Książka, której nie napisałem - ebook
Książka, której nie napisałem - ebook
Jeśli wskazówki stały się niewidoczne, to nie znaczy, że czas się zatrzymał.
Czy wewnętrzne demony mogą przybrać ludzką postać? A jeśli tak… czy potrafią stać się przyjaciółmi kogoś, kogo dotąd dręczyły?
Dlaczego w dorosłym mężczyźnie wciąż tkwi dziecko? Co wydarzyło się w jego przeszłości, że ufa jedynie własnym snom?
A może wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy trochę… nienormalni?
„Książka, której nie napisałem” to zbiór ośmiu niezwykłych historii z metafizycznymi wątkami w tle. Tutaj nawet niepozorna filiżanka może skrywać jakieś znaczenie, a imiona – rzadkie i uderzająco oryginalne – determinują osobowość bohaterów.
W tej rzeczywistości postaci łamią schematy, ignorują ustalone reguły oraz wybierają nieoczywiste drogi. Nie sposób przewidzieć ich kolejnego ruchu, bo… najczęściej dla nich samych jest on zaskakujący.
Przylgnął do miękkiego oparcia i z każdą stroną coraz bardziej jednoczył się z esencją akcji. Coraz bardziej też utożsamiał się z głównym bohaterem i światem jego wewnętrznych przeżyć. W pewnym momencie fabuła wydała mu się przedziwnie znajoma. I zważywszy na język i styl, tknęło go również przeczucie, jakby to on był autorem tej powieści. Wniosek wydał mu się totalnie bzdurny, ponieważ nie dysponował takim warsztatem ani taką paletą emocji, żeby stworzyć coś tak kunsztownego.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8373-803-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Agacie…
Alarm w komórce zajazgotał jak co dzień o piątej czterdzieści pięć. Adam ocknął się z płytkiego snu i pacnął w ekran, wyłączając natrętną melodyjkę. Przyłożył jeszcze raz głowę do poduszki na minutę, może dwie, po czym zwlókł się z łóżka i wyszedł z sypialni. Tego dnia nie musiał wstawać tak wcześnie, ale nie chciał roztrwonić porannych godzin na przewracanie się z boku na bok i pielęgnację wyrzutów sumienia z powodu bezpowrotnie utraconych kwadransów. Czuł się zresztą wypoczęty. Może nieco zaspany, ale w tym właśnie celu zmierzał do kuchni, aby zrealizować rutyniarski punkt porannego rozruchu, który niezawodnie stawiał go na nogi. Włączył czajnik i wyciągnął kubek oraz spory zaparzacz. Do jednego naczynia wsypał dwie łyżeczki kawy, do drugiego zaś pół garści herbaty. Uśmiechnął się do siebie, ponieważ ceremoniał sprawiał mu przyjemność. Lubił popijać kawę zieloną herbatą. Lubił napawać się aromatem unoszącym się w mieszkaniu, choć rzadko kiedy udawało mu się kończyć rytuał w spokoju. Tym razem jednak zegar nie biczował go presją umykających sekund, toteż rozsiadł się na kanapie i wziął łyk kawy. Przymknąwszy oczy, dość precyzyjnie ułożył sobie plan dnia i ustalił swoje miejsce w tej czasoprzestrzeni. Pomimo wszystko tchnęło to w nim iskrę entuzjazmu. Zazwyczaj poranki wydawały mu się milsze niż wieczory, samotność bowiem inaczej doskwierała mu o różnych porach. Ranki naznaczone były okruchem nadziei, wieczory jednak pozbawiały go jakichkolwiek złudzeń. W tym momencie Adam miał to w głębokim poważaniu, ponieważ koncentrował się na trajektorii zdarzeń, na którą właśnie wkraczał. Dzięki tej samodyscyplinie żył i od biedy funkcjonował. Z perspektywy ranka wieczór jawił się tak odległym, jak uczucie obezwładniającego szczęścia. Skądinąd, cierpiąc na deficyty pozytywnych doznań, coraz mniej dotkliwie przeżywał i te negatywne. Z pełną świadomością pozwalał pustce zajmować coraz więcej miejsca we własnym wnętrzu. Czerpał wręcz osobliwą satysfakcję z tego powodu, że linia jego emocjonalności stopniowo spłaszczała się jak elektrokardiogram umarlaka. Tuż przed wyjściem z mieszkania łyknął ziołową tabletkę uspokajającą, popiwszy ją resztką chłodnej już herbaty, i zamknął drzwi na klucz. Nie chciało mu się czekać na windę, zszedł więc na piechotę, licząc każdy pokonany stopień. Za każdym razem podczas tej czynności dziwił się, że pomiędzy półpiętrami raz było ich osiem, raz dziewięć. Nie dostrzegał w tym żadnej logiki oraz sensu własnych rozważań na ten temat, ale to było silniejsze od niego. Akurat to natręctwo nie dawało mu się we znaki aż tak jak inne, o znacznie większym kalibrze. A miał ich kilka. Z niektórymi nawet nie podejmował walki.
Tuż obok głównego wejścia do klatki minął kobietę w długim, czarnym płaszczu i kurtuazyjnie, wręcz półgębkiem, wycedził „dzień dobry”. Mieszkał tu od niedawna, prawie nie znał sąsiadów, ale nie chciał wyjść na gbura i na wszelki wypadek witał się ze wszystkimi. Kobieta bez większego zdziwienia odwróciła się w jego stronę i skinęła głową. Dopiero po kilku krokach do świadomości Adama dotarło, że wydała mu się znajoma. Odwrócił się i spojrzawszy na nią ponownie, wiedział, że przez cały dzień będzie się zastanawiał, gdzie ją wcześniej spotkał. Dopiero teraz zauważył też, że trzymała w dłoniach białą różę. Wyrwała jeden płatek i upuściła go na ziemię.
Zanim Adam ruszył w stronę pracy, postanowił zajechać do marketu po większe zakupy przed weekendem. Wolał załatwić ten punkt programu o tej porze, niż później slalomem omijać innych klientów i stać w tasiemcowej kolejce do kasy. Jeśli już miał tracić czas, czynił to na własnych warunkach i wedle własnego uznania. I choć nie znosił lenistwa, dla wzmocnienia morale dryfował sobie łajbą semantyki w stronę słów o znacznie piękniejszym wydźwięku, nazywając to pospolite lenistwo prokrastynacją. I to nie tak, że leżał w pozycji horyzontalnej z płasko ułożonym zezwłokiem w stronę północy. Nic z tych rzeczy. Jeśli miał coś ważnego do zrobienia, coś, co wywoływało w nim spazmatyczną abominację, zabierał się za wykonanie tysiąca innych czynności, od podlewania kwiatów zaczynając, przez czyszczenie fug i podłóg pod meblami, a na prasowaniu pościeli kończąc. Przeważnie tę niechęć wywoływały w nim obowiązki zawodowe dotyczące płodzenia dokumentacji. Potrafił zwlekać z wyprodukowaniem ich do samego końca, po czym szedł spać, nie napisawszy ani słowa, i nastawiał budzik na trzecią rano, aby dosłownie w ostatniej chwili minąć deadline bez groźby dekapitacji. Cudem zachowywał głowę na karku, choć wielokrotnie, przy innych okazjach, dochodził do wniosku, że dawno już ją stracił.
