Para oczu jak pochmurne niebo zahipnotyzowała go swoim blaskiem. Pogarda w gładkim głosie dodawała nieznajomej majestatu. André poczuł się jak tonący marynarz wprawiony w trans śpiewem syreny. Woda wypełniała jego nozdrza i płuca, lecz on nie chciał ratunku. Gdyby tajemnicza dziewczyna rozkazała mu popędzić w objęcia śmierci, wypełniłby jej każde polecenie bez zająknięcia.

Minęła minuta, a potem kolejna. André stał z paczką w ręce, cierpliwie czekając, aż ktoś otworzy drzwi. Nikt się nie pojawił. Elfka pogasiła wszystkie łuczywa. Młodzieniec z lekkim sercem wyruszył w drogę powrotną. I znów szczerzył się do księżyca i gwiazd.

— W moim sercu zagościła wiosna, już zakwitły pąki kwiatów… — śpiewał wesoło.

Gdy chłopak rozliczył się z Barnimem, ten go pochwalił. André obrósł w dumę, ale po chwili coś go tknęło i z ogromną dozą nieśmiałości zapytał:

— Kim jest ta piękna srebrnowłosa kobieta z końca osady? Nie odebrała paczki — wymówiwszy te słowa, spąsowiał.

Handlarz zdębiał i krew odpłynęła mu z twarzy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij