- W empik go
Książka pamiątek - ebook
Książka pamiątek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 392 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmuszony do kilkomiesięcznego pobytu w Warszawie, zacząłem się starać o najęcie małej, byle cichej i wygodnej izdebki. Tu mi ulica była za głośna, tam schody za wysokie, aż na Walicowie, w porządnym, choć drewnianym dworku, znalazłem na koniec, czego mi było potrzeba, więcej nawet: znalazłem, czegom sobie życzył od dawna. Na piętrze dwa pokoiki od strony ogrodu czysto wybielone, z czerwono zaprawną podłogą, z jasnymi oknami, z których jedno otwierało się na mały ganeczek, prześlicznie w dużej akacji uwikłany konary.
Był to czerwiec właśnie i bujne drzewo, czepiając się po szybach, zielonymi gałązki prześcignęło zrąb dachu i aż wyżej nad domem swobodnie powiewało sobie. Wiatr lekko nim zakołysał, promienie słońca rozłamały się w tysiące ruchliwych światełek i cieni, jakiś ptaszyna ozwał się z gniazdeczka, jakaś czystość, spokojność, można powiedzieć – białość jakaś duszę owionęła i tak mi serce rozlubowało w tej ustroni, że idącemu za sobą chłopcu pierwej kazałem o sprowadzenie rzeczy się postarać, niż sam z gospodarzem względem ceny lokalu pomówiłem. Lecz gospodarz, człowiek poczciwy, nie spekulant na ludzkie wrażenia, miesiąc takiego pomieszkania, to jest śnieżne ściany i woskowaną podłogę, i ogródek przed oknami, i akację przy oknie, i słońce w oknach, i cichość, i swobodę, i śpiew swego ptaszka, zysk najpiękniejszy nieujętnej własności, on to wszystko na 40 złp… miesięcznie oszacował. Łatwo pojąć, że sprzeczki nie było. Przed wieczorem znieśli moje rzeczy i sprzęty. W pierwszym pokoju został kuferek, płaszcz na wbitym gwoździu zawieszony, buty, mały drewniany stołeczek ze wszystkim, co mi z rana do mycia i golenia przydatnym być mogło, szczotki, słowem, cała proza powszedniego życia śmiertelnych; do drugiego pokoiku, do tego, co to miał okno na drewniany balkonik otwierające się i cień akacji, i słońca promienie, wniosłem dwa trzciną wyplatane jesionowe krzesła, jesionowy, zielonym suknem pokryty stolik, twardo, lecz biało usłane łóżko, półeczki z książkami wiszące przy ścianie, fajki i duży, głęboki fotel – słowem, całą poezję dni świątecznych człowieka, całą poezję… bo sen, nauki, marzenia. Potem, gdy się już urządziłem w mojej nowej dziedzinie, zszedłem na dół, żeby zaraz całą półroczną należytość z góry opłacić; zwyczajnie, przez dzieciństwo zdawało mi się, że tym sposobem zupełnie się ubezpieczę w mojej posiadłości, a już mię smutek ogarniał na myśl, iż mię cokolwiek oddalić z niej może. Gospodarz zdziwił się niezwykłym pośpiechem.
– Zdaje mi się, że o dwóch miesiącach mówiliśmy dziś rano – rzekł do mnie.
– Rozmyśliłem się lepiej i wolałbym na całe sześć zapewnić sobie stałe pomieszkanie. Wszakże pan nic nie ma przeciw temu? – dodałem z prędkością.
– Ale bo to my zwykle miesięczną tylko opłatę z góry przyjmujemy.
– Mnie by dogodniej było od razu się uiścić.
– No, zresztą na jedno to wychodzi… lecz… widzi pan, mam w tym pewien przesąd.
– A to jaki? czy wolno spytać?
– Najpierw niech się pan bardzo nie lęka, ludzka dola, boska wola, to jest prawda najlepsza, jednakże kiedy się tak dziwnie zbiegną okoliczności, sam człowiek nie wie, czy ma wierzyć czy nie wierzyć.
– Wytłumacz mi pan tę rzecz trochę obszerniej – rzekłem, prawdziwą ciekawością zdjęty.
Gospodarz jednym spojrzeniem od stóp do głowy mię zmierzył.
– Och! tak – rzekł znowu – młody i silny, pan ma prawo najlepsze śmiać się najgłośniej z moich przywidzeń, wszelako dziwnie czasem rzeczy na świecie się dzieją; nie wierz im pan, boć bajka bajką, przypadek przypadkiem, ale zawsze jakoś ze wszystkich lokatorów, co przed panem w tych pokojach mieszkali, ile razy się zdarzyło, iż który naprzód kwartalne opłacił, tyle razy… chociaż się jedno drugiego nie trzyma…
– No cóż, tyle razy…
– Nie doczekał drugiego kwartału.
– Jak to, czy się wyprowadził?
– Nie, zawsze umarł. Prawda, że pierwszy był to sobie w podeszłym wieku staruszek, niewiele mu się należało, jakiś urzędnik, pobierał emeryturę i wypożyczał swój kapitalik na pewne, ale uczciwe, nie lichwiarskie procenta. Miałem w domu trochę biedy właśnie, bo mi się żona rozchorowała, poszedłem więc do niego, żeby pożyczyć, jak inni pożyczali, lecz jemu tak się dom podobał, bo to i porządnie umieciono zawsze, i bez krzyków, i bez kłótni, że za odstąpieniem kilku złotych opłacił mi z góry całe półrocze, i wyobraźże pan sobie, dwóch miesięcy nie dociągnął dobre człowieczysko, umarł, doktor powiedział, że na wątrobę. Potem w jakiś czas przemieniło się kilka osób, aż na koniec wynajął całą górkę jakiś pan, wysoki, otyły, nic się nie targował i za całe sześć miesięcy od razu 240 zł na stole położył, No, i ten to jeszcze sam sobie winien; jak się później przekonałem, gdyby z góry nie płacił, pewno by go dłużej niż miesiąc nikt nad sobą nie ścierpiał, bo to, proszę pana, komediant i pijak. Czasem po całych nocach biegał, krzyczał, sam z sobą rozmawiał, a kiedy mu z rana kosz piwa przyniesiono, to iść do niego wieczór, znajdziesz pół kosza szkła natłuczonego, ni mniej ni więcej. Byłbym się już pieniędzy i lokatorów wyrzekł, ale choć mu kilkakrotnie zwracać chciałem komorne, choć się prosiłem, nic nie pomogło: śmiał się i krzyczał, aż też musiało mu raz w tych krzykach gardło zawiać, bo dostał mocnego zapalenia, położył się w sobotę po południu, a na drugą sobotę już go zupełnie spokojnym do Powązek wieźli.
