Książę znikąd - ebook
Książę znikąd - ebook
Dlaczego człowiek miałby łączyć siły z potworem?
Brume to spokojne miasteczko w Aerlandii, krainie pełnej potworów.
Od zagrożenia oddziela je zaczarowana mgła, która niczym mroźna ściana trzyma monstra z dala od mieszkańców. Nic więc dziwnego, że Roda czuje się w Brume całkiem bezpieczna, a stwory nie robią na niej większego wrażenia.
Jej życie nabiera szalonego rozpędu, gdy dziewczyna ratuje życie rannemu krukowi, co zresztą opisane było w liście od Anonima. Gdy ptak przybiera swą prawdziwą postać młodzieńca imieniem Ignis, Roda zdaje sobie sprawę, że wpuściła zmiennokształtnego do własnego domu. W dodatku kolejne anonimowe wiadomości zawierają wskazówki bezbłędnie odgadujące przyszłość, z której wynika, że spotkanie Rody i Ignisa nie jest przypadkowe...
Gdy tajemnicze listy okazują się mapą prowadzącą daleko poza granice bezpiecznej mgły, człowiek i potwór staną ramię w ramię, by odkryć prawdziwe znaczenie wiadomości.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-280-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kruk wylądował twardo pod czereśnią, skrzydła miał na wpół zamarznięte. Roda znalazła go, kiedy leżał w trawie i lód na jego piórach roztapiał się w kałużę.
Nie brakowało mu żadnych kończyn. Na jego ciele nie było łysych miejsc. Ostry dziób i gładkie czarne końce skrzydeł wyglądały na nietknięte. To znaczyło, że nie mógł zbyt długo przebywać we mgle.
Anonim miał rację. Znowu.
Roda ściągnęła kurtkę i zawinęła małą, zimną bryłkę do wewnątrz, gdzie materiał nagrzał się od jej ciała. Kruk miał na wpół otwarte oczy, ale nie poruszał się, kiedy go dotykała, co ją naprawdę zmartwiło: był zbyt obolały, żeby się bać.
Kilka metrów dalej mgła wznosiła się w niebo. Tworzyła mur, który otaczał całe miasteczko idealnym kręgiem. Ale Roda nie przywykła oglądać mgły z tak bliska. Odwróciła wzrok i skupiła się na kruku. Zawiniątko powędrowało do jej otwartego plecaka, który założyła z przodu. Wskoczyła na rower i popędziła do domu, zgarbiona na lodowatym wietrze, który kłuł ją w twarz tysiącem igieł.
Kiedy obejrzała się przez ramię, opuszczony młyn i czereśnia były daleko, wielkości pudełka zapałek, ale mgła wydawała się jeszcze większa, jak wirująca otchłań bieli, która pochłaniała niebo i ziemię pospołu. Pola uciekały do tyłu rozmazaną smugą, dopóki pustkowie między mgłą a miasteczkiem nie ustąpiło przed pierwszymi niskimi domami Brume. Przenikliwe zimno mgły odpłynęło i ciepłe powietrze ukoiło zdrętwiałe policzki, nos i palce Rody. Jej dom znajdował się dobre dziesięć minut jazdy w głąb miasteczka. Nigdy nie pojechałaby do młyna, gdyby nie list — ten, który ją tu wysłał, żeby znalazła kruka.
„A w ogóle co jest w tobie takiego wyjątkowego?”, pomyślała, sunąc wąską, obsadzoną brzozami drogą. Minęła tuzin identycznych domów, zanim dotarła do własnego. Rzuciła rower na ziemię na maleńkim frontowym podwórzu — od dawna zarośniętym trawą i mleczami — i zajrzała do plecaka. Masa czarnych piór, blady połysk dzioba. Wciąż żadnego ruchu.
Biegiem dopadła frontowych drzwi. W kuchni mama pochylała się nad papierkową robotą, którą przyniosła do domu z biura; ciotka Dora balansowała z książką w jednej ręce i filiżanką kawy w drugiej. Podniosły wzrok, kiedy Roda wpadła do środka.
— Cześć — rzuciła bez tchu.
Położyła zawiniątko na stole obok ciotki Dory. Plecak rzuciła na jedno z krzeseł nie do kompletu. Wyjęła miskę z szafki, podbiegła do zlewu, żeby ją napełnić letnią wodą, i zaniosła ją na stół.