Pakując do koszyka zapas zielonej herbaty, wrócił myślą pod klatkę swojego bloku i wspomniał nieznajomą z różą. Dokładnie tak, jak przypuszczał, gnębiła go niewyjaśniona zagwozdka. Za wszelką cenę starał się ją rozwikłać, lecz za skarby wszystkich galaktyk nie był w stanie sobie przypomnieć, skąd tę kobietę kojarzył. Wzruszył ramionami i sięgnął po męski krem do twarzy. Zaklął po cichu, widząc cenę, lecz stwierdził, że to artykuł pierwszej potrzeby, toteż nie będzie na nim oszczędzał. Następnie udał się do stoiska z rybami, na nabiale wziął z półki kilka jogurtów naturalnych. Przechadzając się po innych rejonach sklepu, dodał opakowanie płatków owsianych, suszoną żurawinę, jakiś hummus, trochę warzyw i jeszcze kilka innych produktów. Gdy już szedł w stronę kas, zahaczył o regały z chemią, na samym końcu zaś zatrzymał się przy dziale z książkami. Rzadko wychodził stamtąd z nową lekturą, ale lubił sobie to i owo przejrzeć. Czasem po prostu robił to dla sportu, ponieważ w tego typu supermarketach nie oferowano literatury zbyt wysokich lotów. Tym razem jednak zainteresował się winylami, bo, w odróżnieniu od grafomańskiej makulatury, w kolekcji znalazł kilka prawdziwych perełek. Na widok jednej płyty szczególnie rozbłysły mu oczy. Postanowił zabrać ją ze sobą.
Zgodnie z wszelkimi założeniami przy kasach nie było zbytniego tłoku. Mimo to Adam nie ustawił się w przypadkowej kolejce, lecz najpierw otaksował kasjerów i wybrał tego, który jego zdaniem najefektywniej poruszał górnymi kończynami. Przed nim stał tylko starszy pan, który akurat pakował do reklamówki ostatnią rzecz, i pani z dzieckiem. Co prawda gromadka jej zakupów prezentowała się dość pokaźnie, ale po spontanicznym oszacowaniu czasu obsługi to stanowisko i tak wydało mu się najkorzystniejsze.
– Dzień dobry – wycedziła pani.
– Dzień dobry – odparł kasjer.
– Mielona łopatka jeszcze dziś w promocji?
– Nie wiem, proszę pani. Ewentualny rabat naliczony będzie na koniec rachunku.
– Ale ja chcę wiedzieć teraz. Bo jeśli nie, to ja jej nie wezmę.
– W porządku. Najwyżej usuniemy ją z rachunku.
– Ok. – Pani z lekka poczerwieniała na twarzy, po czym, wytrzymawszy trzy, może cztery piknięcia kasy, gniewnie wyartykułowała młodemu mężczyźnie prosto w twarz: – Nie, nie! Ja chcę wiedzieć natychmiast. Kombinujecie z tymi cenami tak, że nie wiadomo, co ile kosztuje. Inna cena na półce, inna na paragonie. Żądam, żeby pan dowiedział się od razu, czy ta łopatka jest przeceniona, czy nie!
– Oczywiście. Proszę o chwilę cierpliwości. Muszę zadzwonić do szefowej działu mięsnego i o to zapytać. – Kasjer bez najmniejszych nawet oznak dezaprobaty chwycił za słuchawkę telefonu i wystukał numer wewnętrzny. Sądząc po czasie oczekiwania, po drugiej stronie nikomu nie spieszyło się, żeby odebrać.
Adam mimowolnie popatrzył na panią kręcącą zadymę z niczego, na jej dziecko i na wyłożone na taśmę sprawunki. Na ogół niespecjalnie interesowało go, jakimi paskudztwami ludzie zatruwali swoje organizmy, lecz tym razem, z racji przymusowego postoju, przeanalizował kopiasty kram. Nie chciał być przy tym nieobiektywny w ocenie, czy wręcz złośliwy, z racji tego, że jego cenne sekundy ulatywały właśnie wniwecz, ale wnioski splatały się w dość spójną całość. Zrobiło mu się żal małego chłopczyka, który już miał kilka kilogramów nadwagi, a wziąwszy pod uwagę to, że matka utuczy go jeszcze bardziej chipsami, colą i tłustym mięsem, przez całe dorosłe życie będzie się zmagać z otyłością. Adamowi zrobiło się niedobrze na samą myśl mieszaniny smaków soli, cukru i słoniny doprawionych konserwantami i nie wiadomo jakimi jeszcze substancjami nienadającymi się w żadnym razie do spożycia. Sam dość ortodoksyjnie wybierał to, co miało się znaleźć na talerzu. Zwykle siadał do stołu niegłodny, wstawał nienajedzony. Irytowali go ludzie, którzy przez swoje otchłanne apetyty robili z siebie karykaturalne monstra, a jeszcze bardziej denerwował się, kiedy te monstra postanawiały przejść odchudzającą metamorfozę i potem kreować się na bohaterów oczekujących braw oraz podziwu. Adam nie brał udziału w tym poklasku. Uważał, że to wielka niesprawiedliwość w stosunku do kogoś takiego jak on. Porównywał chwilowo wycieniowanego obżartucha do złodzieja, który postanawiał zejść z drogi przestępstwa i stać się praworządnym obywatelem. Ale tak jak złodzieja ciągnęło do lasu, tak obżartucha do dawnych przyzwyczajeń.
Na szczęście łopatka okazała się przeceniona, toteż pani nie miała się do czego doczepić i wszystko już poszło sprawnie. Adam spakował swoje zakupy, po czym ruszył w stronę wyjścia. Dość energicznie krocząc, mijał butiki i wysepki na morzu szerokiego korytarza, aż przystanął przy niewielkiej kwiaciarni. Tuż za witryną zauważył bowiem wazon pełen różnokolorowych róż, który, chcąc nie chcąc, przykuł jego uwagę. Wpatrywał się weń dobre pół minuty, co w kategoriach pojmowania przez niego upływu czasu trwało niewiele mniej niż cała wieczność. Znów przypomniał sobie o kobiecie spod bloku. Tym razem przyłapał się na tym, że, gdy myślał o niej, zrobiło mu się błogo. Kompletnie tego nie rozumiał, ale z każdym jej wspomnieniem stawała mu się coraz bliższa. Zastanawiał się, czy będzie mu dane znowu ją spotkać. Obiecał sobie, że jeśli tak by się stało, to spróbuje nawiązać z nią kontakt inny niż zwykłe powitanie. Odwróciwszy głowę, ruszył przed siebie. Nie zauważył, że róża na pierwszym planie bukietu uroniła właśnie biały płatek.
Mimo początku sesji egzaminacyjnej parking pod uczelnią świecił tego dnia pustkami. W piątki rzadko któremu wykładowcy chciało się organizować egzaminy, toteż Adam pozostawił auto w pierwszej wolnej zatoczce i wszedł do budynku. On także nie umówił się na żadne zaliczenia i na dobrą sprawę nie musiał pojawiać się na posterunku, ale ostatnio łatwiej było mu się skupić w gabinecie niż w domu. Od dłuższego czasu ślęczał nad publikacją dotyczącą wpływu sztuki na inteligencję emocjonalną człowieka, a filozoficzne rozkminy we własnym mieszkaniu prowadziły go na skraj depresji. Bynajmniej nie chciał, aby jego dysertację zdeterminowały tego typu stany ducha. Powziął decyzję, aby ją jak najszybciej ukończyć i bez większej dumy postawić na półce. Jakże diametralnie inne było jego morale, gdy pisał pierwsze strony, inne zapatrywania, jak również inne rozmiary i kształt ego. Bez względu na wszystko chciał utrzymać poziom pracy i wnieść jakikolwiek odkrywczy pierwiastek do tematyki. Sęk w tym, że wszechogarniająca tandeta wylewająca się ze wszystkich stron skutecznie pozbawiała go zapału. Czasem odnosił wrażenie, że jego pisanina miała tyle wspólnego z sensem, co spektakl teatralny wystawiany dla jednocześnie głuchych, niewidomych i pozbawionych czucia. Zresztą tak właśnie oceniał percepcję sztuki współczesnego społeczeństwa.