– Teraz pojmuję, dlaczego pan ma taki wstręt do pobierania z góry półrocznej opłaty – rzekłem z lekkim uśmiechem – ten drugi przypadek zwłaszcza mógł wielkiej ostrożności nauczyć, lecz co do mnie…
– Och! co do pana, ja wcale nie myślałem żadnego przystosowania robić; ten domek się dostało w puściźnie dawno temu, a Bóg dał, że osobliwością był ów jeden hałaśnik. Poczciwi poczciwych się trzymają, bez pochwały mogę sobie przyznać, że zawsze jakaś dobra dusza do nas zawita, i gdyby tylko o te dwa zdarzenia człowiekowi chodziło, pewno by je prędko z uwagi wypuścił; ale rok temu przeszło znowu coś podobnego nas spotkało. Pomartwiliśmy się szczerze z moją żoną i ona mi najpierwsza zrobiła to spostrzeżenie, że się nie szczęści wszystkim lokatorom, którzy na kwartał lub pół roku pierwej za mieszkanie swoje płacą. Nawet, pan się dziwić nie będziesz, kobietom i dzieciom trzeba czasem dogadzać w kaprysach – otóż więc ja przyrzekłem Jaguli, że z nikim podobnej ugody nie zawrę. Co miesiąc czterdzieści złotych do ręki, inaczej wolałbym wcale stancji nie wypuszczać…
– Jeśli ma od tego warunku nasza zgoda zależeć, to ja nie będę wcale z pieniędzmi się naprzykrzał i gdy pan chcesz koniecznie, to będę czekał nawet, aż sam się o nie upomnisz, ale czy nawzajem mogę mieć przyrzeczone odnowienie kilkakrotne wyznaczonego terminu?
– O ile można przyrzec, że się żyć będzie, mój dobry panie, o ile tylko można to przyrzec, ja mu święcie przyrzekam. Niech się pan jednak bardzo nie śmieje, wszystkiemu żona winna, ma nadzwyczajnie dobre serce, okropnie ją zwłaszcza trzecia śmierć tej pani przeraziła, a prócz tego mieć ciągle owe wieko od trumny przede drzwiami, słyszeć, jak baby kościelne nad głową śpiewają, pogrzeby, księża, to mi się dzieci straszą tylko. Ostatnim razem Karolek ledwo mi z płaczu nie zachorował, a Helusia, chociaż znacznie starsza od niego, tak się jakoś wzruszyła, że dotąd jeszcze nieraz matkę płaczem obudzi i po imieniu zmarłej przez sen woła.
– Prawda, dziwny zbieg okoliczności, bo się domyślam, że ta pani musiała także z góry całe półrocze opłacić?
– Całe półrocze, mój dobry panie, całe półrocze, a w trzecim miesiącu wyniosła się do innego, wiecznego pomieszkania.
– Czy młoda była?…
– Młodziuteczka, nawet pomimo tego, że drobna, delikatna, jak dziecko niewyrosłe, zdawała się dosyć silna i zdrowa. Mówiła raz Helusi, że już dwudziesty piąty rok kończy, ale nikt by jej więcej nie dał nad siedmnaście, bo wyobraź pan sobie: niziutka, szczupła, biała nieledwie przezroczysto, biała jak najpiękniejsza porcelana, i zawsze dwa świeże rumieńce na twarzy, myślałby ktoś, że umyślnie wymalowane, tak odznaczone, tak równe. Kiedy czasem dla pośpiechu swoje długie, jasne włosy rozdzieliła na warkocze i tak splecione, puściła od skroni po ramionach aż do stóp prawie, to ledwo na starszą siostrę mojej dziewczynki wyglądała, a jeszcze też gdy obiedwie na ziemi sobie siadały, gdy Helusia zaczęła figlować, stroić ją w kwiatki, bo kwiatków pełno musiało być co dzień świeżych w jej pokoju, gdy ona się do niej uśmiechnęła takim anielskim, takim dziecinnym uśmiechem… doprawdy, przypuściwszy, że dom się zapalił, ja byłbym sam nie wiedział, którą pierwej ratować. Kochaliśmy ją z żoną niby trzecie dziecko nasze.
– Jak się nazywała?
– Otóż to jeszcze jedna osobliwość, której nigdy pojąć nie mogłem: powiedziała swoje nazwisko, boć przecież było do zameldowania potrzebne, ale prosiła nas, żeby go nikomu na próżno nie powtarzać i w razie nawet, gdyby się kto jako znajomy o nią dopytywał, powiedzieć, że już jej nie ma. W wigilię śmierci zmieniła to postanowienie, kilka razy na pocztę wysyłała naszą służącą, która jej także uprzątała w pokojach, i zaleciła, żeby wpuścić natychmiast każdego, co by się do niej zgłosił, ale jak pierwej zakaz, tak potem rozkaz był zbyteczny. Nikt nie przyszedł i nikt nie przychodził. Zdaje się jednak, że kogoś z wielkim czekała upragnieniem; kilka razy mówiła, że chciałaby choć na dwa dni tylko mieć okna od ulicy, a pierwej to się jej właśnie najlepiej podobało, że na ogród wychodzą. Potem, może na kilka godzin przed śmiercią, pokazała mojej żonie mały zapieczętowany pakiecik i prosiła, ale tak cichym, tak słabym głosem, że ledwo dosłyszeć można było: „Jeśli tu przyjdzie pani jaka, wysoka, piękna, brunetka, choćby w rok po mojej śmierci, zapyta o mnie, to jej oddacie te listy i powiecie… powiecie wszystko, coście widzieli… wszystko, co pamiętasz, Helusiu”, przydała zwracając się do mojej córki, która ją ciągle za rękę trzymała, a była, od tych łez widać, co jej chyba do serca spadały, bo oczami ta dziewczyna prawie nigdy nie płacze, była, mówię, tak zmieniona i blada, jak gdyby na nią właśnie ostatnie przyszły chwile. „Jeśli nikt spytać nie przyjdzie, kończyła chora z wyraźnym utrudzeniem, to czekajcie rok drugi… jeśli nikt znowu… to będzie można, będzie nawet trzeba spalić”, a widać ciężarem były jej te słowa ostatnie, bo aż mocniejszy kaszel ją porwał i dwie duże łzy jak ziarnka grochu po twarzy się stoczyły… Ot, mnie samemu, kiedy sobie wspomnę tę chwilę i noc, która po niej nastąpiła, to mi tak smutno, jak gdybym miał zapłakać… Boć, proszę pana, czyż sposób nie pożałować?… młode, śliczne, dobre jak Najświętsza Panna stworzenie, a takie samo, takie opuszczone, że gdyby nie my, to by jej w ostatniej chwili nie miał kto dobrym słowem na wieki pożegnać.