— Co sprowadza moją zbłąkaną córkę do domu tak wcześnie? — zapytała mama. — Nigdy nie widziałam, żebyś tu wchodziła taka podniecona.
— Kwestia życia i śmierci — poinformowała ją Roda.
Mama miała duże brązowe oczy, które zdradzały wszystkie jej sekrety, i szeroki uśmiech kojarzący się z domem. Falujące blond włosy zaczesywała do tyłu i upinała na karku. Roda wcale nie była do niej podobna. Ciemne loki i niebieskie oczy odziedziczyła po tacie, przynajmniej tak słyszała. Słabo go pamiętała, ale wszyscy mówili, że ciocia Dora — jego siostra — wygląda całkiem jak on, i z Rodą łączyło ją niezaprzeczalne podobieństwo. Ich twarze miały takie same kąty i płaszczyzny, taką samą różowawą bladość, tak różną od piegowatej opalenizny mamy. Obcy nieraz brali ciotkę Dorę za starszą siostrę Rody.
— Naprawdę? Jaka kwestia życia i śmierci? — zagadnęła pobłażliwie mama. — Niech zgadnę. Zaraza.
— Widziałaś, jak ona tu wpadła? — Ciotka Dora odstawiła kubek z lekkim stuknięciem i przymknęła książkę, zaznaczając stronę kciukiem. — Wyraźnie ścigał ją gryf.
— Nie, nie, ona za bardzo lubi zwierzęta. Ucieka tylko od domowych obowiązków.
Roda zachowała milczenie. One nie wiedziały o Anonimie.
Zanim zdążyły wysunąć kolejne domysły, Roda ostrożnie wydobyła kruka z fałd kurtki i włożyła do wody, by odtajał, pilnując, żeby miał głowę nad powierzchnią.
Mama odłożyła pióro i zmarszczyła brwi.
— Och — powiedziała ciotka Dora. Oczy jej się zrobiły okrągłe jak monety pod sztywnymi białymi włosami.
Ciotka Dora była mniej więcej w wieku Rody, kiedy zabłądziła we mgle, całkiem jak ten kruk. Włosy jej zamarzły i wypłynął z nich pigment. Nawet rzęsy miała białe. Kiedy Roda oglądała kruka, przeczesując palcami pióra i wygarniając z nich szron, zauważyła w jego upierzeniu smugi tej samej bieli. Miała tam zostać na zawsze, tak jak została na włosach ciotki Dory.
Mama popatrzyła na kruka, potem na ciotkę Dorę i znowu na kruka.
— Już?
Mówiła tak cicho, że Roda ledwie ją słyszała.
— Myślałam, że mam jeszcze kilka dni — odparła półgłosem ciotka Dora. — Straciłam rachubę czasu.
— Kto jak kto, ale ty?
Zawsze tak rozmawiały, wypowiadając na głos tylko połowę zdań, które wymieniały w myślach. Roda była do tego przyzwyczajona.
Kruk poruszył się w wodzie, jego skrzydła drgnęły.
— Zamierzam się nim opiekować, dopóki nie wyzdrowieje — oznajmiła Roda. — Może mieszkać w moim pokoju.
Mama postukała paznokciem w krawędź stołu, raz po raz, sznurek dźwięków jak paciorki w naszyjniku: pukpukpukpukpuk.
— Wiem z miarodajnego źródła, że kruki okropnie zachowują się w domach.
— Nie możemy go zostawić na dworze, żeby umarł!
— Niech zamieszka w salonie — zawyrokowała mama. Stukanie ustało. — Prawda, Doro?
Ciotka Dora drgnęła, jakby zapomniała, że nie jest sama. Wpatrywała się w kruka z napięciem, zaciskając usta. Między jej ściągniętymi brwiami pojawiła się zmarszczka niepokoju.
— Wprawdzie on z pewnością wolałby bardziej luksusowe lokum — powiedziała sucho — ale salon całkowicie wystarczy.
Z roztargnieniem pociągnęła za otaczający jej szyję sznurek, na którym wisiał pierścionek, jedyna biżuteria, jaką Roda u niej widziała. Ale jak tylko dostrzegła ten ruch, ciotka puściła sznurek i złożyła ręce na kolanach.