– Panie doktorze, przepraszam… – Do gabinetu weszła pracownica sekretariatu. – Studentka do pana.
– Studentka? Nie byłem z nikim umówiony – odparł Adam, zdjąwszy okulary. – Ale niech wejdzie.
Kobieta skinęła głową i zniknęła za drzwiami. Po chwili rozległo się pukanie, a zaraz po nim w progu pomieszczenia pojawiła się zapowiadana osoba. Adam doskonale znał wszystkich swoich studentów z imienia, nazwiska oraz talentów lub ich braku. Wiedział, czego mógł się po nich spodziewać i czego w żadnym razie nie należało oczekiwać, lecz w tym momencie nie miał zielonego pojęcia co do intencji niespodziewanego gościa. Położył okulary na biurku, zamknął laptop i wskazał krzesło. Widząc na twarzy dziewczyny zakłopotanie, odezwał się jako pierwszy:
– Dzień dobry, pani Natalio. Co panią sprowadza?
Zanim odpowiedziała, usiadła na wskazanym miejscu, popatrzyła wykładowcy głęboko w oczy i dość teatralnie nabrała powietrza.
– Dzień dobry, panie doktorze. Przepraszam, że bez uprzedzenia, ale od dłuższego czasu zamierzałam z panem porozmawiać. I naprawdę, proszę mi wierzyć, nie chciałabym wyjść na impertynentkę… temat jest trudny… temat dotyczy pana.
Tym razem Adam pozwolił sobie na zwłokę z odniesieniem się do usłyszanego komunikatu. Zastanawiał się, czy wywalić ją od razu na zbity pysk, czy jednak pozwolić na wyjaśnienie w czym rzecz. W swojej karierze takich talentów jak ona miał zaledwie kilka. Natalia nadzwyczajnie śpiewała i tańczyła, wykazywała się też fenomenalnym talentem aktorskim. Do tego była niezwykle pracowita i odpowiedzialna. Imponowała wszystkim dookoła, w tym jemu. Szybko doszedł do przekonania, że gdyby odprawił ją z kwitkiem, to on wyszedłby na skończonego impertynenta i przy okazji buca. Na to pozwolić sobie nie mógł, choć głęboko pod skórą przeczuwał, jakich kwestii dotyczyć będzie dialog.
– Jeśli pani gra, to nie dam się nabrać – stwierdził z przekąsem. – Sam panią tego nauczyłem.
– I nie tylko tego. Ale nie gram. Nie miałabym tyle tupetu.
– No więc?
– Zmienił się pan w przeciągu kilku ostatnich miesięcy… – zaczęła, po czym urwała.
– Śmiało, proszę kontynuować. Zaintrygowała mnie pani – skłamał.
– Zmienił się pan nie do poznania. Stracił pan atrybuty autorytetu, za który był pan powszechnie uważany – wypaliła jednym tchem. – Za to na miejscu autorytetu pojawił się autokrata, który nie przyjmuje do świadomości innego punktu widzenia niż własny.
– Odważna teza – spokojnie stwierdził Adam, choć wskazówka na barometrze jego wrażliwości jednym skokiem osiągnęła znacznie wyższą wartość.
– Wiem, że igram z ogniem, ale nie mam niczego do stracenia, bo my potrzebujemy pana w poprzedniej wersji. W tej, w którą pan się przepoczwarzył, jest pan bezużyteczny. Przepraszam, że mówię to wprost, ale nie pozostawił pan wyboru.
– Hmmm… Tak pani uważa? W poprzedniej wersji? Poważnie się zmieniłem?
– Owszem, i niech pan chociaż nie udaje zaskoczonego, bo taka naiwna nie jestem. Niech pan mi lepiej wytłumaczy, co takiego się stało, że zaczął pan nagle pogardzać wszystkim, do czego ma pan nawet najmniejsze uprzedzenia? Dlaczego bezpardonowo krytykuje pan wygląd ludzi, gusta, popkulturę i tak dalej? Przecież zajmujemy się sztuką i każdy z nas ma potrzebę wyrażenia siebie. Powinien pan to doskonale rozumieć. Nikt nie zasłużył na te pańskie, nawet najbardziej wyrafinowane, złośliwości. Wcześniej prezentowane przez pana poglądy uchodziły wręcz za apoteozę tolerancji. Co to było? Inscenizacja na potrzeby poprawności politycznej? A teraz wylazło z pana prawdziwe „ja”?
Adam zagotował się w środku, ale prędko ujarzmił wrzątek, doskonale zdając sobie sprawę, że dziewczyna miała rację. Na chwilę zawiesił wzrok na jakimś odległym punkcie za oknem, po czym spojrzał na nią i odpuściwszy jakikolwiek protekcjonalizm oraz uznawszy ostatnie pytanie za retoryczne, dał jej do zrozumienia, aby mówiła dalej.
– Nie tylko symfonia zasługuje na miano dzieła. Równie dobrze może nim być etiuda. Równie dobrze ci sami ludzie, którzy bawią się na weselach, mogą pójść do teatru czy filharmonii i zachwycić się tym, co tam zobaczą. Niech ich pan z góry nie skreśla. Niech pan pokazuje piękno sztuki, a nie brzydotę tego, czego pan nie trawi. Wszystkim nam zależy, aby sztuka znaczyła więcej. Studiujemy ją, do cholery, i to jest nasz pomysł na życie, kochamy ją, ale z takim podejściem skazani jesteśmy na margines. Potrzebujemy pana… – Przystanęła w swym żarliwym wywodzie, a następnie wznowiła go nieco delikatniejszym tonem. – Potrzebujemy pana dawnych zajęć, kiedy otwierał nam pan umysły. Kiedy prowadził nas pan do takich zakamarków myślowych, do których sami, będąc na początku naszych karier, szybko byśmy nie dotarli. Potrzebujemy nie pana megalomanii, a pana wielkości, wielkości pana umysłu i tego wszystkiego, co jest pan w stanie i co zechce nam przekazać. Bardzo o to w swoim i całej społeczności studenckiej imieniu proszę.
Zamilkła, lecz nie na długo. Położyła obie dłonie na biurku, unosząc się znad krzesła.
– A wie pan, co jest najśmieszniejsze? Otóż, kiedyś podczas któregoś z wykładów żartował pan sobie, że jeśli stanie się zramolałym, starym dziadem o betonowych poglądach, do którego bez kija nie podchodź, to serdecznie nas prosi, żebyśmy zasunęli panu tak solidnego kopa w dupę, żeby się pan przewrócił! Co, niniejszym, czynię!
Odwróciła się i wyszła. Adam odprowadził ją wzrokiem, a następnie przez dłuższy czas nie był w stanie wykonać kompletnie żadnego ruchu. Gdy już nieco ochłonął, ponownie otworzył komputer i przeczytał dwie uprzednio sklecone strony. Przeczytał je kilkukrotnie, raz po cichu, raz głośno i jeszcze raz jak lektor w filmie dokumentalnym, modulując głos i pieszcząc każde słowo. Musiał się z powrotem nastroić do pisania po tym, jak studentka skopała mu zad, a po tym doświadczeniu nie potrafił się szybko otrząsnąć i dostatecznie skoncentrować. Metoda, bez względu na okoliczności, zwykle okazywała się skuteczna. Tak stało się i tym razem. Nowo powstający tekst pochłonął go doszczętnie, w swoisty sposób izolując od wszelkich myśli niezwiązanych z tematem rozprawy i całego zewnętrznego świata. Pisanie było jego najefektywniejszą formą obrony przed samym sobą, było tarczą, za którą zawsze mógł się ukryć. Mimo żelaznej determinacji nie mógł tworzyć bez końca, i właśnie wtedy, bezpośrednio po odłożeniu pióra, dochodziło do bolesnych zderzeń z rzeczywistością.