– Więc nikogo, zupełnie nikogo przy sobie nie miała?
– Jak panu powiadam, żywej duszy.
– Nawet w czasie choroby?…
– Ona bo, prawdę mówiąc, nie chorowała wcale. Była coraz, szczuplejszą, coraz żywszych dostawała rumieńców, oczy jej coraz głębiej zapadały, ale się nigdy na nic nie skarżyła. Dopiero kiedy jej sił tak zabrakło, że już sama przez pokój przejść nie mogła i po całych dniach przeleżała na łóżku lub na kanapie, moja poczciwa Jagula zaczęła jej o doktorze wspominać; ale gdzież tam, i słuchać nawet nie chciała. „Jeśli to jest chwilowe osłabienie, mówiła, to samo z siebie ustąpi, jeśli choroba, to i doktor nie pomoże.”
– A w istocie cóż to było?
– Ksiądz nasz znajomy, którego do spowiedzi przywołano, powiedział, że jakaś wolno trawiąca gorączka.
– Zapewne suchoty?…
– Ha, mogły być i suchoty, ale pan nie masz powodu lękać się zarażenia; kazałem wszystko wyczyścić, wybielić, miesiąc cały okna były otwarte w późną jesień, wiatr dobrze wydmuchał, a i tak już drugi rok idzie i pan się nawet nie pierwszy sprowadza; jakieś szwaczki przez pięć miesięcy we trzy po całych dniach i nocach tam szyły, a żadnej nic nie było. Wszystkie w najlepszym opuściły nas zdrowiu, to pan także spokojnym być możesz.
– Jestem nim, chciej pan wierzyć, że jestem, co się tyczy mego zdrowia, tylko mi ciągle na oczach ta młoda nieznajoma pani…
– Dobrze się zastanowiwszy… po roku, czemuż bym nie miał powiedzieć jej nazwiska, przecież nie zbrodniarka żadna.
– Och! nie powiadaj pan – przerwałem z żywością – bo mię cześć jakaś przejęła ku ostatniemu życzeniu biednej umarłej – nie powiadaj pan ani mnie, ani nikomu, co by dla próżnej ciekawości chciał zbadać ową tajemnicę, jedyny skarb może wielkiego nieszczęścia.
– Prawda, prawda, święte pańskie słowa i zapewne uczciwe, prawe serce pańskie – rzekł nieco wzruszony ślusarz wyciągając ku mnie swoją sczerniałą, kościstą rękę. Uścisnąłem ją w obu dłoniach moich, bo mi tajemne przeczucie mówiło, że to szlachetnego człowieka ręka.
– Jednakże – odezwałem się po chwili milczenia – przynajmniej ta kobieta żadnego nie cierpiała niedostatku?
– Trudno by to z pewnością zaręczyć; miała niby tyle, ile jej było potrzeba, i na skromny pogrzeb zostało się jeszcze, ale czy nigdy więcej nie potrzebowała, czy jej sposób życia był z upodobania czy z konieczności wybrany, tego nie wiem i po wielu domysłach, wnioskach, przypuszczeniach nic stanowczego wyrzec bym nie mógł. Najpierw, jak to już panu wspomniałem, całe półrocze zapłaciła naprzód i nam, i na zaręczenie, naszej służącej, która już od kilkunastu lat domu wiernie się trzyma; potem codziennie robiono jej tu na dole spory imbryczek czarnej kawy, a czasem w wieczór herbaty – zresztą garnuszek mleka, dwie bułeczki, którymi się zwykle z ptakami dzieliła, co drugi dzień talerz rosołu, także od nas wzięty, mięsa ledwo na ząb jeden, wszystko to pewnie i trzydziestu złotych nie wyniosło miesięcznie, ale za to świece zawsze musiały być woskowe i nieraz późno w noc migotały z jej okienka; książek ślicznie oprawnych pełna szafka; bielizna porządna; sukien ładnych dosyć, chociaż najczęściej w czarnej tylko lub w białych rannych chodziła szlafroczkach; mebli niewiele, ale za to bardzo porządne i tak jakoś rozstawione, iż gdy do niej się weszło, to człowiek myślał, iż do salonów najpyszniejszych wchodzi. Wszystko przed śmiercią darowała mojej Helusi, a po śmierci tośmy znaleźli jeszcze pismo jakieś w stoliku, gdzie ta darowizna ze wszelkimi formalnościami poświadczoną była. Upominała, żeby spalić te rzeczy, które jej do bliższego służyły użytku; ja sam chętnie byłbym wypełnił to ostatnie jej zlecenie, ale mi córka niczego tknąć nie dała, co droższe, co nowsze, to wszystko pozwoliła matce wziąć, sprzedać lub poprzestawiać do naszych pokoi, ale czego wyłącznie chora używała, tego nikomu nie ustąpiła dziewczynina. Wybłagała sobie jakieś schowanko pod strychem i tam jest łóżko usłane tymże samym co dla nieboszczki sposobem, kanapa, na której leżała bardzo często, dywan, co się na nim bawiły w początkach, skrzyneczka z rzeczami, które do ostatniej chwili nosiła, i fotel, w którym umarła, bo to najdziwniejsza, że kiedy przy spowiedzi ksiądz jej o bardzo bliskiej śmierci prawił, ona zaraz się domyśliła, że to już życia niewiele, chociaż była niby silniejszą i zdrowszą, kazała się ubrać Małgosi jakby do trumny w świeżą zupełnie bieliznę, wstała, przeprowadzono ją przez pokój, siadła w fotelu naprzeciw okna i pomimo namowy, prośby, rady już więcej do łóżka nie wróciła.
– I miała przytomność do ostatniej chwili?
