Książka - ebook
Książka - ebook
Laureat Paszportu Polityki 2011.
Nowa książka jednego z najbardziej cenionych polskich pisarzy młodego pokolenia!
Po kilku latach milczenia Mikołaj Łoziński napisał książkę inspirowaną historią swojej rodziny. Odsłania tajemnice i losy trzech pokoleń: od drugiej wojny światowej przez stan wojenny aż do czasów współczesnych. Czułość i empatia dla najbliższych nie wykluczają bezwzględności widzenia. Dzięki temu postaci są tak prawdziwe i nam bliskie. Powstała przejmująca opowieść o skomplikowanych, naznaczonych przez zakręty historii, ludzkich związkach i uczuciach.
Książka nie jest dosłowną historią mojej rodziny. Ale jest nią inspirowana. Myślę, że każdy już na starcie przychodzi na świat z bagażem doświadczeń rodziców i dziadków. A potem z czasem dochodzą jeszcze jego własne przeżycia. I robi się coraz ciężej. Dlatego postanowiłem zajrzeć do tych bagaży - zobaczyć, co jest w środku i czy jest coś, czego mogę się pozbyć, żeby było mi lżej iść dalej.
Mikołaj Łoziński
Mikołaj Łoziński (ur. 1980) – pisarz, którego debiutancka powieść Reisefieber (2006) została niezwykle gorąco przyjęta przez krytyków i czytelników. Skończył socjologię na Sorbonie. Laureat Nagrody Kościelskich, Nagrody Pawiego Pióra i Nagrody Fundacji Kultury.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04895-5 |
Rozmiar pliku: | 453 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Kiedy mój dziadek upadł na ulicę i z kluczykiem w ręku umarł obok swojej czerwonej łady samary, babcia widziała go przez okno. Potem przeszła do okna w kuchni, zobaczyła to samo i wróciła do pokoju.
Usiadła na niskim taborecie, zmieniła okulary i wykręciła numer telefonu.
– Skarbeczku – tak powiedziała do mojego starszego brata. – Co u ciebie? Ciepło masz w chałupie? Wiesz, chyba coś nie tak z twoim dziadkiem. Leży już dziesięć minut przed domem i się nie rusza. Może przyjechałbyś?
Z góry patrzyła, jak obcy ludzie pochylają się nad jej byłym mężem. Śnieg padał na jego wojskowy mundur i ordery. Skórzana teczka wypadła mu spod pachy i otworzyła się. W środku musiał stłuc się słoik, bo miód wylewał się na chodnik.
Byli trzydzieści lat małżeństwem.
Zbierało się coraz więcej ludzi. Zasłaniali go. Ktoś pokazał palcem na pierwsze piętro, na brudne okna w mieszkaniu dziadka. Babcia odruchowo zrobiła krok w głąb pokoju.
2
Moja mama wyjmowała z teczki klucze, które po sobie zostawił. Leżały w pękach, w zatłuszczonych torbach foliowych po mleku. Niektóre były lepkie, zardzewiałe albo połamane.
Setki kluczy.
Dlaczego zamykał wszystkie pokoje, szafy, szuflady? Jak je teraz otworzyć? Wkładać po kolei każdy klucz w każde drzwi – mieszkania, mebli, garażu, piwnicy i nie dokończonego domu? Latami rysował i pokazywał na kartce, co gdzie będzie. Budował dom dla rodziny, której dawno nie miał.
Co z pszczołami, które tam zostały?
– Muchy – mówił o nich przez telefon, był pewien, że jest na podsłuchu. – Muchy uciekły mi na drzewo.
Czego znowu się bał? Nie wiedziała też, czemu pszczoły uciekły z ula na drzewo.
Pamiętała, jak zadzwonił w 1968 roku. Powiedzieć, że jej siostra złożyła papiery na wyjazd z Polski.
– Ona chce wyjechać do I.! – krzyczał.
– Dokąd?
– Do I jak Irena.
3
Karetka zaparkowała i wyłączyła sygnał. Ludzie zrobili przejście. Lekarz przy wysiadaniu z samochodu poślizgnął się, ale nie upadł. Babcia widziała, jak pochyla się nad ciałem. Przez chwilę zupełnie je zasłonił.