Adam zamknął laptop i głośno wydmuchnąwszy powietrze z płuc, skrył twarz w dłoniach. Od razu zadzwoniły mu w uszach niedawno usłyszane szpile, które bez pardonu sprowadziły go do parteru i na które sobie przede wszystkim solennie zasłużył. W jednej chwili stracił do siebie reszki szacunku, zastanawiając się przy tym, jak wielkim musiał być bufonem, żeby w tak głupi sposób roztrwonić latami wypracowywane poważanie. Porównał się do piekarza, który po dwóch dekadach wyrabiania najlepszego chleba w mieście nagle zaczął serwować czerstwe zakalce. Takie niestrawne pulpy doprawiane szyderą starzejącego się człowieka pojawiły się w repertuarze jego wykładów. Rychło przestały się sprzedawać. Jeszcze niehabilitowany doktor, głęboko westchnąwszy, z niedowierzaniem pokręcił głową i kolejny raz tego dnia wspomniał kobietę z różą. Tym razem do uczucia błogostanu dołączyła ulga. Ulga, dzięki której wszystkie problemy przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie, ulga, która unieważniała znaczenie egzystencji i jej poplątanych serpentyn. Adam zatęsknił za nieznajomą jak za ukochaną, gotów napisać z jej powodu list do wszystkich żyjących, lecz rozkoszne bujanie przerwał mu dzwonek telefonu.
– Cześć, synu! – rzucił na przywitanie. – Co tam?
_– Cześć, ojciec! Co porabiasz?_
– Siedzę nad pracą. Już bliżej niż dalej. A co u ciebie?
_– U mnie spox, pełen luzik, w końcu ferie._
– Synu drogi, przez całe życie cię uczyłem, żebyś używał wyłącznie literackiego języka, a nie tej waszej młodzieżowej nowomowy.
_– Dobra, dobra, weź zluzuj! Dzwonię, żeby cię jutro zabrać na łyżwy. Siedzisz sam w tych czterech ścianach, zwariujesz w końcu._
– Hmmm… Dziękuję, ale jutro mam plany. Niestety nie mogę ci towarzyszyć.
_– A jakie ty możesz mieć plany w sobotę? Nie przesadzaj. I nie daj się prosić._
– Nie, nie dam rady. Poza tym nie jestem za bardzo w nastroju. Może innym razem.
_– Wiesz co, tata?_ – Nastolatek zawiesił głos. – _Zgorzkniały ponurak z ciebie. Nie masz jeszcze pięćdziesięciu lat, a zachowujesz się jak matuzal. Lepiej? Teraz jesteś bardziej zadowolony z mojego słownictwa?_
– Spadaj, małolacie! – Adam zaśmiał się do telefonu. – Gdybyś był moim studentem, to bym cię uwalił.
_– Oooo, niedoczekanie twoje! Poza tym nie śmiałbyś tego zrobić komuś, kto nosi twoje nazwisko. To co? Dasz się namówić?_
– Synek… Ja naprawdę nie jestem w najlepszej kondycji… Odpuść mi.
_– Nie, to nie. Następnym razem ci nie zaproponuję. I ogarnij się w końcu, wyjdź do ludzi, żeby z nimi po prostu pogadać, i nie pouczaj ich na każdym kroku, jak mają myśleć, książki jakiego pisarza czytać, na jakie filmy chodzić do kina, a przede wszystkim nie poprawiaj ich, kiedy walną jakiś lapsus, bo nikt z tobą nie będzie chciał zamienić pół zdania. I znajdź sobie jakąś laskę, a o tej poprzedniej zapomnij. Do przodu, ojciec, do przodu, nie oglądaj się za siebie!_
– Dzięki za rady… Od kiedy ty taki mądry jesteś, co?
_– Wszystko w genach, mój wspaniały protoplasto, genów nie oszukasz. Mama powiedziała, że jestem identycznie złośliwy jak ty, więc coś jest na rzeczy. Dobra, muszę kończyć. Gdybyś zmienił zdanie co do jutra, to dzwoń! Nara!_
– Na! Ra! – prawie krzyknął do słuchawki Adam, akcentując każdą z sylab.
Przewrócił oczami, wstał i spakował swoje rzeczy do nesesera. Następnie przetarł blat biurka jednorazową chusteczką do pielęgnacji mebli, a na koniec z pietyzmem poukładał wszystkie przedmioty znajdujące się na nim. Przed wyjściem z gabinetu poprawił ułożenie długopisów w organizerze, ponieważ w jego opinii nienależycie stały na baczność, a wychodząc z pomieszczenia, zatrzymał się w progu, aby jeszcze raz ogarnąć wzrokiem kąty. Ile razy sprawdziłby wszystko dookoła, zawsze odnosił wrażenie, że czegoś zapomniał albo pozostawił w jakimś nieładzie. U pracownicy sekretariatu zostawił klucz, po czym pomaszerował na parking do swojego auta. Czuł się lekko znużony, lecz za nic nie zamierzał zmieniać planu, który sobie rano założył. Nawet gdyby nazajutrz miał zejść z tego świata, to i tak przedtem fundnąłby sobie godzinkę treningu, aby w chwili śmierci być w lepszej formie. Skręcił więc do klubu, mijając kilka przecznic, pozostawił auto na swoim ulubionym miejscu i po kilku minutach przygotowań rozgrzewał się do boju. Wyjątkowo założył słuchawki, choć za świętokradztwo uważał słuchanie muzyki podczas wykonywania takich czynności jak sprzątanie, gotowanie czy uprawianie sportu. Wolał jednak odseparować się od otoczenia dźwiękowego sali treningowej, a zwłaszcza od pokrzykiwań panów z podwyższonym testosteronem, bo, mimo szczerych chęci i pobłażliwości naciągniętej jak lateks na pośladkach pani ćwiczącej na steperze, permisywistą nie był. W dodatku w likwidacji granic tolerancji przeszkadzała mu aura zapachowa, a od niej w żaden sposób nawiać nie mógł. A i nie uciekał, ponieważ wiedział, że nos po kilku minutach przywyknie do największego nawet smrodu.
Ćwiczenia poszły Adamowi sprawnie, co wpłynęło nie tylko na poprawę napięcia mięśniowego, ale też na jego morale. Przez moment zastanawiał się, czy by jednak nie skorzystać z propozycji syna. Kwestię pozostawił otwartą, lecz tuż po wyjściu z klubu, wraz z powiewem zimnego wiatru, dopadło go cyklicznie nawracające zgorzknienie. Skrzywił się, otworzył bagażnik i wrzucił torbę z akcesoriami treningowymi do środka. Próbując nie myśleć o niczym, pojechał w kierunku domu. Zaparkował w pobliżu bloku, ale nie wysiadł od razu. Oparł czoło o kierownicę i zagryzł dolną wargę. Cowieczorny horror właśnie się rozpoczynał.