– Zupełną, ciągle patrzyła… – Wtem nagle mój gospodarz umilkł, odkaszlnął, mrugnął na mnie i zaczął donośniejszym głosem mówić, jak gdyby dalszy ciąg ugodnej rozmowy:
– Piec wcale nie będzie dymił; jeśli pan u nas i na zimę zostanie, to mu będzie ciepło jak w ulu, jak w ulu, mój dobry panie; na wszystkie strony opatrzone, oblepione, a z południa to mu i wiaterek nie dokuczy nawet…
Przyczyną tak niespodziewanego zwrotu było wejście młodej dziewczynki, która stanąwszy przy stoliku, bystre, przenikliwe, długie spojrzenie na twarz ojca zwróciła. Ślusarz kaszlnął kilka razy, posunął krzesłem, zaczerwienił się i widocznie prosił mię wzrokiem o poratowanie go w tym kłamstwie niewinnym, przez które, jak się łatwo domyślałem, ukochanemu dziecięciu przykrego chciał oszczędzić wspomnienia – lecz ja w tej chwili inną zupełnie zajęty byłem myślą.
Dziwne wrażenie zrobiła na mnie ta dziewczynka, co tak długą żałobą kilkotygodniowej znajomości przechowywała pamięć. Na pierwszy rzut oka dziecko, i brzydkie dziecko: śniade, chude, z wysokim czołem, z bladosiwymi oczyma. W drugiej chwili, gdy lepiej rozróżniłeś dobiegające swej pełności kształty i lśniący połysk na dwoje rozczesanych warkoczy, i błękit żył pod przezroczystą, delikatną, choć ciemną krzyżujących się skórą – to ci widomie z dziecięcia wyrastała dziewica piękna, smutna, urocza jak tajemniczość, a gdyś jeszcze wzrok swój na jej wzroku zatrzymał, gdy po tych niebieskawych światełkach roztoczyło się czarnym płomieniem koło zwiększonej źrenicy i dostrzec mogłeś złotawego osnucia, które z nazewnątrz do środka jej promieniami biegło, jak gdyby całą dnia jasność, całe uczuć światło tam daleko w głąb piersi przed ludźmi i przed światem chciało wciągnąć sobie, gdy szczególniej przypatrzyłeś się temu czołu za wysokiemu nieco, ale tak czysto, rysunkowo od włosów po dwie równe, wąziutkie, czarne jak aksamit brwi spadającemu, och! wtedy nie dziewczyna, nie dziewica stała już przed tobą, ale kobieta w całym majestacie swojej wielkości, święta myślą, uczuciem, boleścią. Nic dziwnego, że przy pierwszym spotkaniu wieku jej domyślić się nie mogłem: wyglądała na lat dwanaście, mogła kończyć rok szesnasty, a jednak w tej chwili, kiedy tak badawczo na ojca patrzyła, kiedy w dwie głębokie zmarszczki jakby do zwyczajnego układu jej czoło się ściągnęło, kiedy zwierzchnia warga, lekko, niedostrzeżonym meszkiem ocieniona, zadrżała, mimowolnie i przymuszonym rozśmiała się uśmiechem, ja byłbym jej bez wahania się nawet więcej niż dwadzieścia lat policzył, w istocie zaś niespełna piętnaście ich miała.
– To moja córka, Helusia – rzekł na koniec gospodarz widząc, że nie przerywam przykrego milczenia.
Skłoniłem się pełnym poszanowania pokłonem, jak przed najsławniejszą warszawskich salonów królową, a może głębiej i pokorniej jeszcze, bo nie pamiętałem, żeby kiedy najsławniejsza piękność takie wrażenie czci i podziwienia zbudziła we mnie prócz tej jednej, której z nikim, w żadnym zdarzeniu życia porównaniem nie stawiłem nigdy.
Młoda dziewczyna lekkim skinieniem głowy odpowiedziała na mą grzeczność, a jej ojciec, zdziwiony, patrzył na nas koleją i sam nie wiedział, co już mówić dalej. Szczęściem dla niego znowu drzwi się otworzyły. Weszła do pokoju młoda jeszcze kobieta, bardzo przystojna, sześcioletniego chłopczyka za rękę trzymając.
– Mamy nowego lokatora – rzekł do niej ślusarz wskazując na mnie – układ skończony tylko na miesiąc, tylko na miesiąc, moje serce, lecz zdaje mi się, że da Bóg, dłużej z sobą zostaniemy. Pan chciał koniecznie z góry półroczne opłacić…
– Dziękuję ci, żeś o mej prośbie pamiętał – ze smutnym, uśmiechem odpowiedziała mu kobieta i przywitawszy mię raczej spojrzeniem niż ukłonem, prędko do pobliskiego przeszła pokoju. Córka zapewne ją tam uprzedzić musiała, bo kiedy zwróciłem się ku niej, już jej nie było, zniknęła. Ja sam też prędko odliczyłem miesięczną należytość, raz jeszcze ścisnąłem rękę dobrego gospodarza i oddaliłem się do moich pokoików.
Tym razem ich widok przejął mię głębokim jakimś, trudnym do opisania uczuciem, jak gdyby piękne ramy wypełniły się ciemnym i ponurych przedmiotów obrazem.
Nie była to dziecinna bojaźń, ale nie był także czystej litości żal za umarłą; jeśli bez wystawienia się na śmieszność można dwudziestokilkuletniemu mężczyźnie coś o swoich nerwach wspominać, to ja się przyznam, że może ich działania doświadczyłem wtedy. Zrobiło mi się tak ciężko na piersi, tak smutno w myślach jak przed burzą lub przed nieszczęściem, choć właśnie nadzieja dobrej przyszłości zaczynała się niby rzeczywistnić w mym życiu, a pogoda świeciła z nieba pełnym księżycem tak jasno, jak gdyby mi kto w wielkie morowego srebra blachy powybijał ściany pokoju, deski podłogi i łóżka przykrycie. Trudno sobie wyobrazić, trudno życzyć w spokojniejszym schronieniu ozdobniejszej cichości – a mnie jednak było smutno i przykro. Powieść ślusarza niedokończona, niepewna, bezimienna, dręczyła mnie niby kartka wydarta z zajmującej książki, gdy zaś usiadłem w moim fotelu, gdy zapaliłem fajkę, a dym białawy rozmajaczył kłębami po świetle księżyca, zaczęła mi się tak uprawdzać, tak uprzytomniać, że doświadczałem zupełnie podobnego wrażenia, jak gdyby mię ze świeżym trupem zamknięto. Zimne poczucie nicości, które wtedy mimowolnie do serca przystępuje, usposobienie do gorzkich, szyderczych myśli, pamięć bardziej ku niemiłym zwrócona wspomnieniom – zachwianie ogólne w nadziejach i w woli moralnej, tego wszystkiego razem doznawałem, sam sobie nie mogąc zdać sprawy, jak i czemu?… Przecież człowiek pierwej niejedną legendę już słyszał, przecież o wielu naczytał się okropnościach, a choć w jego życiu przeszłość latami niedługa, to kilka chwil cierpienia wypełniło ją doświadczeniem rozmaitych kolei. Patrzyłem na śmierć ojca; raz już mi się zdawało, że matkę utracę. Odprowadzałem na Powązki ciało kolegi i przyjaciela szkolnego, byłem nawet raz obecny strasznemu nagłego zgonu wypadkowi, a zawsze w każdym zdarzeniu czułem męstwo, siłę, krew zimną i odwagę; nie wiedzieć skąd wtedy proste opowiadanie najpospolitszej historii tak zadziałało na mnie. Że piękna młoda kobieta dostaje suchot i umiera, że ja w rok później sprowadzam się do tego samego pomieszkania, to były rzeczy zwyczajne powszednie i za takie uznawałem je przed sądem mego rozumu, a jednak nerwowa władza fantazjowania wzięła górę. Zrazu chciałem jej oporem lodowatą stawić krytykę, ale rozśmieszyła mię wkrótce tak silna walka przeciw tak drobnemu niebezpieczeństwu, odrzuciłem tę broń zbyteczną i zdałem się bezwarunkowo na dowolne dziwactwa mych wrażeń. Powoli, powoli ustępować zaczął pierwotny niesmak i zamarzyłem się w tysiączne domysły, obrazy, wnioski, i nie postrzegłem nawet, jak z marzenia w rojenie, z rojenia w senne widziadła rozsnuła się cała bezładnych myśli osnowa.