Kiedy kruk się rozgrzał, Roda wytarła go najmiększym ręcznikiem, jaki znalazła w bieliźniarce, i zostawiła go na parapecie okiennym, luźno zawiniętego w koc. Pomyślała, że ptak poczuje się lepiej, jeśli będzie mógł wyglądać na zewnątrz. Nie poruszył się więcej, tylko wsadził głowę pod skrzydło i znowu zasnął.
— Co ty robisz? — zapytała mama, kiedy Roda nalała wody do miseczki i zaczęła kroić gruszkę na małe kawałki.
— On potrzebuje jedzenia — odparła Roda. — Dobrze się czujesz?
— Oczywiście — zapewniła mama. — Dlaczego pytasz?
— Pijesz napar z imbiru. Świeży — dodała Roda, wskazując kawałek surowego imbiru, leżący na desce do krojenia obok zlewu. — Robisz to tylko wtedy, kiedy się denerwujesz.
W powietrzu wisiał zapach miodu. Mama obejmowała obiema rękami największy kubek, jaki miały w domu, jej opalona twarz zbladła w ostatnich promieniach słońca.
— Jesteś za młoda, żeby tak się zamartwiać — powiedziała z krzywym uśmiechem. — Powinnaś się martwić tylko swoją pracą domową. Moje źródła donoszą, że jutro masz sprawdzian.
Roda zrobiła zniesmaczoną minę.
— Czy jesteś na sto procent pewna, że twoje źródła zasługują na zaufanie?
— Hm… — Mama postukała się palcem w podbródek. — No, moje źródło to rozkład zajęć, który wczoraj wieczorem znalazłam otwarty na stole, gdzie zawsze zostawiasz swoje rzeczy, mimo że proszę cię, żebyś je chowała. Chociaż właściwie mógł należeć do tego gremlina, który zawsze narobi bałaganu, a potem ty musisz przysięgać, że to nie twoja wina. Zapisany był twoim charakterem pisma, ale może gremliny na boku uprawiają także fałszerstwo?
— Całkiem możliwe — przyznała Roda.
— Tak czy owak, lepiej się poucz. Na wszelki wypadek.
— Świetnie — burknęła Roda. — Ja tylko próbuję tutaj ratować życie. Ale widocznie matma jest ważniejsza.
— Cieszę się, że się zgadzasz — powiedziała mama. — Do roboty.
Piętnaście minut później Roda zwinęła się w kłębek na kanapie z otwartym podręcznikiem. Mama siedziała na drugim końcu ze swoim kubkiem i stertą papierkowej roboty. Po zachodzie słońca zaczął padać deszcz, ale w pokoju było ciepło. Kruk dochodził do siebie w wyścielonym kocem pudełku, które Roda dla niego przygotowała.
Później Roda pamiętała każdy szczegół tamtego wieczoru: słodko-pikantny zapach imbiru, poduszka wygodnie uginająca się pod jej ciężarem, światło lampy malujące lśniące smugi na złocistych włosach mamy. Wieczór idealnie zachowany w jej umyśle jak w bursztynie.
Ponieważ od tamtego wieczoru wszystko się zmieniło.
2
Nocny rytuał Rody obejmował czytanie z latarką pod kołdrą, dopóki oczy jej się nie zmęczyły tak bardzo, że mruganie bolało. Przeczytała już prawie wszystkie interesujące książki z miejscowej biblioteki, ale ciotka Dora podróżowała przez kilka miesięcy w roku — finansując swoje wyprawy z grantów badawczych przyznawanych przez uniwersytety na poszukiwania artefaktów związanych z dawno nieżyjącymi magami — i zawsze przywoziła ze sobą stosy książek. Przygodowe powieści o piratach i rycerzach, historie starożytnych cywilizacji, niekiedy zbiorek poezji. Chociaż nie były równie dobre jak opowieści ciotki Dory, którym prawie nic nie dorównywało.
Tego wieczoru Roda zostawiła na biurku Cudowne baśnie o Willow, Białym Wilku i przycupnęła w szafie, kierując promień latarki w dół, żeby nie docierał do drzwi sypialni. Podważyła róg luźnej deski podłogowej pod tylną ścianą. Pod spodem znajdowała się pusta przestrzeń, gdzie Roda chowała swoje najcenniejsze skarby.