Niespiesznie powłóczywszy nogę za nogą, z opuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w kostkę chodnikową niósł w obu rękach torby z zakupami. Dzień powoli się kończył, a on wracał do siebie tylko po to, aby dotrwać do nocy, aby przespać ją i od początku zacząć ten obłąkańczy kołowrót. Wieczorna samotność radykalnie różniła się od porannej. Rano wszystko co związane z wieczorem wydawało mu się odleglejsze, jakby mniej realne, może nawet wyolbrzymione. W gruncie rzeczy nie było najgorzej, ponieważ spotykani w trakcie dnia ludzie, nieważne czy interesujący, czy do szpiku kości nudni, podtrzymywali ducha jego istnienia. Na tyle absorbowali go energią własnej egzystencji, że przez tych kilka godzin zapominał o przepełniającej go martwocie. Lecz każdy kolejny wieczór systematycznie go niszczył, fragment po fragmencie uśmiercał, wysysał z niego resztki żywota.
Tak też kroczył sflaczały jak przebita dętka, bez energii, bez nadziei i bez wiary, jednakże wyłaniając zwłoki zza winkla, nagle wyprostował się jak tyczka. Tuż pod klatką bowiem, dokładnie w tym samym miejscu co o poranku, stała ta sama kobieta w czarnym płaszczu. Nadal trzymała w dłoniach białą różę. Adam zmieszał się nieco na jej widok, przystanął na moment, nie wierząc własnym oczom, po czym ruszył sprężystym krokiem w jej stronę. Przechodząc obok niej, udał, że zamierza ją minąć, w ostatnim momencie zwolnił jednak i nieco pretensjonalnie skrzywił twarz.
– Przepraszam panią… – zagadnął, obniżywszy głos. – Nie chciałbym być zanadto wścibski, ale czy przypadkiem…
– Owszem – weszła mu w słowo, przeszywając go na wskroś spojrzeniem. – Widzieliśmy się rano.
– Eeee… Cały dzień pani tutaj stoi?
– Tak.
Zapadła krępująca cisza, z której Adam nie wiedział, jak wybrnąć. Nie zamierzał być ani nieuprzejmy, ani nachalny, ale też zależało mu na podtrzymaniu dialogu.
– Na kogoś pani czeka? – zapytał.
– Tak – odpowiedziała bez krzty zawahania.
– Zmarznie pani… Przecież jest zimno… Skoro tyle godzin ten ktoś się nie pojawia, to może próżny trud… Może mógłbym jakoś pomóc?
– Nie trzeba. Jestem cierpliwa.
– No cóż… Wobec tego pozwoli pani, że się pożegnam. Do widze…
– Może to na pana czekam? – znów mu przerwała, odrywając róży płatek i upuszczając go na kamienną płytę.
– Na mnie? Żartuje pani?
– Nie. Jestem śmiertelnie poważna.
– Przecież się nie znamy. – Adam nie krył zdumienia. – Wkraczamy na drogę jakiegoś totalnego absurdu. Kim pani jest?
– Ale myślał pan o mnie przez cały dzień. Zresztą nie od dziś.
– Co znaczy: nie od dziś? Skąd pani o tym wie? Pojęcia nie mam, gdzie się mogliśmy wcześniej spotkać, bo faktycznie wydaje mi się pani znajoma. Skoro lepiej kojarzy pani tę sytuację, to poproszę o wyjaśnienie. Ja kompletnie tego nie pamiętam.
– Rzadko zadaję się z kimś dwa razy. – Oderwała białemu kwiatu kolejny płatek i westchnęła. – Ech… cóż mam poradzić. Pozostaje mi czekać.
– Cóż, nie będę przeszkadzał. Żegnam panią.
W odróżnieniu od poranka tym razem Adam skorzystał z windy, ponieważ nie miał najmniejszego zamiaru tarabanić się z ciężkimi reklamówkami na siódme piętro. Nieco wzburzony incydentem sprzed chwili, trzasnął drzwiami. Rozpakował zakupy, pedantycznie układając każdy produkt w określonym miejscu. Na koniec odłożył płytę gramofonową na półkę. Nawet jej nie rozpakował. Tak w ogóle zapomniał, że ją kupił. Przebrał się, zrobił sobie coś do jedzenia i wypił szklankę wody. Przez moment oglądał nawet telewizję, ale niewiele z niej rozumiał, ponieważ zmagał się z burzą wewnątrz własnego umysłu. W końcu zasiadł na kanapie. Wiedział, że im dłużej będzie na niej siedział, tym trudniej będzie mu się z niej podnieść. Na tej kanapie właśnie wieczór ukazywał mu bezkres okrucieństwa. A on miał już tego dość. Podniósł się szybko, aby nie dać się złapać w sidła apatii odbierającej zdolność poruszania się. Pomaszerował do barku i wyciągnął stamtąd dwudziestoletnią whisky, którą trzymał na specjalną okazję. Przez dłuższy czas rozważał, czy aby jej nie otworzyć. Zrezygnował jednak i odłożył butelkę na miejsce. Zrobił kilka kółek po mieszkaniu, kilka razy popukał się w głowę i kilka razy zawarczał na siebie. Wreszcie usiadł na blacie wyspy kuchennej i wziął kilka głębokich oddechów. Zachowując spokój na tyle, na ile to możliwe, pomyślał kolejny raz o nieznajomej. Znów doświadczył błogiej ulgi i także swoistego podniecenia. Wiedział, że nadal czekała na niego na dole. Zaczynał się domyślać, kim była, toteż przedsięwziął dość precyzyjny plan z nią w roli głównej.
Zbiegając schodami, nie liczył stopni. Popędził co tchu. Na ostatnim półpiętrze zwolnił i dostojnie przemaszerowawszy przez korytarz, wyszedł na zewnątrz. Kobieta uśmiechnęła się chłodno.
– A jednak? – zapytała.
– A jednak – przytaknął. – Przeanalizowałem sprawę. Chciałbym zaproponować pani spotkanie.
– Randkę?
– Można tak to nazwać… Randkę… W rzeczy samej, całkiem ładna nazwa, niech będzie randka.
– Bardzo się cieszę. – Uśmiechnęła się kolejny raz, demonstrując przy tym białe jak śnieg zęby. – Kiedy i o której godzinie?
– Jutro o dwudziestej – odparł Adam i zakręcił się na pięcie, po czym znów zwrócił się do nieznajomej. – I bardzo proszę być punktualnie. Nie znoszę spóźnialstwa.
Skinęła głową i odeszła. Po kilku krokach jej sylwetka rozmyła się w zimowym mroku.