Nagle w fotelu moim, naprzeciw tego okna z ganeczkiem zielonym, nie ja siedziałem, lecz przeszłoroczna poprzedniczka moja, biała, w białej szacie, umierająca i zadumana swoją ostatnią myślą na ziemi. Myśl tę widziałem pod jej czołem lub raczej we własnym sercu czułem, ale nie wyrazami. Niby to był żal głęboki niepowrotnej straty, niby jakieś do uniknienia, a nieuniknione nieszczęście – ja znałem jego przyczynę, pojmowałem okropność, lecz jak to we śnie bywa, bez określenia żadnego. Moja nieznajoma, wbrew wszelkim przepisom pięknego konania, wzrok miała nie do nieba wzniesiony, lecz trochę przywarty i spuszczony w dół między czerniejące krzaki ogródka. Czoło jej było równe, czyste, rozświecone blaskiem księżyca i tylko przy skroniach lekko żółknąć poczynało jak starożytny marmur posągów. Pod tym czołem trudnym do opisania wdziękiem jaśniała twarz jej delikatna, drobna, dziecinna prawie, a taka już smutna, taka cierpiąca, że mi się płakać nad nią chciało. Rączki maleńkie palcami splotła i na kolano zarzuciła, a potem, jak gdyby ją bezsilną ciągnęły za sobą, z usposobieniem właściwym suchotnikom naprzód się zupełnie podała i na wątłej kibici jak kwiatek złamany zawisła. Promienie księżyca okoliły ją w tej ślicznej postaci, lecz cień akacji nieznacznie się zbliżył, a niby ona wiedziała i niby ja wiedziałem, że jak się zbliży, jak jej na twarz padnie, będzie musiała umierać – i tak chwila po chwili, tchnienie po tchnieniu mogłem liczyć ubytek jej życia i liczyłem, ale gdy się cień zbliżył, gdy już, już skonać miała, jej postać zmieniła się nagle w córkę ślusarza, z tym głębokim, tajemniczym na twarzy wyrazem, z tym nieszczerym uśmiechem na ustach, z tym spojrzeniem, z jakim na zakłopotanego ojca spoglądała… Kilkakrotnie wracało mi widzenie i czucie tych samych obrazów, aż na koniec mocniejszy chłód przedświtu zbudził mnie na chwalę, lecz nie roztrzeźwił wcale, instynktem tylko zaszedłem do łóżka, cisnąłem się na nie w ubraniu i znowu zaczęło mi się kleić mar tysiące. To widziałem czarną trumnę, z której przez źle zabite wieko wydostawały się długie jasnych włosów pierścienie, to głowę śniadej Helusi na marmurowych umarłej ramionach, to zupełnie twarz obcą, nieznaną, ale z ową jakby w złotą obrączkę – w promienie objętą źrenicą, to nawet inne, przecudne, niedostępne życzeń moich zjawisko, sen mojej rzeczywistości, słońce natchnień moich – Ona – stawała przy oknie balkonu, zrywała liście akacji, zerwane – w jakiś długi bez końca plotła wieniec, a kiedy chciałem ze splecionych koło na jej głowę spoić, była znowu przede mną ta postać w śnieżystej bieliźnie, z przywartymi oczyma, z cierpieniem konających na bladym obliczu. Jednak nie męczyły mię wcale okropne te przemiany, choć jak na jawie, każde uczucie: litość, podziwienie, miłość, wstręt niekiedy, czułem. Czy długo to trwało? nie umiem powiedzieć – wiem… tylko, że nazajutrz bardzo późno się obudziłem.II
Zawstydziłem się trochę przy świetle dziennym za moją wieczorną wrażliwość, wstałem co prędzej, z gorączkowych snów i marzeń czoło zimną wodą obmyłem, przebrałem się i zostawiwszy klucz mój Małgosi, z którą poprzednio takąż samą i w takichże warunkach jak zmarła pani zawarłem ugodę, śpiesznie wybiegłem na miasto.
O wpół do jedenastej czekała mię ważna bardzo z mecenasem narada. Szło o udowodnienie prawa do kilkudziesięciu tysięcy spadku, którego nam nikt wprawdzie nie zaprzeczał, ale za którym już od miesiąca siedziałem w Warszawie i długo jeszcze posiedzieć mogłem dzięki nadzwyczajnej sumienności naszych prawników, którzy mi ani literki z aktów sądowych oszczędzić nie chcieli. Przychodzę, mecenasa już w domu nie ma – spóźniłem się o pięć minut, a to człowiek bardzo wzięty i akuratny jak kompas.
„Oho! – pomyślałem sobie – nie najszczęśliwiej obejmuję w posiadłość moje nowe pomieszkanie. W nocy śpię za mało, z rana za długo, chybiam umówionej godziny, a może kilku tygodni marudztwa przyczyniam sobie, kto wie, czy w tym jakiegoś fatalizmu nie ma?” – I rozśmiałem się na pobratymstwo tej obawy z przesądami pani ślusarzowej, rozśmiałem tym weselej, że cóż mógł być za fatalizm w tym domku spokojnym, w którym mi się wszystko z wszystkimi razem podobało, nawet ostatnia moja znajomość, pani Małgosia, blisko pięćdziesiąt lat mająca, trochę dziobata, trochę za niska, trochę za tłusta, lecz taka przyjacielska, taka chętna, taka łatwa do zgody, żeśmy od pierwszej rozmowy bardzo się polubili.