Do których należały:
1. Zdjęcie jej ojca, który zmarł, kiedy Roda dopiero uczyła się chodzić. W domu były inne jego fotografie, ale ta należała tylko do niej.
2. Staroświecki kieszonkowy zegarek na łańcuszku, który ciotka Dora przywiozła jej z Uskany i który wytrzymywał najgorsze warunki pogodowe. Wprawdzie w Brume zawsze panował umiarkowany klimat, więc zegarek nie był Rodzie potrzebny, ale lubiła myśleć, że kiedyś jej się przyda — gdyby przepływała Żmijowe Morze podczas tajfunu albo obozowała w zamarzniętej tundrze na północnych równinach Lituunu, jak ciotka Dora. Mało prawdopodobne, ale przyjemna myśl.
3. Bransoletka upleciona dla niej przez przyjaciółkę przed kilku laty. Parę dni później ta przyjaciółka wyprowadziła się, wsiadła razem z rodzicami do pociągu, który zawiózł ją przez mgłę do krain nawiedzanych przez dzikie bestie, a potem bezpiecznie przez granicę mgły do jakiegoś innego miasta. Przez kilka miesięcy wymieniały z Rodą listy. Potem listy stopniowo przestały przychodzić i kontakt się urwał.
W Aerlandii rzadko składano wizyty. Podróże nie były bezpieczne, nawet mimo obecności kolejowych strażników. Nawet ciotka Dora odbywała większość swoich ekspedycji poza Aerlandią: w miejscach, gdzie nie było mgły, gdzie łatwiej było się poruszać i gdzie ludzi było więcej niż potworów. Jednak przedostanie się przez granicę ich kraju zawsze było ryzykowne. Ciotka musiała to robić na piechotę, ponieważ pociągi nie jeździły przez góry. Chociaż i tak to robiła, rok po roku — niedawno przekroczyła trzydziestkę, ale swoją pierwszą podróż za granicę odbyła jako nastolatka. Roda trochę jej zazdrościła. Fantazjowała nawet, że pójdzie w jej ślady, chociaż wiedziała, że nigdy nie zdobyłaby się na tyle odwagi. Denerwowała się, jeśli choć zbliżyła się do mgły.
Odsunęła na bok bransoletkę, fotografię i zegarek, sięgnęła głębiej, aż jej palce musnęły papier. Jest. Ostatni dodatek do jej skrytki pod podłogą: trzy listy napisane obcym charakterem pisma. Rozłożyła je i wygładziła zagięcia.
Pierwszy zmaterializował się kilka miesięcy wcześniej we wnętrzu jej buta, który zostawiła na frontowym ganku po bardzo deszczowym, błotnistym powrocie do domu. Nie zdawała sobie sprawy z obecności tego skrawka papieru, dopóki nie wsadziła stopy do środka i nie dotknęła go palcami w skarpetce.
Na kartce napisano:
Droga Rodo,
gdzie jest miejsce, do którego da się wejść tylko jednymi drzwiami, ale wyjść można wieloma?
Nigdzie.
Nylla poprosi cię, żebyś splotła lawendę.
Czternaście minut po wyjściu ze szkoły zacznie padać deszcz. Weź płaszcz.
Roda ze zdumieniem wpatrywała się w staranne pismo. Autor znał jej imię, ale nie podał własnego. I czy to miała być zagadka?
To było dziwne, ale nie aż tak, żeby miała się spóźnić do szkoły. Wepchnęła liścik do kieszeni, podniosła rower i zdążyła do klasy w ostatniej chwili. Sala Siódmego Roku zmieniła się nie do poznania. Na ławkach leżały pęki fioletowego allium o kwiatach w kształcie gwiazdek, niebieskie i różowe astry ze słonecznie złocistymi środkami, żółte jaskry z łodygami wygiętymi jak uśmiechy, czerwone i pomarańczowe maki. Uczniowie zsunęli ławki w luźne grupki i gadali, pracując razem nad splataniem kwiatów w wieńce i długie, olśniewające girlandy.
Nylla przywołała ją beztrosko. W jej smoliście czarnych włosach uwiązł zabłąkany płatek, brązowe ręce miała pokryte drobnymi zadrapaniami od róż, które obierała z kolców.
— Kto bierze ślub? — zapytała Roda, ponieważ to mogły być tylko weselne dekoracje.