Alarm w komórce nie zdążył zagrać trzech pierwszych dźwięków, ponieważ Adam natychmiast go wyłączył. Nawet nie przyłożył głowy do poduszki, nie chciał bowiem oddawać hołdu prokrastynacji i zwlekać z czymkolwiek choćby o nanosekundę. Do wieczornej randki było wprawdzie daleko, ale do tego czasu miał przed sobą mnóstwo przygotowań. Niemniej i tak zaczął dzień od kawy popitej zieloną herbatą. Szybko pozbył się rozespania, przy okazji ciesząc się świetnym nastrojem. Tryskając ożywczą energią, zabrał się za generalne porządki. Na początku umył okna i framugi, następnie bardzo dokładnie poodkurzał całe mieszkanie, odsuwając meble. Potem usunął kurz ze wszystkich możliwych zakamarków, wypucował łazienkę na błysk oraz pozmywał podłogi. W międzyczasie wyprał zasłony i firanki. Usiadłszy na kanapie, która tym razem nie obezwładniła go paraliżującym chwytem, zaciągnął się zapachem świeżości i przez chwilę zastanawiał się nad menu na kolację. Najbardziej odświętnie kojarzyły mu się pieczone piersi z kaczki, toteż uznał to danie za odpowiednie na tę okazję. Wyciągnął mięso z zamrażalnika i wyłożył je na talerz. Przy okazji przypomniał sobie, aby wstawić do lodówki butelkę whisky. Ta szczególna okoliczność także zasługiwała na podkreślenie jej szlachetnym trunkiem. Gdy już uporał się z mieszkaniem, przystąpił do porządkowania szafy. Wszystko, co się w niej znajdowało, wyrzucił na zewnątrz, po czym starannie złożył w kostkę i jak od linijki poukładał na półkach. Z wieszaka zdjął swoją najlepszą białą koszulę i podśpiewując pod nosem jakąś radosną melodyjkę, wyprasował ją. Gdy zawieszał ją z powrotem na miejsce, przypomniał sobie o istotnej sprawie. Wyciągnął wszystkie ważne dokumenty i położył je na nocnej szafce. Następnie zalogował się do banku, a wkrótce potem, po krótkotrwałej autorefleksji, przelał wszystkie środki na konto syna. Następnie zresetował komórkę oraz laptop do ustawień fabrycznych, a na obudowę komputera przykleił żółtą karteczkę z dopiskiem: „_Oddać S._”. Z powodu tempa, jakie sobie narzucił, poczuł się lekko wyczerpany. Postanowił więc zrobić sobie małą przerwę na drugą kawę, nieco obawiając się przy tym, aby nie zabił go nadmiar kofeiny. Machnął jednak na to ręką i z kubkiem parującej czarnej poszedł do łazienki. Ze sporymi oporami odkręcił kran, ponieważ do krwi nie znosił marnotrawstwa, lecz stwierdził, że czynił to tak rzadko, że mógł sobie na tę odrobinę luksusu pozwolić. Przy akompaniamencie lejącej się wody zrobił sobie maseczkę na twarz, chwilę później wsypał garść soli do kąpieli i zasiadł do wanny wypełnionej po brzegi seledynową cieczą. Z półuśmiechem oraz błogostanem wymalowanym na obliczu, przymknął oczy, poczuł się bowiem fenomenalnie. Czuł, że żył. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz było mu tak dobrze. Po jakichś dwudziestu minutach odprężającej kąpieli Adam przystąpił do pielęgnacji dłoni i stóp. Obciął paznokcie i skórki, usunął zrogowaciały naskórek na piętach, resztę efektu dopełnił pilniczkiem, cały czas przy tym pogwizdując. Gdy już stanął z osuszoną skórą przed lustrem, z nieskrywaną dumą popatrzył na własne odbicie. Jak na swój wiek prezentował się nadzwyczaj dobrze. Nie dokuczała mu praktycznie żadna dolegliwość. Prawie w ogóle nie chorował, a jeśli już, to po krótkich rekonwalescencjach szybko wracał do formy. Jeszcze raz zerknął na siebie, dokarmiając całkiem mocno zakorzeniony w sobie pierwiastek narcyzmu, po czym ogolił się, umył zęby i nasmarował twarz i ciało kremami.
W kuchni długo się nie namyślał. Zamarynowane wcześniej mięso włożył do piekarnika i wedle wszelkich prawideł w sztuce poddał obróbce cieplnej. Przygotował sos żurawinowy, obrał ziemniaki i przyprawił je na pikantną nutę. Przez chwilę zastanawiał się nad surówką, lecz uznał, że najlepszą będzie połączenie blanszowanego brokuła, pomidora, cebuli oraz pestek dyni. Uwielbiał ten zestaw, więc nie widział powodu, żeby go sobie nie zaserwować, pomimo tego, że, bądź co bądź, dość często pojawiał się na jego stole. Podczas gdy danie główne oblewał coraz apetyczniej wyglądający rumieniec, gospodarz domu przygotował talerze, sztućce i szkło. Do umówionego spotkania pozostawały minuty, ubrał więc wizytowe spodnie, koszulę, zawiązał krawat i solidnie skropił się najlepszymi perfumami. Zakładając w przedpokoju buty, starał się całkowicie wyłączyć myślenie. Próbował się odseparować od wszelkich możliwych bodźców, które by go dekoncentrowały, a zwłaszcza usiłował zachować zimną krew. Wyprostował się, spojrzawszy na zegarek. Wziął głęboki oddech, ponieważ sekundnik odliczał właśnie ostatnich piętnaście sekund do dwudziestej, i równo o tej godzinie nacisnął na klamkę. Wiedział, że gościni przybyła punktualnie i że oczekiwała już zaproszenia do wnętrza.
– Dobry wieczór – powiedział Adam, otworzywszy drzwi. – Wejdź, proszę.
Bez słowa, za to z wielką gracją, przekroczyła próg mieszkania i pozwoliła pomóc sobie przy zdejmowaniu płaszcza. Pod spodem jej szczupłe kształty podkreślała jedynie biała, koronkowa sukienka. Choć strój wydawał się nieadekwatny do aury, nie wyglądała na zmarzniętą. W dłoniach wciąż trzymała atrybut swej obecności, z którym najwyraźniej się nie rozstawała.
– _Faux pas_ z mojej strony – stwierdził pan domu. – Wybacz, umknął mi ten szczegół. Skoro to randka, to ja powinienem zadbać o różyczkę dla ciebie, a to ty przychodzisz z nią do mnie.
– Nic nie szkodzi – odpowiedziała, rozglądając się po kątach. – Nie wszystko musi przebiegać wedle utartych konwenansów. Ładnie tu…
Nie czekając na ruch ze strony Adama, udała się wprost do salonu. Przystanęła przez chwilę na środku pomieszczenia, po czym podeszła do szafki ze sprzętem audio i z ułożonej gromadki winyli wzięła pierwszy tytuł z góry.
– Nawet nie rozpakowałeś? – zapytała z pewną dozą pretensji.
– Kupiłem ją wczoraj. W ogóle o niej zapomniałem. Życzysz sobie, żeby jej posłuchać?
– Tak – odparła beznamiętnie, a następnie dodała aksamitnie brzmiącym głosem: – Wiesz, że miałam okazję osobiście poznać wokalistę tego zespołu?
– Hmmm… naprawdę? Ciekawe, ciekawe…
Zgodnie z jej życzeniem opuścił igłę gramofonu na kręcącą się płytę, lecz po pierwszych dźwiękach „Cochise” nieco zwątpił.
– Może to za ostre tło muzyczne jak na tę okazję?
– Jest idealnie. – Uśmiechnęła się w taki sposób, że na jej twarzy nie uwidoczniło się nic, co by miało związek z radością. – Miło z twojej strony, że nie zapaliłeś świec. Nie przepadam za nadmiarem romantyzmu.
Adam wzruszył ramionami. O tym też zapomniał. W sumie to nawet się ucieszył, że na dobre wyszło. Próbując być jakkolwiek szarmancki, pokłonił się przed nią i wskazał miejsce na kanapie. Zawinął się na pięcie, sprężystym krokiem pomaszerował do szafki ze szkłem i wydobywszy z niej niewielki flakonik, ulokował go na środku stolika.
– Czytasz mi w myślach – powiedziała kobieta i wstawiła różyczkę do naczynia. – Nalejesz mi wody?
– Oczywiście! A może chciałabyś się napić czerwonego wina albo whis…
– Poproszę o wodę – przerwała mu tak imperatywnie brzmiącym komunikatem, że bez mrugnięcia powieką spełnił jej wolę.
Gdy już postawił przed nią napełnioną szklankę, wyrwała jeden płatek z kwiatu i wrzuciła go do jej środka. Następnie uniosła ją, po czym z namaszczeniem zanurzyła usta w trunku. Adamowi zrobiło się nieswojo.