Wracałem więc powoli, przypatrując się wszystkim szyldom, a droga jak co dzień, tak i wtedy wykręciła mi się na Daniłłowiczowską ulicę. Przy pałacu Załuskich silniej mi serce w piersiach zastukało, bo tam w oknie którym pierwszego piętra na lewo mogła właśnie bardzo biała ręka spuszczone podnosić story, mogła bardzo piękna głowa na zakratowany wychylić się dziedziniec.
Bodaj to te miary czasu, tak zmienne w swojej wartości! Do mecenasa przybyłem za późno, tutaj za wcześnie bym przybył – gdyby jednak?… Pięć minut po jedenastej minęło. Pójdę się tylko zapytać o zamiary na wieczór dzisiejszy. Przez chwilkę stałem. A któż tak nie stał? Dziecinny, niepewny, śmieszny, w rozmysłach u podwoi swej wybranej jak przed świątynią swego bóstwa? Szczęśliwa, bałwochwalcza młodości chwila! Tymczasem mnie stojącego potrącił jakiś pan z podwórza właśnie wychodzący.
– Przepraszam.
– Nic nie szkodzi.
I obadwa uchyliliśmy kapeluszy, i obadwa z uchylonymi zostali przypatrując się sobie, przypominając z półuśmiechem, z półkłopotem.
– Jeśli się nie mylę?… – rzekłem.
– Zdaje mi się… – odpowiedział.
– Pan Romuald…
– To Ludwik! – i ramiona wyciągnęły się do wzajemnego uścisku.
Romuald był Jej bratem, znaliśmy się w szkołach jeszcze, potem nas wypadki życia rozdzieliły; słyszałem tylko o nim, że utalentowany artysta, dla wykształcenia się w muzyce na lat kilka za granicę pojechał; ja zaś dopiero w czasie jego niebytności, ze wsi, gdziem przy matce gospodarzył, Warszawę odwiedzając, poznałem się z jego siostrą.
– Zapewne do nas szedłeś – rzekł, żartobliwie w oczy mi patrząc – Maria Regina miała przeczucie, że cię wcześniej dzisiaj zobaczy in gratiam święta mojego powrotu.
– Ależ to powrót zupełnie niespodziewany; przedwczoraj był list od ciebie.
– Z Berlina ośm dni temu jak pisany… toć przecież nam muzykom wolno temat życia wariować.
– Szczególniej, gdy jak na teraz w tak miłym ułożą go tonie.
I wymieniając wzajemnie oderwane słowa weszliśmy do bawialnego pokoju, w którym Maria Regina, schylona nad ogromną paką, przerzucała w zwojach nut swego brata.
– A widzisz, Romualdzie – rzekła do niego, ku mnie rękę na szczerego powitania uścisk wyciągając – wszakże ci mówiłam, że pan Ludwik niedługo przyjdzie, bo mu się jego cząstka w radości dobrych przyjaciół należy.
– Niech pani za tę myśl i za to proroctwo z chwili dzisiejszej podobnych całe życie się złoży.
– Złe życzenia, panie Ludwiku; chwile podobne, nudne chwile. Wiesz przecie – dodała z uśmiechem – że ja dnia najszczęśliwszego dwa razy bym przeżyć nie chciała.
I wskazawszy nam miejsca, sama do zaczętego przeglądu wróciła. Usiadłem trochę smutniejszy niż w pierwszej mego wejścia chwili, bo ostatnie jej wyrazy przypomniały mi niedawną rozmowę, w której nie mogliśmy się zgodzić, a w której szło nam właśnie o trwałość wrażeń, o świętość uczucia. Ona, kobieta, broniła wszelkiej zmiany; w zmianie, czyli przemianie, jak się wyrażała, był dla niej jedyny, prawdziwy postęp i rozwój życia. Zaiste! sam dzisiaj wiem najlepiej, że miała słuszność w bezwzględnym, oderwalnym słów tych znaczeniu – lecz wtedy mnie i od niej coś podobnego usłyszeć… kiedy serce w wieczność jednego rzutu oka wierzy, kiedy mą w nadziejach nieskończoność dla każdej chwili szczęścia, odwagę choćby przeciw nieśmiertelności… To proszę, jakżeż się smucić nie miałem?
Ach! co to za czarodziejka była ta Maria Regina, bo tak ją zawsze dwuimieniem w rodzinie i między bliższymi znajomymi nazywano.