— Moja siostra — rozpromieniła się Nylla. — W ten weekend! Zajmiesz się lawendą?
Wcisnęła Rodzie do rąk owinięty papierem pęk łodyg lawendy.
— Um, jasne — odparła Roda, ukrywając szok na wspomnienie listu. W jej głowie tłoczyły się pytania i trochę się zdenerwowała.
Żeby o tym nie myśleć, zabrała się do pracy. To była znajoma, uspokajająca robota. W Brume każde wesele było publicznym wydarzeniem. Większość pracy wykonywała najbliższa rodzina, ale wszyscy przyłączali się do przygotowań, starając się, żeby uroczystość była możliwie barwna i radosna. Wykluczano tylko czerń i biel. Czerń symbolizowała śmierć, biel oznaczała mgłę. Kiedy wszedł pan Worrel i sprawdził obecność, przyjął garść krokusów i pozwolił wszystkim pracować dalej, a sam poprowadził lekcję historii bez podręczników.
Jednak Roda wciąż wracała myślami do listu. Ponieważ nie był podpisany, zaczęła nazywać swojego korespondenta „Anonimem”. Ale dlaczego pisał akurat do niej? Przez pół dnia wykręcała szyję, żeby wyjrzeć przez okno na skrawek błękitnego nieba, widoczny pomiędzy krawędzią framugi a wierzchołkiem mgły. Promienie słońca wlewały się w ten wir i odbijały od falującej białej ściany, która lśniła jak wypolerowane srebro. W taki dzień nie będzie padać. Nie ma mowy.
Pięć minut po jej wyjściu ze szkoły niebo pociemniało.
Dziesięć minut i w górze zagrzmiało, jakby jakiemuś olbrzymowi zaburczało w brzuchu.
Roda uniosła głowę. Nad nią kłębiły się ciemne chmury, ciężkie i nabrzmiałe od wilgoci.
Dokładnie po czternastu minutach chmury pękły i lunął lodowaty deszcz.
„Trzeba było posłuchać rady i wziąć płaszcz”, pomyślała Roda, pedałując szybciej i strząsając z oczu mokre włosy. Nie wiedziała, czy czuje podniecenie, czy strach.
Jak tylko znalazła się w domu, wyciągnęła list z kieszeni i ponownie go przeczytała. Wydawał się nieszkodliwy, ale i tak pokazała go ciotce Dorze. W porównaniu z mamą ciotka Dora była mniej skłonna do panikowania, jeśli rzeczywiście coś było niedobrze.
Ale ciotka Dora powiedziała:
— Wyobraźnię masz całkiem bogatą. Natomiast powinnaś popracować nad charakterem pisma.
— To nie ja!
W kącikach oczu ciotki Dory pojawiły się zmarszczki, kiedy uśmiechnęła się chytrze, jakby obie tylko sobie żartowały. W takich chwilach Roda myślała, że wcale nie są do siebie podobne. Obrażona, zabrała liścik i postanowiła więcej o nim nie wspominać.
Częściowo jednak odczuła ulgę. Postąpiła właściwie. Powiedziała dorosłemu. To nie jej wina, że jej nie uwierzono. Teraz nie musiała mieć wyrzutów sumienia, że zatrzymuje dla siebie ten list i wszystkie inne, które mogą się pojawić później. To był tylko jej sekret. W miasteczku, gdzie nigdy nie działo się nic ciekawego, nawet mała tajemnica wydawała się wielką rzeczą. Ale Anonim nie odezwał się ponownie przez tak długi czas, że uznała to ostrzeżenie za fuks.
Następną notkę dostała w zeszłym miesiącu. Była wciśnięta między szprychy przedniego koła jej roweru.
Droga Rodo,
gdzie jest miejsce, które musisz opuścić w ciągu dziesięciu sekund albo zostać tam na dziesięć lat?
Nigdzie.
Dzisiaj trzyosobowa rodzina przekradła się do Brume, idąc po torach kolejowych. Twoja matka wpadnie do szkoły w porze lunchu z kluczem do domu, ponieważ będzie pracować do późna.
Nowa przepowiednia. Nowa zagadka z tą samą odpowiedzią jak poprzednia. I wierny tradycji Anonim nie pofatygował się, by złożyć podpis.