– Jak masz w ogóle na imię? – zagadnął.
– Zależy w jakim języku – na pozór zażartowała.
– Poważnie pytam.
– A ja poważnie odpowiadam. Nie ma znaczenia, jak mnie nazywają. Bez względu na nację i obyczaje postrzegana jestem wszędzie podobnie. Choć muszę przyznać, że sposoby sprowokowania spotkań ze mną bywają wymyślne.
– Aha… – burknął gospodarz domu. – Pozwolisz, że otworzę sobie butelkę czegoś mocniejszego? Przyznam szczerze, że nieco onieśmiela mnie twoje towarzystwo.
– I tak jesteś dzielny – stwierdziła bez cienia obłudy. – Nawet mi tym trochę imponujesz.
Adam tylko skinął głową, idąc do lodówki, ponieważ nie bardzo wiedział, czy w tej sytuacji imponował sam sobie. Jego inteligencja, błyskotliwość, tytuły naukowe zdawały się być niczym wobec wszelkich mocy, którymi władała nieznajoma. Doszedł do przekonania, że wyłącznie mocny drink pomoże mu w dalszej konfrontacji.
– Przygotowałem kaczkę z pieczonymi ziemniakami – zawołał z kuchni. – Mam nadzieję, że trafiłem w twój gust.
– Nie kłopocz się. Co innego wchodzi w skład mojego menu – odparła. – Ale ty się nie krępuj, zjedz sobie. W końcu coś ci się od życia należy.
Słysząc ostatnie zdanie, mężczyznę przeniknął lodowaty dreszcz. Pomimo tego, iż odczuwał coraz większą fascynację wybranką tego konkretnego wieczoru, coraz bardziej się jej obawiał. A skoro odmówiła, nie zamierzał nakłaniać jej na siłę. Z drugiej strony nietaktem z jego strony byłoby pałaszowanie kolacji w pojedynkę, toteż wrócił do stolika wyłącznie z drinkiem.
– To jaki był Chris? – zapytał.
– Chris?
– No tak… Przecież słuchamy go teraz… Mówiłaś, że go poznałaś.
– Aaaa… Chris! – Znów rozpromieniła się na wspomnienie o wokaliście. – Niepowtarzalny głos, cudowny, wręcz fenomenalny!
– Ale zamilkł… Jakim był człowiekiem?
Kobieta spojrzała na swojego rozmówcę i nieco zmrużyła oczy.
– Wystarczy przeczytać jego teksty – oznajmiła, cedząc słowa. – Może samotnym, zagubionym i wcale nie takim pewnym siebie, na jakiego wyglądał. Może marzył o mnie skrycie, zanim postanowił się ze mną spotkać. Dokładnie jak ty.
– Ja? Nie przesadzasz? Chyba nie zdążyliśmy się jeszcze na tyle poznać, żeby to stwierdzić.
– W pewnym sensie wszyscy jesteście podobni. – Roześmiała się w głos. – I wszyscy chcecie jednego, cokolwiek byście na ten temat twierdzili. Lepiej przyznaj się przed sobą, jak bardzo mnie pragniesz.
– Musisz tak pędzić? – Adam przełknął ślinę i, w związku z zaistniałą sytuacją, podreptał do kuchni, aby kolejny raz napełnić szkło.
– Mówiłam ci, że jestem cierpliwa – rzekła kokieteryjnie, gdy tylko z powrotem usiadł obok niej. – Ale cierpliwość też ma swoje granice.
– W porządku, ale ja do najszybszych nie należę. Potrzebuję więcej czasu… Wiesz, pierwsza randka… i tak od razu…
– No dobrze – westchnęła dyskretnie i chwyciła go za rękę. – Wobec tego poznajmy się lepiej. Opowiedz mi o sobie. Zdradź mi, dlaczego w ogóle postanowiłeś umówić się ze mną.
– Ponieważ jesteś ekscytująca – wypalił bez zastanowienia. – Jednocześnie mnie elektryzujesz, oczarowujesz i przerażasz. Im jesteś bliżej, tym bardziej się ciebie boję…
– Zupełnie niepotrzebnie. Nigdy nie będziesz z mojego powodu cierpiał. Tego możesz być pewien.
– Dobra, dobra… Wiele razy słyszałem podobne zapewnienia, a potem rzeczywistość okazywała się zgoła inna.
– Nie ufasz mi? – Teatralnie zakryła dłonią usta. – Ranisz mnie prosto w serce, mój drogi… A ja poświęcam ci tyle uwagi. Może to wynik poprzednich związków? Wiesz… to niesprawiedliwe, że przeszłość kładzie się cieniem na teraźniejszość. Ja mam wobec ciebie bardzo konkretne zamiary. I nie zawiodę cię.
Kolejny raz ozięble się uśmiechnęła, spijając przy tym łyk różanego napoju. Przez szkło jej piękne rysy twarzy wydały się Adamowi karykaturalnie zniekształcone.
– Zaufałem. I co z tego? Wszystko się schrzaniło… Ja schrzaniłem… – Pod wpływem procentów zaczął rozwiązywać mu się język. – Beznadziejnie schrzaniłem…
– Taaaak? Strasznie mi przykro… Jak miała na imię?
– A w jakim języku? – Łypnął spode łba, osuszywszy kolejnego drinka.
– Brawo! Punkt dla ciebie! – Przybyszka entuzjastycznie zaklaskała, po czym czule pogładziła go po ramieniu, ponawiając pytanie. – To co z jej imieniem?
– „A” na początku i „a” na końcu, wiesz? Nie bardzo chcę o tym rozmawiać.
– No nie bądź taki… Zaintrygowałeś mnie. Jestem dobrą psycholożką, może będę w stanie ci pomóc. Co się takiego stało?
Adam pociągnął nosem. Spojrzał na dno szklanki i zakręcił kostką lodu. Wstał i tym razem wrócił z butelką whisky. Polał sobie do pełna.
– Hmmm… Nie umiałem… Nie potrafiłem… – zaczął po chwili. – Nie potrafiłem okazać jej miłości w taki sposób, w jaki tego oczekiwała. A ona się tego dopominała całą sobą. Byłem na tyle ślepy i zapatrzony w siebie, że tego nie zauważyłem. Przez to moje przepastne jak ocean ego poczuła się odsunięta na boczny tor, odtrącona… Nie powiedziałem jej, jak bardzo ją kocham i jak bardzo jestem z niej dumny. Nie potrafiłem wysłuchać jej racji, bo moje musiało być zawsze na wierzchu… Nawet imię jej psa zmieniłem…
– To akurat zabawne. – Nieznajoma zachichotała, a zaraz potem zapytała poważnie: – I co? Z hukiem wywaliła cię ze swojego życia?
– Owszem, pokazała mi swoją siłę w tak bezwzględny sposób, że w najgorszym koszmarze bym się tego nie spodziewał. A tak bardzo się bała, że mnie straci…
– Widzisz, wolała sama się ciebie pozbyć niż narazić na ból, gdybyś to ty odszedł.
– I pozbyła się… Nawet nie zdążyłem przyzwyczaić się do funkcjonowania w związku. Nie zdążyłem z powrotem nauczyć się życia we dwoje, kompromisów, akceptacji argumentów odmiennych od moich. Po prostu nie miałem na to szans przez swój egotyzm. Ech… Wydawało mi się, że wszystko, co robiłem dla niej, było wystarczające. A tak naprawdę ona głodowała przy mnie z powodu niedoboru uczuć.
– Widocznie nie tym ją karmiłeś, co trzeba – nieco sarkastycznie skonstatowała kobieta. – Masz z nią jakiś kontakt?
– Nie. Zablokowała mnie wszędzie, gdzie mogła. Nie odpisuje na wiadomości, nie odbiera telefonów. Skoro mnie znienawidziła i tak bardzo chciała się ode mnie odciąć, oznacza to, że być może nadal mnie kocha…
– Nie rozpamiętuj tego, to już nie ma znaczenia. Chociaż? – Chytrze zmrużyła oko. – Chyba że miałoby ci to pomóc zbliżyć się do mnie…
– Co masz na myśli? – nieco nieprzytomnie wymamrotał Adam.
– Chodzi mi o tę randkę ze mną. Nadal nie wiem, co cię ostatecznie skłoniło, żeby się ze mną umówić. To przez nią?
– Nieeee… Absolutnie nieeee… To nie bezpośrednio z jej przyczyny, to suma wszystkich zdarzeń… Wszystko dookoła się posypało… O ile już raz przywykłem do samotności, o tyle teraz stała się nie do zniesienia. Nie chce mi się żyć, bo nie mam w tym życiu żadnego celu. Żyję tylko po to, żeby zaliczyć dzień od rana do wieczora, a wieczorem wbijam zęby w ścianę i nie mogę się doczekać, żeby ten wieczór się jak najszybciej skończył i żeby znów było rano. A w takim kieracie na dłuższą metę się nie da… Męczę się ze sobą… A inni męczą się ze mną, bo pogardzając własnym losem, pogardzam całym światem.
– Ach tak… rozumiem… Chodź do mnie. Mam na twój stan bardzo skuteczne panaceum. – Dama w bieli uniosła dłoń i pogładziła Adama po twarzy. – W moich ramionach spotka cię nieskończona ulga – zapewniła. Następnie przyciągnęła go do siebie i przytuliła, głaszcząc go po plecach.
– Poddaj się, przestań walczyć – wyszeptała mu wprost do ucha, wyczuwając opory z jego strony. – Przecież wiesz, po co tu jestem. – Przeciągnęła końcówką języka po jego szyi, a następnie wbiła się w nią mocniej, jakby chciała przebić zębami arterie i wyssać z nich całe życie.
– Pragniesz mnie, prawda? – zapytała jeszcze ciszej, wyjąwszy ze szklanki płatek róży i włożywszy go sobie do ust. – Jeśli mnie pragniesz, to mnie pocałuj…
– Tak… Pragnę cię… – odpowiedział Adam. – Bardzo cię pragnę…
Gdy ich wargi już miały się połączyć, półświadomego mężczyznę ogarnęło zwątpienie. Zdał sobie sprawę, że kilku spraw nie uporządkował, a przecież w powszechnym przekonaniu, również we własnym, uchodził za patologicznego wręcz pedanta. Nie dokończył swojej dysertacji, nad którą pracował już tak długo. Nie dokończył także wielu przedsięwzięć, których jeszcze w ogóle nie zaczął i których nie mógłby ani zacząć, ani skończyć, jeśli zdecydowałby się na ten krok. Jak bardzo zawiódłby tym swoich współpracowników i całą społeczność studencką. Przypomniał sobie zdarzenie z poprzedniego dnia, kiedy to Natalia wparowała do jego gabinetu i solidnie oklepała jego szacowne doktorskie jestestwo. Zdał sobie sprawę, że skazałby tę dziewczynę na nieopisane poczucie winy i najprawdopodobniej zwichnąłby jej karierę, ponieważ mogłaby sobie z tym nie poradzić. Widząc w lustrze wyłącznie swoje odbicie, doprowadziłby do dramatu kogoś innego. A tego nie chciał. Zobaczył również oblicze swojego syna, który jako jedyny dorównywał mu w złośliwościach i z którego był tak niesłychanie dumny. Doszedł do przekonania, że powinien poświęcać mu znacznie więcej czasu i znacznie częściej mu powtarzać, jak bardzo jest dla niego ważny. Na koniec ujrzał twarz swojej niedawnej partnerki. Nadal ją kochał, ale skoro nie nauczył się okazywania miłości, gdy byli razem, to poprzez tak desperacki czyn niewiele by udowodnił. Mimo całego zbioru negatywnych uczuć z jej strony w stosunku do niego ją też, i to całkiem rozmyślnie, skazałby na żałobę. Momentalnie otworzył oczy i odepchnął nieznajomą.
– Co z tobą?! – syknęła wściekle.
– Nic… Jednak nie mam na ciebie ochoty. Znudziłaś mi się…
– Co takiego?! Jak śmiesz?! Znowu mnie oszukałeś!
– Jak to znowu?
– Już raz kiedyś ze mną flirtowałeś!
– Aaaa… – Adama nagle oświeciło. – To dlatego wydałaś mi się znajoma.
– Ty niewdzięczniku!!! Ty podła łajzo!!! Nie przywołuj mnie, bo marnujesz mój czas! Inni czekają! – warczała jak najęta, po czym wycedziła przez swoje bialutkie zęby: – Ale pamiętaj, kto choć raz namiętnie o mnie pomyśli, ten zawsze będzie za mną tęsknił. A zatem: do zobaczenia, być może wkrótce się spotkamy!
Raptem zniknęła jak zjawa ze złego snu, a jego przeszył gwałtowny powiew chłodu. Resztką świadomości spostrzegł, że balansował na poręczy balkonu, nie bardzo wiedząc, gdzie przód, tył, góra i dół. Przeraziwszy się, stracił równowagę i chlapnął plecami na terakotę oddaloną mniej więcej o metr od miejsca, na którym siedział. Podczas lądowania zawył z bólu, lecz po minucie polegiwania na zimnych kafelkach doszedł do wniosku, że nic mu się nie stało. Szybko wstał, wszedł do mieszkania i zamknął za sobą drzwi.
– Cholera! – wrzasnął, widząc wnętrze piekarnika, w którym ziemniaki spaliły się na wiór, a mięso przypominało skremowane zwłoki. – No nieeee! A taką miałem ochotę na tę kaczkę!
Bezradnie machnął ramionami i ze stolika wziął szklankę oraz butelkę. Wylał do zlewu zawartość jednego i drugiego naczynia. Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w spopieloną kolację i zastanawiał się, jak cofnąć ten proces, ale rozważania przerwał mu dzwonek telefonu.
– Cześć, synek! Co dobrego? – radośnie, choć nieco bełkocząc, zawołał do słuchawki.
– _Tata, o co chodzi z tym przelewem? Wszystko dobrze u ciebie?_
– Aaaa, wiesz co? Głupio wyszło… Kasa jednak mi się przyda… Będziesz mi musiał wszystko oddać, bo, dla odmiany, jutro umówię się na randkę z życiem.
Luty 2023Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
GDY ROZNIECISZ W SOBIE ISKRĘ,
ZAPŁONIE OGIEŃ,
KTÓRY NIGDY JUŻ NIE ZGAŚNIE.
W przeddzień szesnastych urodzin Tomek otrzymuje od swojego dziadka niezwykły prezent – bardzo stare skrzypce. Nastolatek zauważa, że w instrumencie drzemie niezwykła moc: nawet delikatne poruszenie strun ma wpływ na zmianę pogody. Wkrótce do Tomka przybywają trzej płanetnicy – demony żyjące w chmurach, i domagają się zwrotu skrzypiec, twierdząc, że niegdyś należały do nich. Tomek nie chce się na to zgodzić. Wykonana przez niego kunsztowna improwizacja przywołuje potężną burzę i rzuca Tomka wraz z jego siostrą, Luizą, w wir czasu. Do jakiej odległej rzeczywistości trafią i czy będą potrafili stamtąd wrócić?