Przy ojcu, od dziesiątego roku po matce sierota, z bratem tylko dwa lata starszym wychowana, samoistnie prawie ukształciła się na pełną wdzięku i siły kobietę. Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy ją pierwszy raz w loży wspólnej naszej znajomej zobaczyłem. Od sceny siedząc, bokiem się ku niej zwróciła, a w tym poruszeniu futrzana peleryna, osunąwszy się nieco, ciemnobrunatnym obwodem spadek prześlicznej długiej szyi i okrągłość ramion odznaczyła. Śnieżysta białość jej cery, świeżej, choć jednostajnie bladej, zadziwiała przy czarnych, ale to jakąś metaliczną, granatową czarnością czarnych włosach. Koloru jej oczu jak wtedy, tak długo potem rozpoznać nie mogłem. Trzymała je ciągle ku sławnej naszej aktorce zwrócone i kiedy Ritta Hiszpanka, zdradzona, wyśmiana, jednym słowem obelgi policzkuje zwodziciela, ona z krzesła się uniosła, lekkim rumieńcem zakraśniała i entuzjastka-artystka artystce silnie w obie klasnęła dłonie, potem dopiero, jakby na świadectwo swemu uniesieniu, spojrzała ku nam, lecz tyle światła łamało się w jej źrenicach, tak były lśniące, promienne, że nie czarne, nie błękitne, ale diamentowe mi się zdały. I były to prawdziwie oczy jej duszy, bo teraz nawet, gdy sobie chcę wytłumaczyć tę kobietę, zawsze mi diamenty, zawsze jej spojrzenia na myśl przychodzą, tak równie czysta, jasna, piękna, a jednakże tak równie i kamienna była. Diamentu własnością ona także pod promieniem słońca mieniła się w tysiączne blaski swej fantazji; jakie wrażenie na nią padło, w takiego barwę przeoblekała cały świat swój naokoło, a barwy zawsze cudne, choć coraz inne, nieujętne, migotliwe, zwyczajnie jak połyski diamentu, jak połyski diamentu, bo nawet z nazewnątrz odbiciem tylko świecące, a czym jest diament w istocie swojej?…., węglem i x , niewiadomą; a czym ona była w treści ducha swego?… mnie się zdaje, że była wielkim talentem, wielką pychą i… tajemnicą! Obdarzona mistrzowskiej potęgi wyobraźnią, przywykła do zupełnej w czynach i myślach niezawisłości, nigdy przecież w nadzwyczajność z ubitej nie zboczyła drogi, nigdy za określone towarzyskimi wymaganiami nie przestąpiła granice, lecz za to w ów powszedniości obręb ściągnęła tyle sobie tylko właściwej poezji, tak zekształtowała najpospolitsze życia zdarzenia, tak z wszystkiego, co ją otaczało, nowe umiała wyciągnąć żywioły, tak tworzyła czy przetwarzała, że nigdy rozsądniejszej i dziwaczniejszej nie zdarzyło mi się widzieć kobiety. Od kołnierzyka, co potrójnym puszkiem tiulików i koronek jej szyję obejmował, aż po sztalugę, na której schnął olejny, trupią głowę między kwiatami przedstawiający obraz, wszystko w jej ubiorze, w rozstawieniu jej mebli, w rozkładzie jej codziennych zatrudnień było jakby niespodzianie zaimprowizowane, jakby czarnoksięską laską wywiedzione z krainy cudów i piękna. Ona sama w tym świecie własnych pomysłów wysoka, dumna czy też pełna godności, prawdziwa Dziewica Królowa, Maria Regina, jak ją nazwano chrztem Kościoła z przypadku, a sądem przyjaciół z podobieństwa, zdawała się prawie obcą na ziemi, w poezjach wymarzoną istotą – i to wszystko w niej było ogniem czy, jak tam jubilerowie mówią, wodą diamentową. Lecz w stanowczych chwilach życia owa istota miała tak zimny pogląd na rzeczy jak cięcie skalpelu; wcześnie zarząd ojcowskiego domu objąwszy wyrobiła w sobie jakąś przenikliwą zręczność, jakiś sąd męski i niezachwiany w zakierowaniu rodzinnymi sprawami i to w niej było skamieniałością diamentową… Ale na cóż ja piszę dzisiaj to, czego wówczas nie myślałem?…
Wówczas siedzieliśmy naprzeciw siebie z Romualdem przypatrując się jeden drugiemu, bo po kilku latach odnawiać znajomość to trudniej daleko niż zupełnie nową zabierać. Maria Regina, opodal stojąc, półgłosem nuciła przeglądaną muzykę, a w ustępach rzucała oderwane wyrazy do naszej bardzo obojętnej rozmowy.
– To Andante grałeś na ostatnich imieninach naszej matki i ułożyłeś fantazję do pierwszego swego koncertu; proszę cię, nie każ go nigdzie drukować… mnie daruj, schowam, bo to rodzinna pamiątka… Jak widzę, po tej stronie są wszystkie twoje sztuki, a tutaj sam Lipiński… Ach! przypominam sobie, kiedy grałeś w tym kwintecie, prześlicznym byłeś chłopcem, teraz zbrzydł mój Romuald, wszak prawda, panie Ludwiku? Aż mię wstyd, żeśmy tacy do siebie podobni…
W istocie, podobieństwo rysów było zadziwiające, kiedy się jedną twarz przy drugiej widziało, lecz osobno każda z nich tak była różna wyrazem, że się wcale nie przypominały wzajemnie. Młody artysta, blady i brunet jak siostra, był daleko chudszy, wątlejszy. Profil jego, ostrzej narysowany, zdradzał nierównie drażliwszą naturę. Linia, która od trochę pochylonego w tył czoła po klasyczno orlim nosie biegła, prędko łamała się ku dość wydatnym ustom i może za kończasto odcinała nieco wystającą brodę. Z lekkiego drgania skóry, na kościach policzków wyciągniętej, z cieniu, co sinym półkolem wpadłe, więcej jaskrawe niż jaśniejące oczy podkreślał, łatwo można było się domyślić przejścia wielu gwałtownych czasem, zmiennych zawsze wrażeń i namiętności. W duszy Marii Reginy przeczuwał każdy jakiś grunt niewzruszony, stały, ciągle tożsamy pod przemienną fantazjowania powłoką, nie dosięgnięty i nie skłócony nigdy; tutaj widać było, że każde wstrząśnienie aż do głębi całą mąciło naturę, że ta natura nigdzie nie miała pewności ujęcia, oparcia. W tej chwili jednak dla wszystkich, którzy go z dawną jego młodzieńczą świeżością porównać nie mogli, Romuald bynajmniej na zarzut swej siostry nie zasługiwał; piękny był i ową nerwową dziwacznością swej fizjognomii, i tą smukłą, niedbale w ramiona szerokiego fotelu rzuconą postacią; piękny nawet pięknością białej ręki, wąskiej, ulazurowanej przejrzystymi żyłami, zakończonej w długie, przy paznokciach różowe palce, którymi od czasu do czasu mieszał krucze swych włosów pierścienie lub gładził śliczny i lśniący jak jedwab wąsik. Te tak częste u innych mężczyzn przesadą tchnące poruszenia u niego miały właśnie wdzięk naturalności, bezwiedzy i zapomnienia o sobie, bo to była także jasna, promieniejąca pod światło iskierka, tylko że nie z kamienia, ale…. ale z kropli rosy.
Roześmiał się głośno na odpowiedź swej siostrze i niby z niedowierzaniem zapytał mię:
– No, a ty, Ludwiku, jakiegoż zdania jesteś?…
– Ja ciebie tylko dzieckiem i niedorostkiem znałem, czy zbrzydłeś, nie wiem, ale bardzo się zmieniłeś.
– Oho, pan, jak widzę, zręczny dyplomata; zapewne to moje podobieństwo z Marią Reginą tak mu usta wiąże.
– Mylisz się, Romualdzie, dla mnie między wami żadnego nie ma podobieństwa.
– Jeśli tak, to możesz się pochwalić najoryginalniejszym sposobem patrzenia na ludzi; ręczę ci, że zawsze będziesz sam jeden swego zdania.
– Więcej ci nawet powiem: między tobą, chłopcem siedmnastoletnim, którego po raz ostatni na uroczystości szkolnej widziałem, a tobą, dzisiejszym mężczyzną… nie śmiej się ze mnie, ale jak gdyby ciągu żadnego nie było, jak gdyby się coś zerwało, jak gdybyś nie wyrósł, tylko stał się innym.
– Przyznam się, że lepiej trochę zrozumiałem gorzką prawdę mojej siostry.
– Ja ci radzę – odezwała się znowu Maria Regina – żebyś bardzo uważnie w tym przedmiocie pana Ludwika słuchał; to prawdziwy fizjognomiczny talent, a niedawno wszystkie dzieła Lawatera odczytywał.
– Czy tak? a więc proszę cię, mój dobry, mój kochany Ludwiku, co to się zerwało między dawnym studentem a najpokorniej kłaniającym ci się muzykusem?
– Nie ufajże zbyt ślepo zaręczeniu panny Marii Reginy; mój talent co do sztuki Lawatera jest jeszcze w zupełnie rodzimym stanie, żadną nie wsparty nauką.
– Bez przyczyny jednak nie zrobiłeś tej uwagi, więc mi przyczynę powiedz tylko.
– Oto przypominam sobie, jakie wtedy zrobiłeś na mnie wrażenie. Czy pamiętasz? podczas mszy na chórze, ty, wróżący tak znakomitego artystę, grałeś na skrzypcach, ja śpiewałem z innymi, przed Podniesieniem wypadło ci piękne, pełne uroczystości solo, a na odgłos dzwonka długa pauza, w czasie której odzywał się tylko czysty, srebrny sopran małego Adasia. Nie, ja nigdy nie zapomnę, jakeś w tej chwili nieme skrzypce do piersi przycisnął, jak spojrzałeś w górę ku wybiegłym sklepieniom kościoła, jak byłeś dumny, silny, zachwycony. Odtąd, ile razy pomyślałem o tobie, dalekim i kształcącym się, to mi zawsze ta chwila obrazem wracała, rozwijałem ją w prawdopodobne następstwa i zdawało mi się, że jak cię spotkam, będziesz jakoś żywszy, poważniejszy, że ci twarz bardziej zżółknie, włosy trochę zrzednieją, czoło więcej się odsłoni.
– Że się prędzej zestarzeję?… Wdzięcznym panu za przepowiednię, a sobie za to, żem jej nie spełnił – i uśmiechnął się, lecz niewyraźnym, smutnym prawie uśmiechem.
Po tych jego słowach nastąpiła chwila milczenia, bo każdy się o swoich wspomnieniach zadumał, a Maria Regina, wziąwszy jakieś pisane nuty do ręki, także coś widać głęboko i tęschno marzyła.
– Romualdzie – rzekła na koniec – to jest jej ulubiona wielkopolska piosneczka.
Romuald spojrzał na papier i brwi mu drgnęły jakby do zmarszczenia.
– Nie wyjmuj tego, Mario Regino, nigdy jej nie grywam; może na spodzie zostać.
Maria Regina prędko zwinięty krążek do paki wsunęła i porzuciwszy wszystko, przy nas usiadła.
– Pana Ludwika zatrzymuję na obiad – rzekła z uprzejmością – a potem, jeśli mi wolno resztą dnia jego rozrządzić, to go mianuję aż do wieczora przewodnikiem, a po części i mentorem mego brata.
– Okropnie złe dajesz mu o mnie wyobrażenie takim brakiem zaufania.
– Najpierw, niech cię to nie obraża, chociaż młodszy od nas obojga (a w istocie rokiem od Marii Reginy młodszy byłem, często w żartach, czasem i w poważniejszej rozmowie sama mi to przypominała, nawet urościła stąd sobie prawo do pewnej moralnej i towarzyskiej nade mną opieki, której ja, zaczarowany, owładnięty, bezwarunkowo się poddałem) – chociaż młodszy, mówię, pan Ludwik poważny jak Kato, a surowy jak purytanin – szesnastoletnia dziewczynka mogłaby się jego przewodnictwu powierzyć, a mnie bardzo chodzi o troskliwą dla ciebie opiekę. Wy, artyści, zawsze coś na powietrzu słyszycie lub widzicie, a żaden z was nie wie, jak po ziemi nogi stawiać. Przydaję ci więc pana Ludwika dla obrony, bezpieczeństwa i dobrej rady.
A tej ostatniej – rzekła do mnie się zwracając – zaraz nawet żądać będę, bo wyobraź pan sobie, Romuald pomimo wszelkich próśb moich nie chce dać koncertu.
– I dlaczegóż to? – spytałem.
– Dlaczego? dlaczego? – z widoczną niecierpliwością powtórzył – a dlaczegóż ty nie chciałeś nam nigdy swoich wierszy głośno w klasie przeczytać?
Maria Regina z zadziwieniem spojrzała na mnie.
– Aa! to pan wiersze pisze? Zaczerwieniłem się jak piwonia.
– Dawniej napadało minie czasem to szaleństwo, lecz przy wzmocnionym rozumie zupełnie się z niego wyleczyłem. Jeśli zaś wtedy nie chciałem przed wami prób moich pokazywać, to najpierw dlatego, Romualdzie, że nie czułem w sobie talentu, że to była raczej potrzeba ulania przepełniających moje serce uczuć niż jakie poetyczne natchnienie, a na koniec, że z natury rzeczy dozwolone jest człowiekowi myśleć i pisać w cichości, lecz muzyka muzyką na to, by się jej słuchało, dźwięku nie schowasz do pudełka, nie zamkniesz w pokoju, dźwięk ci przez dziurkę od klucza, przez szpary okien między ludzi ucieknie, bo to ich własność, ja więc ci mówię, że grać powinieneś, kiedy grać umiesz.
– Paradoksa, paradoksa, mój drogi! Nazwij mię Paganinim, Ole Bullem, Vieuxtempsem, to ci dam i niejeden koncert w Warszawie. Ale tak na afiszu ogłosić się tylko Romuald; słyszeć może, jak czytający będą między sobą pytali: „Romuald…? co to za jeden?” „Ja go nie znam.” „A ty? czy pójdziesz? Idź, niech się… dowiem od ciebie najpierw, czy warto posłuchać.” Bardzo, bardzo państwu dziękuję…
– Podrzędne to względy – odrzekłem – jeśli tylko pewny siebie jesteś, cóż cię może dziwić albo gniewać zimna obojętność takich, co cię nie znają? Daj się poznać właśnie.