Roda czekała na następną wiadomość, ale ta nie bardzo jej się spodobała. Prognoza pogody to jedno, ale mieszanie w to mamy to już za wiele. Zadrżała i mimowolnie zgniotła liścik, kiedy zacisnęła pięść. Ale gdyby Anonim chciał ją skrzywdzić, chyba już by to zrobił?
W porze lunchu wymknęła się na zewnątrz i czekała na stopniach przed budynkiem szkoły. Mama nadeszła ulicą parę minut później, prowadząc rower, z torbą przerzuconą przez ramię i rozpuszczonymi włosami. Oczy miała zmęczone, zmarszczki wokół ust się pogłębiły. Ale uśmiechnęła się, widząc, że Roda na nią czeka.
— Co ty tu robisz? — zapytała, oparła rower o ścianę i klapnęła obok Rody. — Wszystko w porządku?
— Tak, ja tylko… usłyszałam o tych ludziach, którzy przyszli po torach, więc pomyślałam…
— Ach. Plotki szybko się rozchodzą, hę?
Wygrzebała z torebki klucz do domu i włożyła córce do ręki.
— Słyszałam, że było ich troje.
Położyły sobie torebki z lunchem na kolanach, Roda odwinęła kanapkę, a mama wbiła widelec w sałatkę.
— Aha. — Nadziała na widelec kawałek marchewki i podsunęła Rodzie, która zmarszczyła nos, ale przyjęła poczęstunek. — Mężczyzna z dwójką dzieci.
— Nic im nie jest?
— Nie jestem pewna. W tej chwili są leczeni w przygranicznej klinice. Na razie nie pozwolono mi z nimi porozmawiać.
Jeśli zbyt długo byli wystawieni na działanie mgły, mogli skończyć z wybielonymi włosami jak ciotka Dora. W najgorszych przypadkach ludzie tracili palce u rąk i nóg wskutek odmrożenia albo krew zamarzała im w żyłach.
— Skąd oni przyszli? — zapytała Roda.
— Z Vicentii — odpowiedziała mama, wbijając chmurny wzrok w swoją sałatkę, jakby uważała ją za źródło wszelkich problemów świata. Roda wsunęła jej do miski plasterek jabłka. Mama zamrugała, podniosła oczy i uśmiechnęła się szeroko. — Nie martw się, zrobię dla nich wszystko, co będę mogła.
Potem zagadnęła Rodę o lekcje i przyjaciółki. Ale Roda wciąż wracała myślami do granicy Brume, gdzie tory kolejowe znikały we wszechogarniającej bieli, i próbowała sobie wyobrazić, kto byłby tak zdesperowany, żeby przekroczyć tę granicę i też zaryzykować zniknięcie.
Aerlandia była wielką, rozległą krainą, w większości równinną, z jeziorami, które Roda widziała tylko na mapach albo na fotografiach. Od wschodu i północy granic strzegły poszarpane, nieprzebyte łańcuchy górskie, ale one też wyglądały tylko jak szeregi małych czarnych trójkącików w atlasie Rody. Przede wszystkim to była kraina potworów. Czujne, agresywne gryfy, które do śmierci broniły swoich terytoriów. Ogromne krwiopijne nietoperze, które z odległości wielu kilometrów potrafiły wywęszyć ofiarę. Złotokopytne antylopy wysokie jak drzewa i upiorne wilki z zachodnich lasów.
Mgła stanowiła ochronny czar, stworzony przed wiekami przez legendarnego maga Aureliona Kadera, żeby strzec ludzkich osiedli w Aerlandii przed tymi monstrami. Każde miasto miało własną barierę, niedopuszczającą zagrożeń. Ale również w samej mgle kryły się niebezpieczeństwa.
Ponieważ podróże były rzadkie i ryzykowne, a mgła zakłócała komunikację elektryczną pomiędzy poszczególnymi miastami, Aerlandia przypominała raczej zbiorowisko miast-państw niż zjednoczony naród. Każde miasto było w zasadzie samowystarczalne, miało własną kulturę i obyczaje. Większość nie była tak spokojna jak Brume. W niektórych kwitły przestępczość, choroby, nędza i korupcja; inne były niebezpiecznie przeludnione, ale mgła nie mogła się rozszerzać, więc miasta też nie mogły. W Brume pozostawiono margines między mgłą a miasteczkiem — bufor, na który składały się puste pola, trochę ziemi uprawnej, gołębniki dla gołębi pocztowych, pasieki. Nikt nie chciał mieszkać zbyt blisko tego zabójczego zimna ani widzieć za oknem podpełzających ku domowi białych macek. Ale w Vicentii populacja tak się zwiększyła, że wielokrotnie wykorzystywano każdy skrawek dostępnej przestrzeni. Niektóre budynki wzniesiono tak blisko mgły, że ich zewnętrzne ściany stale pokrywał szron, a mieszkający w nich ludzie marzli nawet we śnie. Przynajmniej Roda tak słyszała.