Ostatni raz rozmawiała z nim po rozwodzie i po remoncie. Prawie dwadzieścia lat temu. Wtedy dał jej klucz.
– Dziękuję – powiedziała.
Tak nierówno, niesprawiedliwie podzielił mieszkanie. Nie powinna była dziękować. Jeszcze tego samego dnia wymieniła zamki w drzwiach. I zamknęła się wreszcie u siebie. A on u siebie.
Babcia lekko wychyliła się przez okno, żeby cokolwiek zobaczyć.
Później słyszała i słuchała go tylko przez ścianę. Jak mówił przez telefon. Jak włączał telewizory. Jak przychodziły do niego kobiety. Na ulicy i na klatce schodowej mijali się bez słowa i spojrzenia. Ostatni raz dziś rano, kiedy wracała ze spaceru z ich młodszym wnukiem.
Lekarz sprawdził mu puls na szyi, potem palcami uniósł do góry powieki.
4
Klucze z szóstego pęku pasowały. Mama mogła wejść do mieszkania swojego ojca. Wystarczyło już tylko pchnąć drzwi.
Wyobraziła sobie, że on jest w środku. Huśta się na krześle. Pije herbatę, nie wyjmując łyżeczki ze szklanki w metalowym koszyczku. Wyciera ciepłe czoło w zielony rękaw munduru. Widzi ją i wyciąga w jej stronę szarą papierową torbę.
Cukierki na wagę.
Albo może nie zauważył jej przyjścia. Patrzy w dwa ustawione na sobie telewizory, które często równocześnie oglądał. Na dolnym dochodzi piąta po południu, na górnym prawie siódma. Na dole czarno-biali ludzie mówią coś po polsku, na górze są inni, w kolorze, i mówią po rosyjsku. Trudno ich zrozumieć, bo słychać też trzeci telewizor z kuchni.
Na ścianach wiszą jego ofiary.
Upchane wszędzie pod sufitem poroża – trofea z polowań samochodem po lesie. Strzelał z karabinu, przez opuszczoną szybę do saren i jeleni. Jeśli trafiał, kierowca zatrzymywał pobiedę, a on wychodził i dobijał z pistoletu.
Dwa lata temu kierowca w lusterku wstecznym zobaczył, że jej ojciec leży nieprzytomny na tylnym siedzeniu. Jechali na dworzec po jego narzeczoną, lekarkę z Moskwy, której nigdy mama nie poznała. Reanimowali go na podjeździe przed szpitalem wojskowym. Po dniu i nocy w śpiączce obudził się, ale już inny. Raz zaczął wyzywać ją i jej siostrę od kurew.
Od wtedy tu nie byłam – pomyślała i nie nacisnęła jeszcze klamki.
5
Babci zrobiło się zimno przy otwartym oknie. Miała na sobie koszulkę i bezrękawnik. Poszła narzucić coś cieplejszego, różowy sweter na guziki. W tym czasie musieli przykryć go kocem.
Po wojnie wszystko zaczęło się psuć.
Wróciłyśmy do kraju, do niego, do kamienicy po lewej, nie zniszczonej stronie Warszawy. Na dworcu czekał na nas z poniemieckim wilczurem na smyczy. Zmienił nazwisko na brzmiące mniej ukraińsko. Niemieccy więźniowie wnosili po krętych schodach mahoniowe szafy, dębowe stoły, złocone kredensy, lustra, łóżka, fotele. Pilnowałam, żeby nic nie obili, nie stłukli, nie rozkradli.
Pierwszy raz zamieszkaliśmy razem: ja, on, nasza sześcioletnia córka.
Z Ukrainy ściągnął jeszcze rodziców. Przyjechali z krową, którą przywiązali do trzepaka na podwórku obok służbowego opla.
Po całym mieszkaniu musiałam zbierać figury, kiedy przegrywał w szachy ze swoim ojcem. Ale najgłośniej kłócił się z matką, rzucali w siebie szmatami do podłogi. Podobni byli nawet z wyglądu. Wysocy, grubokościści, w lecie czerwoni od słońca.
Potem urodziła się nasza druga córka. Przeprowadziliśmy się na tę elegancką ulicę, a jego rodzice z krową wrócili na swoją wieś.
Nie rozumiała, czemu wciąż nie zabierają ciała. Lekarz stał nad nim i palił papierosa.