Nie można jednak po prostu się spakować i przeprowadzić do innego miasta. Nie pozwalają na to przepisy imigracyjne i niebotyczna cena biletu kolejowego w jedną stronę.
Mama zawsze mówiła, że jeśli ludzie stawiają czoło potworom i mgle, to dlatego, że uciekają przed czymś jeszcze straszniejszym. Pracowała w wydziale kontroli migracji i przepisy były surowe: liczba ludzi wpuszczanych do Brume zależała od tego, ilu zmarło lub urodziło się w poprzednim roku. Ale zawsze znajdowała się jakaś furtka, więc mama starała się zatrzymać jak najwięcej osób. Pomagała im wypełniać podania o prawo pobytu, umieszczała ich na tymczasowych posadach i zapewniała im zakwaterowanie, dopóki nie załatwiono papierkowej roboty. Jeśli ich podania zostały odrzucone, zwykle udawało jej się skłonić rząd, żeby opłacił im bilety wyjazdowe. Wierzyła, że pomaganie ludziom, którzy uciekli do Brume, szukając bezpieczeństwa, to najważniejsza część jej pracy. Ponieważ jeśli można pomóc, to trzeba pomóc.
Minęły tygodnie. Aż wreszcie wczoraj pojawił się trzeci list. Ktoś przykleił go taśmą od spodu do blatu jej ławki.
Droga Rodo,
gdzie jest silnik, któremu nigdy nie kończy się paliwo, i kotwica, której nie można odrzucić?
Nigdzie.
Po szkole pojedź do opuszczonego młyna na skraju miasteczka. Pod czereśnią przed młynem znajdziesz kruka.
On nie umarł. Zabierz go i przywieź do domu.
Świece w południe.
Roda złożyła list i schowała go. W południe, kiedy burza przerwała dopływ prądu, pan Worrel wyjął świece i prowadził lekcję literatury w słabym, pełgającym blasku tuzina płomyków. Jednakże Roda nie potrzebowała dalszych dowodów. I tak pojechałaby szukać tego kruka.
3
Rano kruk się obudził.
Nie podobało mu się, że odzyskał przytomność, a jeszcze mniej podobała mu się Roda. Kiedy wtoczyła się do pokoju, zaspana, z połową grzanki zwisającą z ust i żakietem zarzuconym na jedno ramię, przywitał ją donośnym, oburzonym krakaniem. Nie znała języka kruków, ale domyślała się, że te dźwięki znaczą coś w rodzaju: „Co to jest?”, „Gdzie ja jestem?”, i przede wszystkim: „Jak śmiesz?”.
Wymieniła jego miseczkę z wodą i postawiła przed nim spodeczek ze świeżymi owocami i orzechami. Zaatakował dziobem jej dłoń; cofnęła ją w ostatniej chwili.
— Próbuję ci pomóc! — zawołała. — Możesz sobie odlecieć, jeśli chcesz. No, leć.
Otworzyła okno. Kruk podreptał chwiejnie w stronę słonecznego świata na zewnątrz, wlokąc ogon po parapecie. Zatrzepotał skrzydłami, drapnął łapami koc, jakby przygotowywał się do odlotu… lada chwila wzbije się w powietrze…
Opuścił skrzydła. Odwrócił się do swojego śniadania, jakby przez cały czas tylko to zamierzał zrobić.
— Widzisz? — powiedziała Roda. — Jeszcze nie możesz latać. I to ja cię karmię, więc bądź grzeczny.
Kruk wydał nieprzyjemny dźwięk, jakby rechot. Wątpiła, czy spodobałoby jej się jego znaczenie, gdyby je znała, więc postanowiła go zinterpretować jako: „Tak, w istocie, szlachetna młoda damo, zapewniam, że będę się zachowywał bez zarzutu, dopóki pozostanę pod twoją czułą opieką”.
Tego dnia lekcje ciągnęły się bez końca. Gdyby ktoś ją zapytał, nie potrafiłaby sobie przypomnieć ani jednej rzeczy, której się uczyli. Po szkole wpadła do biblioteki po kilka książek o ornitologii i wróciła do domu, czując ich satysfakcjonujący ciężar w plecaku.
Otworzyła sobie drzwi kluczem, którego mama tym razem nie zapomniała jej dać przed wyjściem do pracy. Ciotki Dory jeszcze nie było. Kiedy przebywała w miasteczku, poświęcała większość czasu na pomaganie w domu i ochotniczą pracę — w schronisku dla zwierząt, szpitalu, publicznych ogrodach, wszędzie, gdzie była potrzebna. Mogła wrócić za pięć minut albo późno, kiedy Roda już dawno pójdzie spać.
Postawiła przed krukiem świeżą wodę i jedzenie, a on śledził ją nieufnie jednym płomiennym pomarańczowym okiem, tak jasnym, że wydawało się niemal złote.
— Może ty nie jesteś krukiem — powiedziała Roda, przyglądając mu się uważnie. — Nigdy nie widziałam kruka z takimi oczami.
Drzwi się otwarły.
— Mamo? — zawołała Roda.
— To tylko ja — odpowiedziała ciotka Dora, stając w drzwiach. Białe włosy miała rozczochrane, spódnicę zabłoconą i policzki zaróżowione po jeździe rowerem do domu. Zostawiła buty na dworze. — Jak tam w szkole?
— Dobrze. Byłaś w ogrodach? — zapytała Roda. — Przecież zwykle wkładasz wtedy kombinezon.
— Och… zapomniałam o nim — wyjaśniła ciotka.
— I rękawice — dodała Roda. — Zawsze pożyczasz od nich zapasowe. Ale twoje ręce są całe…
Ubłocone i sądząc po tym, jak sztywno je trzymała, obolałe.
— Niestety, dzisiaj nie mieli zapasowych — oznajmiła wesoło ciotka Dora.
Poszła na górę, żeby się przebrać, zniszczona spódnica szeleściła jej wokół kostek. Wkrótce Roda usłyszała dochodzące z piętra wesołe pogwizdywanie.
Ochrypły głos za jej plecami powiedział:
— Ona jest dziwna.
Roda odwróciła się gwałtownie, wszystkie zmysły w najwyższej gotowości…
Na parapecie okiennym siedział chłopiec. Miał na sobie jakiś kostium z grubej czarnej tkaniny, haftowanej złotem i srebrem we wzory przypominające błyszczące żyły. Pod tyłkiem miał zgniecione gniazdo z koców, a kruka nigdzie nie było widać.
— Kim… — zaczęła Roda, ale pytanie utknęło jej w gardle. Oczy chłopca miały dokładnie ten sam złoty kolor co ślepia kruka.
Na schodach zastukały kroki. Roda chwyciła chłopca za ramię, uciszyła jego skrzekliwe protesty i wepchnęła go za kanapę. Na wszelki wypadek ściągnęła z oparcia pikowaną narzutę i nakryła go.
— Zostań tu! — syknęła do jego oburzonej twarzy i puściła brzeg koca, który całkowicie go zasłonił. Przeskoczyła przez oparcie kanapy, odbiła się od poduszek, zaczepiła jedną wymachującą ręką o szelkę plecaka, przekręciła się i wreszcie usiadła prosto.
— Chcesz coś specjalnego na obiad? — zapytała ciotka Dora, wtykając głowę w drzwi.
— Nie — pisnęła Roda. Wyszarpnęła z plecaka notes i rzuciła obok siebie na kanapę. — Ty zdecyduj.
— Coś z mięsem — zażądał stłumiony głos. Roda zakaszlała głośno, żeby go zagłuszyć.
— Może trochę zupy — zaproponowała ciotka Dora, unosząc jedną kredowobiałą brew. — Mam nadzieję, że nic nie złapałaś.
Zniknęła w kuchni. Jak tylko odeszła, Roda zanurkowała za kanapę, uklękła i zerwała koc z chłopca. Spojrzał na nią pochmurnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki