Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Książka pamiątek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Książka pamiątek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 392 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Zmu­szo­ny do kil­ko­mie­sięcz­ne­go po­by­tu w War­sza­wie, za­czą­łem się sta­rać o na­ję­cie ma­łej, byle ci­chej i wy­god­nej iz­deb­ki. Tu mi uli­ca była za gło­śna, tam scho­dy za wy­so­kie, aż na Wa­li­co­wie, w po­rząd­nym, choć drew­nia­nym dwor­ku, zna­la­złem na ko­niec, cze­go mi było po­trze­ba, wię­cej na­wet: zna­la­złem, cze­gom so­bie ży­czył od daw­na. Na pię­trze dwa po­ko­iki od stro­ny ogro­du czy­sto wy­bie­lo­ne, z czer­wo­no za­praw­ną pod­ło­gą, z ja­sny­mi okna­mi, z któ­rych jed­no otwie­ra­ło się na mały ga­ne­czek, prze­ślicz­nie w du­żej aka­cji uwi­kła­ny ko­na­ry.

Był to czer­wiec wła­śnie i buj­ne drze­wo, cze­pia­jąc się po szy­bach, zie­lo­ny­mi ga­łąz­ki prze­ści­gnę­ło zrąb da­chu i aż wy­żej nad do­mem swo­bod­nie po­wie­wa­ło so­bie. Wiatr lek­ko nim za­ko­ły­sał, pro­mie­nie słoń­ca roz­ła­ma­ły się w ty­sią­ce ru­chli­wych świa­te­łek i cie­ni, ja­kiś pta­szy­na ozwał się z gniaz­decz­ka, ja­kaś czy­stość, spo­koj­ność, moż­na po­wie­dzieć – bia­łość ja­kaś du­szę owio­nę­ła i tak mi ser­ce roz­lu­bo­wa­ło w tej ustro­ni, że idą­ce­mu za sobą chłop­cu pier­wej ka­za­łem o spro­wa­dze­nie rze­czy się po­sta­rać, niż sam z go­spo­da­rzem wzglę­dem ceny lo­ka­lu po­mó­wi­łem. Lecz go­spo­darz, czło­wiek po­czci­wy, nie spe­ku­lant na ludz­kie wra­że­nia, mie­siąc ta­kie­go po­miesz­ka­nia, to jest śnież­ne ścia­ny i wo­sko­wa­ną pod­ło­gę, i ogró­dek przed okna­mi, i aka­cję przy oknie, i słoń­ce w oknach, i ci­chość, i swo­bo­dę, i śpiew swe­go ptasz­ka, zysk naj­pięk­niej­szy nie­ujęt­nej wła­sno­ści, on to wszyst­ko na 40 złp… mie­sięcz­nie osza­co­wał. Ła­two po­jąć, że sprzecz­ki nie było. Przed wie­czo­rem znie­śli moje rze­czy i sprzę­ty. W pierw­szym po­ko­ju zo­stał ku­fe­rek, płaszcz na wbi­tym gwoź­dziu za­wie­szo­ny, buty, mały drew­nia­ny sto­łe­czek ze wszyst­kim, co mi z rana do my­cia i go­le­nia przy­dat­nym być mo­gło, szczot­ki, sło­wem, cała pro­za po­wsze­dnie­go ży­cia śmier­tel­nych; do dru­gie­go po­ko­iku, do tego, co to miał okno na drew­nia­ny bal­ko­nik otwie­ra­ją­ce się i cień aka­cji, i słoń­ca pro­mie­nie, wnio­słem dwa trzci­ną wy­pla­ta­ne je­sio­no­we krze­sła, je­sio­no­wy, zie­lo­nym suk­nem po­kry­ty sto­lik, twar­do, lecz bia­ło usła­ne łóż­ko, pó­łecz­ki z książ­ka­mi wi­szą­ce przy ścia­nie, faj­ki i duży, głę­bo­ki fo­tel – sło­wem, całą po­ezję dni świą­tecz­nych czło­wie­ka, całą po­ezję… bo sen, na­uki, ma­rze­nia. Po­tem, gdy się już urzą­dzi­łem w mo­jej no­wej dzie­dzi­nie, zsze­dłem na dół, żeby za­raz całą pół­rocz­ną na­le­ży­tość z góry opła­cić; zwy­czaj­nie, przez dzie­ciń­stwo zda­wa­ło mi się, że tym spo­so­bem zu­peł­nie się ubez­pie­czę w mo­jej po­sia­dło­ści, a już mię smu­tek ogar­niał na myśl, iż mię co­kol­wiek od­da­lić z niej może. Go­spo­darz zdzi­wił się nie­zwy­kłym po­śpie­chem.

– Zda­je mi się, że o dwóch mie­sią­cach mó­wi­li­śmy dziś rano – rzekł do mnie.

– Roz­my­śli­łem się le­piej i wo­lał­bym na całe sześć za­pew­nić so­bie sta­łe po­miesz­ka­nie. Wszak­że pan nic nie ma prze­ciw temu? – do­da­łem z pręd­ko­ścią.

– Ale bo to my zwy­kle mie­sięcz­ną tyl­ko opła­tę z góry przyj­mu­je­my.

– Mnie by do­god­niej było od razu się uiścić.

– No, zresz­tą na jed­no to wy­cho­dzi… lecz… wi­dzi pan, mam w tym pe­wien prze­sąd.

– A to jaki? czy wol­no spy­tać?

– Naj­pierw niech się pan bar­dzo nie lęka, ludz­ka dola, bo­ska wola, to jest praw­da naj­lep­sza, jed­nak­że kie­dy się tak dziw­nie zbie­gną oko­licz­no­ści, sam czło­wiek nie wie, czy ma wie­rzyć czy nie wie­rzyć.

– Wy­tłu­macz mi pan tę rzecz tro­chę ob­szer­niej – rze­kłem, praw­dzi­wą cie­ka­wo­ścią zdję­ty.

Go­spo­darz jed­nym spoj­rze­niem od stóp do gło­wy mię zmie­rzył.

– Och! tak – rzekł zno­wu – mło­dy i sil­ny, pan ma pra­wo naj­lep­sze śmiać się naj­gło­śniej z mo­ich przy­wi­dzeń, wsze­la­ko dziw­nie cza­sem rze­czy na świe­cie się dzie­ją; nie wierz im pan, boć baj­ka baj­ką, przy­pa­dek przy­pad­kiem, ale za­wsze ja­koś ze wszyst­kich lo­ka­to­rów, co przed pa­nem w tych po­ko­jach miesz­ka­li, ile razy się zda­rzy­ło, iż któ­ry na­przód kwar­tal­ne opła­cił, tyle razy… cho­ciaż się jed­no dru­gie­go nie trzy­ma…

– No cóż, tyle razy…

– Nie do­cze­kał dru­gie­go kwar­ta­łu.

– Jak to, czy się wy­pro­wa­dził?

– Nie, za­wsze umarł. Praw­da, że pierw­szy był to so­bie w po­de­szłym wie­ku sta­ru­szek, nie­wie­le mu się na­le­ża­ło, ja­kiś urzęd­nik, po­bie­rał eme­ry­tu­rę i wy­po­ży­czał swój ka­pi­ta­lik na pew­ne, ale uczci­we, nie li­chwiar­skie pro­cen­ta. Mia­łem w domu tro­chę bie­dy wła­śnie, bo mi się żona roz­cho­ro­wa­ła, po­sze­dłem więc do nie­go, żeby po­ży­czyć, jak inni po­ży­cza­li, lecz jemu tak się dom po­do­bał, bo to i po­rząd­nie umie­cio­no za­wsze, i bez krzy­ków, i bez kłót­ni, że za od­stą­pie­niem kil­ku zło­tych opła­cił mi z góry całe pół­ro­cze, i wy­obraź­że pan so­bie, dwóch mie­się­cy nie do­cią­gnął do­bre czło­wie­czy­sko, umarł, dok­tor po­wie­dział, że na wą­tro­bę. Po­tem w ja­kiś czas prze­mie­ni­ło się kil­ka osób, aż na ko­niec wy­na­jął całą gór­kę ja­kiś pan, wy­so­ki, oty­ły, nic się nie tar­go­wał i za całe sześć mie­się­cy od razu 240 zł na sto­le po­ło­żył, No, i ten to jesz­cze sam so­bie wi­nien; jak się póź­niej prze­ko­na­łem, gdy­by z góry nie pła­cił, pew­no by go dłu­żej niż mie­siąc nikt nad sobą nie ścier­piał, bo to, pro­szę pana, ko­me­diant i pi­jak. Cza­sem po ca­łych no­cach bie­gał, krzy­czał, sam z sobą roz­ma­wiał, a kie­dy mu z rana kosz piwa przy­nie­sio­no, to iść do nie­go wie­czór, znaj­dziesz pół ko­sza szkła na­tłu­czo­ne­go, ni mniej ni wię­cej. Był­bym się już pie­nię­dzy i lo­ka­to­rów wy­rzekł, ale choć mu kil­ka­krot­nie zwra­cać chcia­łem ko­mor­ne, choć się pro­si­łem, nic nie po­mo­gło: śmiał się i krzy­czał, aż też mu­sia­ło mu raz w tych krzy­kach gar­dło za­wiać, bo do­stał moc­ne­go za­pa­le­nia, po­ło­żył się w so­bo­tę po po­łu­dniu, a na dru­gą so­bo­tę już go zu­peł­nie spo­koj­nym do Po­wą­zek wieź­li.

– Te­raz poj­mu­ję, dla­cze­go pan ma taki wstręt do po­bie­ra­nia z góry pół­rocz­nej opła­ty – rze­kłem z lek­kim uśmie­chem – ten dru­gi przy­pa­dek zwłasz­cza mógł wiel­kiej ostroż­no­ści na­uczyć, lecz co do mnie…

– Och! co do pana, ja wca­le nie my­śla­łem żad­ne­go przy­sto­so­wa­nia ro­bić; ten do­mek się do­sta­ło w pu­ściź­nie daw­no temu, a Bóg dał, że oso­bli­wo­ścią był ów je­den ha­ła­śnik. Po­czci­wi po­czci­wych się trzy­ma­ją, bez po­chwa­ły mogę so­bie przy­znać, że za­wsze ja­kaś do­bra du­sza do nas za­wi­ta, i gdy­by tyl­ko o te dwa zda­rze­nia czło­wie­ko­wi cho­dzi­ło, pew­no by je pręd­ko z uwa­gi wy­pu­ścił; ale rok temu prze­szło zno­wu coś po­dob­ne­go nas spo­tka­ło. Po­mar­twi­li­śmy się szcze­rze z moją żoną i ona mi naj­pierw­sza zro­bi­ła to spo­strze­że­nie, że się nie szczę­ści wszyst­kim lo­ka­to­rom, któ­rzy na kwar­tał lub pół roku pier­wej za miesz­ka­nie swo­je pła­cą. Na­wet, pan się dzi­wić nie bę­dziesz, ko­bie­tom i dzie­ciom trze­ba cza­sem do­ga­dzać w ka­pry­sach – otóż więc ja przy­rze­kłem Ja­gu­li, że z ni­kim po­dob­nej ugo­dy nie za­wrę. Co mie­siąc czter­dzie­ści zło­tych do ręki, in­a­czej wo­lał­bym wca­le stan­cji nie wy­pusz­czać…

– Je­śli ma od tego wa­run­ku na­sza zgo­da za­le­żeć, to ja nie będę wca­le z pie­niędz­mi się na­przy­krzał i gdy pan chcesz ko­niecz­nie, to będę cze­kał na­wet, aż sam się o nie upo­mnisz, ale czy na­wza­jem mogę mieć przy­rze­czo­ne od­no­wie­nie kil­ka­krot­ne wy­zna­czo­ne­go ter­mi­nu?

– O ile moż­na przy­rzec, że się żyć bę­dzie, mój do­bry pa­nie, o ile tyl­ko moż­na to przy­rzec, ja mu świę­cie przy­rze­kam. Niech się pan jed­nak bar­dzo nie śmie­je, wszyst­kie­mu żona win­na, ma nad­zwy­czaj­nie do­bre ser­ce, okrop­nie ją zwłasz­cza trze­cia śmierć tej pani prze­ra­zi­ła, a prócz tego mieć cią­gle owe wie­ko od trum­ny przede drzwia­mi, sły­szeć, jak baby ko­ściel­ne nad gło­wą śpie­wa­ją, po­grze­by, księ­ża, to mi się dzie­ci stra­szą tyl­ko. Ostat­nim ra­zem Ka­ro­lek le­d­wo mi z pła­czu nie za­cho­ro­wał, a He­lu­sia, cho­ciaż znacz­nie star­sza od nie­go, tak się ja­koś wzru­szy­ła, że do­tąd jesz­cze nie­raz mat­kę pła­czem obu­dzi i po imie­niu zmar­łej przez sen woła.

– Praw­da, dziw­ny zbieg oko­licz­no­ści, bo się do­my­ślam, że ta pani mu­sia­ła tak­że z góry całe pół­ro­cze opła­cić?

– Całe pół­ro­cze, mój do­bry pa­nie, całe pół­ro­cze, a w trze­cim mie­sią­cu wy­nio­sła się do in­ne­go, wiecz­ne­go po­miesz­ka­nia.

– Czy mło­da była?…

– Mło­dziu­tecz­ka, na­wet po­mi­mo tego, że drob­na, de­li­kat­na, jak dziec­ko nie­wy­ro­słe, zda­wa­ła się do­syć sil­na i zdro­wa. Mó­wi­ła raz He­lu­si, że już dwu­dzie­sty pią­ty rok koń­czy, ale nikt by jej wię­cej nie dał nad siedm­na­ście, bo wy­obraź pan so­bie: ni­ziut­ka, szczu­pła, bia­ła nie­le­d­wie prze­zro­czy­sto, bia­ła jak naj­pięk­niej­sza por­ce­la­na, i za­wsze dwa świe­że ru­mień­ce na twa­rzy, my­ślał­by ktoś, że umyśl­nie wy­ma­lo­wa­ne, tak od­zna­czo­ne, tak rów­ne. Kie­dy cza­sem dla po­śpie­chu swo­je dłu­gie, ja­sne wło­sy roz­dzie­li­ła na war­ko­cze i tak sple­cio­ne, pu­ści­ła od skro­ni po ra­mio­nach aż do stóp pra­wie, to le­d­wo na star­szą sio­strę mo­jej dziew­czyn­ki wy­glą­da­ła, a jesz­cze też gdy obie­dwie na zie­mi so­bie sia­da­ły, gdy He­lu­sia za­czę­ła fi­glo­wać, stro­ić ją w kwiat­ki, bo kwiat­ków peł­no mu­sia­ło być co dzień świe­żych w jej po­ko­ju, gdy ona się do niej uśmiech­nę­ła ta­kim aniel­skim, ta­kim dzie­cin­nym uśmie­chem… do­praw­dy, przy­pu­ściw­szy, że dom się za­pa­lił, ja był­bym sam nie wie­dział, któ­rą pier­wej ra­to­wać. Ko­cha­li­śmy ją z żoną niby trze­cie dziec­ko na­sze.

– Jak się na­zy­wa­ła?

– Otóż to jesz­cze jed­na oso­bli­wość, któ­rej nig­dy po­jąć nie mo­głem: po­wie­dzia­ła swo­je na­zwi­sko, boć prze­cież było do za­mel­do­wa­nia po­trzeb­ne, ale pro­si­ła nas, żeby go ni­ko­mu na próż­no nie po­wta­rzać i w ra­zie na­wet, gdy­by się kto jako zna­jo­my o nią do­py­ty­wał, po­wie­dzieć, że już jej nie ma. W wi­gi­lię śmier­ci zmie­ni­ła to po­sta­no­wie­nie, kil­ka razy na pocz­tę wy­sy­ła­ła na­szą słu­żą­cą, któ­ra jej tak­że uprzą­ta­ła w po­ko­jach, i za­le­ci­ła, żeby wpu­ścić na­tych­miast każ­de­go, co by się do niej zgło­sił, ale jak pier­wej za­kaz, tak po­tem roz­kaz był zby­tecz­ny. Nikt nie przy­szedł i nikt nie przy­cho­dził. Zda­je się jed­nak, że ko­goś z wiel­kim cze­ka­ła upra­gnie­niem; kil­ka razy mó­wi­ła, że chcia­ła­by choć na dwa dni tyl­ko mieć okna od uli­cy, a pier­wej to się jej wła­śnie naj­le­piej po­do­ba­ło, że na ogród wy­cho­dzą. Po­tem, może na kil­ka go­dzin przed śmier­cią, po­ka­za­ła mo­jej żo­nie mały za­pie­czę­to­wa­ny pa­kie­cik i pro­si­ła, ale tak ci­chym, tak sła­bym gło­sem, że le­d­wo do­sły­szeć moż­na było: „Je­śli tu przyj­dzie pani jaka, wy­so­ka, pięk­na, bru­net­ka, choć­by w rok po mo­jej śmier­ci, za­py­ta o mnie, to jej od­da­cie te li­sty i po­wie­cie… po­wie­cie wszyst­ko, co­ście wi­dzie­li… wszyst­ko, co pa­mię­tasz, He­lu­siu”, przy­da­ła zwra­ca­jąc się do mo­jej cór­ki, któ­ra ją cią­gle za rękę trzy­ma­ła, a była, od tych łez wi­dać, co jej chy­ba do ser­ca spa­da­ły, bo ocza­mi ta dziew­czy­na pra­wie nig­dy nie pła­cze, była, mó­wię, tak zmie­nio­na i bla­da, jak gdy­by na nią wła­śnie ostat­nie przy­szły chwi­le. „Je­śli nikt spy­tać nie przyj­dzie, koń­czy­ła cho­ra z wy­raź­nym utru­dze­niem, to cze­kaj­cie rok dru­gi… je­śli nikt zno­wu… to bę­dzie moż­na, bę­dzie na­wet trze­ba spa­lić”, a wi­dać cię­ża­rem były jej te sło­wa ostat­nie, bo aż moc­niej­szy ka­szel ją po­rwał i dwie duże łzy jak ziarn­ka gro­chu po twa­rzy się sto­czy­ły… Ot, mnie sa­me­mu, kie­dy so­bie wspo­mnę tę chwi­lę i noc, któ­ra po niej na­stą­pi­ła, to mi tak smut­no, jak gdy­bym miał za­pła­kać… Boć, pro­szę pana, czyż spo­sób nie po­ża­ło­wać?… mło­de, ślicz­ne, do­bre jak Naj­święt­sza Pan­na stwo­rze­nie, a ta­kie samo, ta­kie opusz­czo­ne, że gdy­by nie my, to by jej w ostat­niej chwi­li nie miał kto do­brym sło­wem na wie­ki po­że­gnać.

– Więc ni­ko­go, zu­peł­nie ni­ko­go przy so­bie nie mia­ła?

– Jak panu po­wia­dam, ży­wej du­szy.

– Na­wet w cza­sie cho­ro­by?…

– Ona bo, praw­dę mó­wiąc, nie cho­ro­wa­ła wca­le. Była co­raz, szczu­plej­szą, co­raz żyw­szych do­sta­wa­ła ru­mień­ców, oczy jej co­raz głę­biej za­pa­da­ły, ale się nig­dy na nic nie skar­ży­ła. Do­pie­ro kie­dy jej sił tak za­bra­kło, że już sama przez po­kój przejść nie mo­gła i po ca­łych dniach prze­le­ża­ła na łóż­ku lub na ka­na­pie, moja po­czci­wa Ja­gu­la za­czę­ła jej o dok­to­rze wspo­mi­nać; ale gdzież tam, i słu­chać na­wet nie chcia­ła. „Je­śli to jest chwi­lo­we osła­bie­nie, mó­wi­ła, to samo z sie­bie ustą­pi, je­śli cho­ro­ba, to i dok­tor nie po­mo­że.”

– A w isto­cie cóż to było?

– Ksiądz nasz zna­jo­my, któ­re­go do spo­wie­dzi przy­wo­ła­no, po­wie­dział, że ja­kaś wol­no tra­wią­ca go­rącz­ka.

– Za­pew­ne su­cho­ty?…

– Ha, mo­gły być i su­cho­ty, ale pan nie masz po­wo­du lę­kać się za­ra­że­nia; ka­za­łem wszyst­ko wy­czy­ścić, wy­bie­lić, mie­siąc cały okna były otwar­te w póź­ną je­sień, wiatr do­brze wy­dmu­chał, a i tak już dru­gi rok idzie i pan się na­wet nie pierw­szy spro­wa­dza; ja­kieś szwacz­ki przez pięć mie­się­cy we trzy po ca­łych dniach i no­cach tam szy­ły, a żad­nej nic nie było. Wszyst­kie w naj­lep­szym opu­ści­ły nas zdro­wiu, to pan tak­że spo­koj­nym być mo­żesz.

– Je­stem nim, chciej pan wie­rzyć, że je­stem, co się ty­czy mego zdro­wia, tyl­ko mi cią­gle na oczach ta mło­da nie­zna­jo­ma pani…

– Do­brze się za­sta­no­wiw­szy… po roku, cze­muż bym nie miał po­wie­dzieć jej na­zwi­ska, prze­cież nie zbrod­niar­ka żad­na.

– Och! nie po­wia­daj pan – prze­rwa­łem z ży­wo­ścią – bo mię cześć ja­kaś prze­ję­ła ku ostat­nie­mu ży­cze­niu bied­nej umar­łej – nie po­wia­daj pan ani mnie, ani ni­ko­mu, co by dla próż­nej cie­ka­wo­ści chciał zba­dać ową ta­jem­ni­cę, je­dy­ny skarb może wiel­kie­go nie­szczę­ścia.

– Praw­da, praw­da, świę­te pań­skie sło­wa i za­pew­ne uczci­we, pra­we ser­ce pań­skie – rzekł nie­co wzru­szo­ny ślu­sarz wy­cią­ga­jąc ku mnie swo­ją sczer­nia­łą, ko­ści­stą rękę. Uści­sną­łem ją w obu dło­niach mo­ich, bo mi ta­jem­ne prze­czu­cie mó­wi­ło, że to szla­chet­ne­go czło­wie­ka ręka.

– Jed­nak­że – ode­zwa­łem się po chwi­li mil­cze­nia – przy­najm­niej ta ko­bie­ta żad­ne­go nie cier­pia­ła nie­do­stat­ku?

– Trud­no by to z pew­no­ścią za­rę­czyć; mia­ła niby tyle, ile jej było po­trze­ba, i na skrom­ny po­grzeb zo­sta­ło się jesz­cze, ale czy nig­dy wię­cej nie po­trze­bo­wa­ła, czy jej spo­sób ży­cia był z upodo­ba­nia czy z ko­niecz­no­ści wy­bra­ny, tego nie wiem i po wie­lu do­my­słach, wnio­skach, przy­pusz­cze­niach nic sta­now­cze­go wy­rzec bym nie mógł. Naj­pierw, jak to już panu wspo­mnia­łem, całe pół­ro­cze za­pła­ci­ła na­przód i nam, i na za­rę­cze­nie, na­szej słu­żą­cej, któ­ra już od kil­ku­na­stu lat domu wier­nie się trzy­ma; po­tem co­dzien­nie ro­bio­no jej tu na dole spo­ry im­bry­czek czar­nej kawy, a cza­sem w wie­czór her­ba­ty – zresz­tą gar­nu­szek mle­ka, dwie bu­łecz­ki, któ­ry­mi się zwy­kle z pta­ka­mi dzie­li­ła, co dru­gi dzień ta­lerz ro­so­łu, tak­że od nas wzię­ty, mię­sa le­d­wo na ząb je­den, wszyst­ko to pew­nie i trzy­dzie­stu zło­tych nie wy­nio­sło mie­sięcz­nie, ale za to świe­ce za­wsze mu­sia­ły być wo­sko­we i nie­raz póź­no w noc mi­go­ta­ły z jej okien­ka; ksią­żek ślicz­nie opraw­nych peł­na szaf­ka; bie­li­zna po­rząd­na; su­kien ład­nych do­syć, cho­ciaż naj­czę­ściej w czar­nej tyl­ko lub w bia­łych ran­nych cho­dzi­ła szla­frocz­kach; me­bli nie­wie­le, ale za to bar­dzo po­rząd­ne i tak ja­koś roz­sta­wio­ne, iż gdy do niej się we­szło, to czło­wiek my­ślał, iż do sa­lo­nów naj­pysz­niej­szych wcho­dzi. Wszyst­ko przed śmier­cią da­ro­wa­ła mo­jej He­lu­si, a po śmier­ci to­śmy zna­leź­li jesz­cze pi­smo ja­kieś w sto­li­ku, gdzie ta da­ro­wi­zna ze wszel­ki­mi for­mal­no­ścia­mi po­świad­czo­ną była. Upo­mi­na­ła, żeby spa­lić te rze­czy, któ­re jej do bliż­sze­go słu­ży­ły użyt­ku; ja sam chęt­nie był­bym wy­peł­nił to ostat­nie jej zle­ce­nie, ale mi cór­ka ni­cze­go tknąć nie dała, co droż­sze, co now­sze, to wszyst­ko po­zwo­li­ła mat­ce wziąć, sprze­dać lub po­prze­sta­wiać do na­szych po­koi, ale cze­go wy­łącz­nie cho­ra uży­wa­ła, tego ni­ko­mu nie ustą­pi­ła dziew­czy­ni­na. Wy­bła­ga­ła so­bie ja­kieś scho­wan­ko pod stry­chem i tam jest łóż­ko usła­ne tym­że sa­mym co dla nie­boszcz­ki spo­so­bem, ka­na­pa, na któ­rej le­ża­ła bar­dzo czę­sto, dy­wan, co się na nim ba­wi­ły w po­cząt­kach, skrzy­necz­ka z rze­cza­mi, któ­re do ostat­niej chwi­li no­si­ła, i fo­tel, w któ­rym umar­ła, bo to naj­dziw­niej­sza, że kie­dy przy spo­wie­dzi ksiądz jej o bar­dzo bli­skiej śmier­ci pra­wił, ona za­raz się do­my­śli­ła, że to już ży­cia nie­wie­le, cho­ciaż była niby sil­niej­szą i zdrow­szą, ka­za­ła się ubrać Mał­go­si jak­by do trum­ny w świe­żą zu­peł­nie bie­li­znę, wsta­ła, prze­pro­wa­dzo­no ją przez po­kój, sia­dła w fo­te­lu na­prze­ciw okna i po­mi­mo na­mo­wy, proś­by, rady już wię­cej do łóż­ka nie wró­ci­ła.

– I mia­ła przy­tom­ność do ostat­niej chwi­li?

– Zu­peł­ną, cią­gle pa­trzy­ła… – Wtem na­gle mój go­spo­darz umilkł, od­kaszl­nął, mru­gnął na mnie i za­czął do­no­śniej­szym gło­sem mó­wić, jak gdy­by dal­szy ciąg ugod­nej roz­mo­wy:

– Piec wca­le nie bę­dzie dy­mił; je­śli pan u nas i na zimę zo­sta­nie, to mu bę­dzie cie­pło jak w ulu, jak w ulu, mój do­bry pa­nie; na wszyst­kie stro­ny opa­trzo­ne, ob­le­pio­ne, a z po­łu­dnia to mu i wia­te­rek nie do­ku­czy na­wet…

Przy­czy­ną tak nie­spo­dzie­wa­ne­go zwro­tu było wej­ście mło­dej dziew­czyn­ki, któ­ra sta­nąw­szy przy sto­li­ku, by­stre, prze­ni­kli­we, dłu­gie spoj­rze­nie na twarz ojca zwró­ci­ła. Ślu­sarz kaszl­nął kil­ka razy, po­su­nął krze­słem, za­czer­wie­nił się i wi­docz­nie pro­sił mię wzro­kiem o po­ra­to­wa­nie go w tym kłam­stwie nie­win­nym, przez któ­re, jak się ła­two do­my­śla­łem, uko­cha­ne­mu dzie­cię­ciu przy­kre­go chciał oszczę­dzić wspo­mnie­nia – lecz ja w tej chwi­li inną zu­peł­nie za­ję­ty by­łem my­ślą.

Dziw­ne wra­że­nie zro­bi­ła na mnie ta dziew­czyn­ka, co tak dłu­gą ża­ło­bą kil­ko­ty­go­dnio­wej zna­jo­mo­ści prze­cho­wy­wa­ła pa­mięć. Na pierw­szy rzut oka dziec­ko, i brzyd­kie dziec­ko: śnia­de, chu­de, z wy­so­kim czo­łem, z bla­do­si­wy­mi oczy­ma. W dru­giej chwi­li, gdy le­piej roz­róż­ni­łeś do­bie­ga­ją­ce swej peł­no­ści kształ­ty i lśnią­cy po­łysk na dwo­je roz­cze­sa­nych war­ko­czy, i błę­kit żył pod prze­zro­czy­stą, de­li­kat­ną, choć ciem­ną krzy­żu­ją­cych się skó­rą – to ci wi­do­mie z dzie­cię­cia wy­ra­sta­ła dzie­wi­ca pięk­na, smut­na, uro­cza jak ta­jem­ni­czość, a gdyś jesz­cze wzrok swój na jej wzro­ku za­trzy­mał, gdy po tych nie­bie­ska­wych świa­teł­kach roz­to­czy­ło się czar­nym pło­mie­niem koło zwięk­szo­nej źre­ni­cy i do­strzec mo­głeś zło­ta­we­go osnu­cia, któ­re z na­zew­nątrz do środ­ka jej pro­mie­nia­mi bie­gło, jak gdy­by całą dnia ja­sność, całe uczuć świa­tło tam da­le­ko w głąb pier­si przed ludź­mi i przed świa­tem chcia­ło wcią­gnąć so­bie, gdy szcze­gól­niej przy­pa­trzy­łeś się temu czo­łu za wy­so­kie­mu nie­co, ale tak czy­sto, ry­sun­ko­wo od wło­sów po dwie rów­ne, wą­ziut­kie, czar­ne jak ak­sa­mit brwi spa­da­ją­ce­mu, och! wte­dy nie dziew­czy­na, nie dzie­wi­ca sta­ła już przed tobą, ale ko­bie­ta w ca­łym ma­je­sta­cie swo­jej wiel­ko­ści, świę­ta my­ślą, uczu­ciem, bo­le­ścią. Nic dziw­ne­go, że przy pierw­szym spo­tka­niu wie­ku jej do­my­ślić się nie mo­głem: wy­glą­da­ła na lat dwa­na­ście, mo­gła koń­czyć rok szes­na­sty, a jed­nak w tej chwi­li, kie­dy tak ba­daw­czo na ojca pa­trzy­ła, kie­dy w dwie głę­bo­kie zmarszcz­ki jak­by do zwy­czaj­ne­go ukła­du jej czo­ło się ścią­gnę­ło, kie­dy zwierzch­nia war­ga, lek­ko, nie­do­strze­żo­nym mesz­kiem ocie­nio­na, za­drża­ła, mi­mo­wol­nie i przy­mu­szo­nym roz­śmia­ła się uśmie­chem, ja był­bym jej bez wa­ha­nia się na­wet wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat po­li­czył, w isto­cie zaś nie­speł­na pięt­na­ście ich mia­ła.

– To moja cór­ka, He­lu­sia – rzekł na ko­niec go­spo­darz wi­dząc, że nie prze­ry­wam przy­kre­go mil­cze­nia.

Skło­ni­łem się peł­nym po­sza­no­wa­nia po­kło­nem, jak przed naj­sław­niej­szą war­szaw­skich sa­lo­nów kró­lo­wą, a może głę­biej i po­kor­niej jesz­cze, bo nie pa­mię­ta­łem, żeby kie­dy naj­sław­niej­sza pięk­ność ta­kie wra­że­nie czci i po­dzi­wie­nia zbu­dzi­ła we mnie prócz tej jed­nej, któ­rej z ni­kim, w żad­nym zda­rze­niu ży­cia po­rów­na­niem nie sta­wi­łem nig­dy.

Mło­da dziew­czy­na lek­kim ski­nie­niem gło­wy od­po­wie­dzia­ła na mą grzecz­ność, a jej oj­ciec, zdzi­wio­ny, pa­trzył na nas ko­le­ją i sam nie wie­dział, co już mó­wić da­lej. Szczę­ściem dla nie­go zno­wu drzwi się otwo­rzy­ły. We­szła do po­ko­ju mło­da jesz­cze ko­bie­ta, bar­dzo przy­stoj­na, sze­ścio­let­nie­go chłop­czy­ka za rękę trzy­ma­jąc.

– Mamy no­we­go lo­ka­to­ra – rzekł do niej ślu­sarz wska­zu­jąc na mnie – układ skoń­czo­ny tyl­ko na mie­siąc, tyl­ko na mie­siąc, moje ser­ce, lecz zda­je mi się, że da Bóg, dłu­żej z sobą zo­sta­nie­my. Pan chciał ko­niecz­nie z góry pół­rocz­ne opła­cić…

– Dzię­ku­ję ci, żeś o mej proś­bie pa­mię­tał – ze smut­nym, uśmie­chem od­po­wie­dzia­ła mu ko­bie­ta i przy­wi­taw­szy mię ra­czej spoj­rze­niem niż ukło­nem, pręd­ko do po­bli­skie­go prze­szła po­ko­ju. Cór­ka za­pew­ne ją tam uprze­dzić mu­sia­ła, bo kie­dy zwró­ci­łem się ku niej, już jej nie było, znik­nę­ła. Ja sam też pręd­ko od­li­czy­łem mie­sięcz­ną na­le­ży­tość, raz jesz­cze ści­sną­łem rękę do­bre­go go­spo­da­rza i od­da­li­łem się do mo­ich po­ko­ików.

Tym ra­zem ich wi­dok prze­jął mię głę­bo­kim ja­kimś, trud­nym do opi­sa­nia uczu­ciem, jak gdy­by pięk­ne ramy wy­peł­ni­ły się ciem­nym i po­nu­rych przed­mio­tów ob­ra­zem.

Nie była to dzie­cin­na bo­jaźń, ale nie był tak­że czy­stej li­to­ści żal za umar­łą; je­śli bez wy­sta­wie­nia się na śmiesz­ność moż­na dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nie­mu męż­czyź­nie coś o swo­ich ner­wach wspo­mi­nać, to ja się przy­znam, że może ich dzia­ła­nia do­świad­czy­łem wte­dy. Zro­bi­ło mi się tak cięż­ko na pier­si, tak smut­no w my­ślach jak przed bu­rzą lub przed nie­szczę­ściem, choć wła­śnie na­dzie­ja do­brej przy­szło­ści za­czy­na­ła się niby rze­czy­wist­nić w mym ży­ciu, a po­go­da świe­ci­ła z nie­ba peł­nym księ­ży­cem tak ja­sno, jak gdy­by mi kto w wiel­kie mo­ro­we­go sre­bra bla­chy po­wy­bi­jał ścia­ny po­ko­ju, de­ski pod­ło­gi i łóż­ka przy­kry­cie. Trud­no so­bie wy­obra­zić, trud­no ży­czyć w spo­koj­niej­szym schro­nie­niu ozdob­niej­szej ci­cho­ści – a mnie jed­nak było smut­no i przy­kro. Po­wieść ślu­sa­rza nie­do­koń­czo­na, nie­pew­na, bez­i­mien­na, drę­czy­ła mnie niby kart­ka wy­dar­ta z zaj­mu­ją­cej książ­ki, gdy zaś usia­dłem w moim fo­te­lu, gdy za­pa­li­łem faj­kę, a dym bia­ła­wy roz­ma­ja­czył kłę­ba­mi po świe­tle księ­ży­ca, za­czę­ła mi się tak upraw­dzać, tak uprzy­tom­niać, że do­świad­cza­łem zu­peł­nie po­dob­ne­go wra­że­nia, jak gdy­by mię ze świe­żym tru­pem za­mknię­to. Zim­ne po­czu­cie ni­co­ści, któ­re wte­dy mi­mo­wol­nie do ser­ca przy­stę­pu­je, uspo­so­bie­nie do gorz­kich, szy­der­czych my­śli, pa­mięć bar­dziej ku nie­mi­łym zwró­co­na wspo­mnie­niom – za­chwia­nie ogól­ne w na­dzie­jach i w woli mo­ral­nej, tego wszyst­kie­go ra­zem do­zna­wa­łem, sam so­bie nie mo­gąc zdać spra­wy, jak i cze­mu?… Prze­cież czło­wiek pier­wej nie­jed­ną le­gen­dę już sły­szał, prze­cież o wie­lu na­czy­tał się okrop­no­ściach, a choć w jego ży­ciu prze­szłość la­ta­mi nie­dłu­ga, to kil­ka chwil cier­pie­nia wy­peł­ni­ło ją do­świad­cze­niem roz­ma­itych ko­lei. Pa­trzy­łem na śmierć ojca; raz już mi się zda­wa­ło, że mat­kę utra­cę. Od­pro­wa­dza­łem na Po­wąz­ki cia­ło ko­le­gi i przy­ja­cie­la szkol­ne­go, by­łem na­wet raz obec­ny strasz­ne­mu na­głe­go zgo­nu wy­pad­ko­wi, a za­wsze w każ­dym zda­rze­niu czu­łem mę­stwo, siłę, krew zim­ną i od­wa­gę; nie wie­dzieć skąd wte­dy pro­ste opo­wia­da­nie naj­po­spo­lit­szej hi­sto­rii tak za­dzia­ła­ło na mnie. Że pięk­na mło­da ko­bie­ta do­sta­je su­chot i umie­ra, że ja w rok póź­niej spro­wa­dzam się do tego sa­me­go po­miesz­ka­nia, to były rze­czy zwy­czaj­ne po­wsze­dnie i za ta­kie uzna­wa­łem je przed są­dem mego ro­zu­mu, a jed­nak ner­wo­wa wła­dza fan­ta­zjo­wa­nia wzię­ła górę. Zra­zu chcia­łem jej opo­rem lo­do­wa­tą sta­wić kry­ty­kę, ale roz­śmie­szy­ła mię wkrót­ce tak sil­na wal­ka prze­ciw tak drob­ne­mu nie­bez­pie­czeń­stwu, od­rzu­ci­łem tę broń zby­tecz­ną i zda­łem się bez­wa­run­ko­wo na do­wol­ne dzi­wac­twa mych wra­żeń. Po­wo­li, po­wo­li ustę­po­wać za­czął pier­wot­ny nie­smak i za­ma­rzy­łem się w ty­sią­cz­ne do­my­sły, ob­ra­zy, wnio­ski, i nie po­strze­głem na­wet, jak z ma­rze­nia w ro­je­nie, z ro­je­nia w sen­ne wi­dzia­dła roz­snu­ła się cała bez­ład­nych my­śli osno­wa.

Na­gle w fo­te­lu moim, na­prze­ciw tego okna z ga­necz­kiem zie­lo­nym, nie ja sie­dzia­łem, lecz prze­szło­rocz­na po­przed­nicz­ka moja, bia­ła, w bia­łej sza­cie, umie­ra­ją­ca i za­du­ma­na swo­ją ostat­nią my­ślą na zie­mi. Myśl tę wi­dzia­łem pod jej czo­łem lub ra­czej we wła­snym ser­cu czu­łem, ale nie wy­ra­za­mi. Niby to był żal głę­bo­ki nie­po­wrot­nej stra­ty, niby ja­kieś do unik­nie­nia, a nie­unik­nio­ne nie­szczę­ście – ja zna­łem jego przy­czy­nę, poj­mo­wa­łem okrop­ność, lecz jak to we śnie bywa, bez okre­śle­nia żad­ne­go. Moja nie­zna­jo­ma, wbrew wszel­kim prze­pi­som pięk­ne­go ko­na­nia, wzrok mia­ła nie do nie­ba wznie­sio­ny, lecz tro­chę przy­war­ty i spusz­czo­ny w dół mię­dzy czer­nie­ją­ce krza­ki ogród­ka. Czo­ło jej było rów­ne, czy­ste, roz­świe­co­ne bla­skiem księ­ży­ca i tyl­ko przy skro­niach lek­ko żółk­nąć po­czy­na­ło jak sta­ro­żyt­ny mar­mur po­są­gów. Pod tym czo­łem trud­nym do opi­sa­nia wdzię­kiem ja­śnia­ła twarz jej de­li­kat­na, drob­na, dzie­cin­na pra­wie, a taka już smut­na, taka cier­pią­ca, że mi się pła­kać nad nią chcia­ło. Rącz­ki ma­leń­kie pal­ca­mi splo­tła i na ko­la­no za­rzu­ci­ła, a po­tem, jak gdy­by ją bez­sil­ną cią­gnę­ły za sobą, z uspo­so­bie­niem wła­ści­wym su­chot­ni­kom na­przód się zu­peł­nie po­da­ła i na wą­tłej ki­bi­ci jak kwia­tek zła­ma­ny za­wi­sła. Pro­mie­nie księ­ży­ca oko­li­ły ją w tej ślicz­nej po­sta­ci, lecz cień aka­cji nie­znacz­nie się zbli­żył, a niby ona wie­dzia­ła i niby ja wie­dzia­łem, że jak się zbli­ży, jak jej na twarz pad­nie, bę­dzie mu­sia­ła umie­rać – i tak chwi­la po chwi­li, tchnie­nie po tchnie­niu mo­głem li­czyć uby­tek jej ży­cia i li­czy­łem, ale gdy się cień zbli­żył, gdy już, już sko­nać mia­ła, jej po­stać zmie­ni­ła się na­gle w cór­kę ślu­sa­rza, z tym głę­bo­kim, ta­jem­ni­czym na twa­rzy wy­ra­zem, z tym nie­szcze­rym uśmie­chem na ustach, z tym spoj­rze­niem, z ja­kim na za­kło­po­ta­ne­go ojca spo­glą­da­ła… Kil­ka­krot­nie wra­ca­ło mi wi­dze­nie i czu­cie tych sa­mych ob­ra­zów, aż na ko­niec moc­niej­szy chłód przed­świ­tu zbu­dził mnie na chwa­lę, lecz nie roz­trzeź­wił wca­le, in­stynk­tem tyl­ko za­sze­dłem do łóż­ka, ci­sną­łem się na nie w ubra­niu i zno­wu za­czę­ło mi się kle­ić mar ty­sią­ce. To wi­dzia­łem czar­ną trum­nę, z któ­rej przez źle za­bi­te wie­ko wy­do­sta­wa­ły się dłu­gie ja­snych wło­sów pier­ście­nie, to gło­wę śnia­dej He­lu­si na mar­mu­ro­wych umar­łej ra­mio­nach, to zu­peł­nie twarz obcą, nie­zna­ną, ale z ową jak­by w zło­tą ob­rącz­kę – w pro­mie­nie ob­ję­tą źre­ni­cą, to na­wet inne, prze­cud­ne, nie­do­stęp­ne ży­czeń mo­ich zja­wi­sko, sen mo­jej rze­czy­wi­sto­ści, słoń­ce na­tchnień mo­ich – Ona – sta­wa­ła przy oknie bal­ko­nu, zry­wa­ła li­ście aka­cji, ze­rwa­ne – w ja­kiś dłu­gi bez koń­ca plo­tła wie­niec, a kie­dy chcia­łem ze sple­cio­nych koło na jej gło­wę spo­ić, była zno­wu przede mną ta po­stać w śnie­ży­stej bie­liź­nie, z przy­war­ty­mi oczy­ma, z cier­pie­niem ko­na­ją­cych na bla­dym ob­li­czu. Jed­nak nie mę­czy­ły mię wca­le okrop­ne te prze­mia­ny, choć jak na ja­wie, każ­de uczu­cie: li­tość, po­dzi­wie­nie, mi­łość, wstręt nie­kie­dy, czu­łem. Czy dłu­go to trwa­ło? nie umiem po­wie­dzieć – wiem… tyl­ko, że na­za­jutrz bar­dzo póź­no się obu­dzi­łem.II

Za­wsty­dzi­łem się tro­chę przy świe­tle dzien­nym za moją wie­czor­ną wraż­li­wość, wsta­łem co prę­dzej, z go­rącz­ko­wych snów i ma­rzeń czo­ło zim­ną wodą ob­my­łem, prze­bra­łem się i zo­sta­wiw­szy klucz mój Mał­go­si, z któ­rą po­przed­nio ta­kąż samą i w ta­kich­że wa­run­kach jak zmar­ła pani za­war­łem ugo­dę, śpiesz­nie wy­bie­głem na mia­sto.

O wpół do je­de­na­stej cze­ka­ła mię waż­na bar­dzo z me­ce­na­sem na­ra­da. Szło o udo­wod­nie­nie pra­wa do kil­ku­dzie­się­ciu ty­się­cy spad­ku, któ­re­go nam nikt wpraw­dzie nie za­prze­czał, ale za któ­rym już od mie­sią­ca sie­dzia­łem w War­sza­wie i dłu­go jesz­cze po­sie­dzieć mo­głem dzię­ki nad­zwy­czaj­nej su­mien­no­ści na­szych praw­ni­ków, któ­rzy mi ani li­ter­ki z ak­tów są­do­wych oszczę­dzić nie chcie­li. Przy­cho­dzę, me­ce­na­sa już w domu nie ma – spóź­ni­łem się o pięć mi­nut, a to czło­wiek bar­dzo wzię­ty i aku­rat­ny jak kom­pas.

„Oho! – po­my­śla­łem so­bie – nie naj­szczę­śli­wiej obej­mu­ję w po­sia­dłość moje nowe po­miesz­ka­nie. W nocy śpię za mało, z rana za dłu­go, chy­biam umó­wio­nej go­dzi­ny, a może kil­ku ty­go­dni ma­rudz­twa przy­czy­niam so­bie, kto wie, czy w tym ja­kie­goś fa­ta­li­zmu nie ma?” – I roz­śmia­łem się na po­bra­tym­stwo tej oba­wy z prze­są­da­mi pani ślu­sa­rzo­wej, roz­śmia­łem tym we­se­lej, że cóż mógł być za fa­ta­lizm w tym dom­ku spo­koj­nym, w któ­rym mi się wszyst­ko z wszyst­ki­mi ra­zem po­do­ba­ło, na­wet ostat­nia moja zna­jo­mość, pani Mał­go­sia, bli­sko pięć­dzie­siąt lat ma­ją­ca, tro­chę dzio­ba­ta, tro­chę za ni­ska, tro­chę za tłu­sta, lecz taka przy­ja­ciel­ska, taka chęt­na, taka ła­twa do zgo­dy, że­śmy od pierw­szej roz­mo­wy bar­dzo się po­lu­bi­li.

Wra­ca­łem więc po­wo­li, przy­pa­tru­jąc się wszyst­kim szyl­dom, a dro­ga jak co dzień, tak i wte­dy wy­krę­ci­ła mi się na Da­nił­ło­wi­czow­ską uli­cę. Przy pa­ła­cu Za­łu­skich sil­niej mi ser­ce w pier­siach za­stu­ka­ło, bo tam w oknie któ­rym pierw­sze­go pię­tra na lewo mo­gła wła­śnie bar­dzo bia­ła ręka spusz­czo­ne pod­no­sić sto­ry, mo­gła bar­dzo pięk­na gło­wa na za­kra­to­wa­ny wy­chy­lić się dzie­dzi­niec.

Bo­daj to te mia­ry cza­su, tak zmien­ne w swo­jej war­to­ści! Do me­ce­na­sa przy­by­łem za póź­no, tu­taj za wcze­śnie bym przy­był – gdy­by jed­nak?… Pięć mi­nut po je­de­na­stej mi­nę­ło. Pój­dę się tyl­ko za­py­tać o za­mia­ry na wie­czór dzi­siej­szy. Przez chwil­kę sta­łem. A któż tak nie stał? Dzie­cin­ny, nie­pew­ny, śmiesz­ny, w roz­my­słach u po­dwoi swej wy­bra­nej jak przed świą­ty­nią swe­go bó­stwa? Szczę­śli­wa, bał­wo­chwal­cza mło­do­ści chwi­la! Tym­cza­sem mnie sto­ją­ce­go po­trą­cił ja­kiś pan z po­dwó­rza wła­śnie wy­cho­dzą­cy.

– Prze­pra­szam.

– Nic nie szko­dzi.

I oba­dwa uchy­li­li­śmy ka­pe­lu­szy, i oba­dwa z uchy­lo­ny­mi zo­sta­li przy­pa­tru­jąc się so­bie, przy­po­mi­na­jąc z pół­u­śmie­chem, z pół­kło­po­tem.

– Je­śli się nie mylę?… – rze­kłem.

– Zda­je mi się… – od­po­wie­dział.

– Pan Ro­mu­ald…

– To Lu­dwik! – i ra­mio­na wy­cią­gnę­ły się do wza­jem­ne­go uści­sku.

Ro­mu­ald był Jej bra­tem, zna­li­śmy się w szko­łach jesz­cze, po­tem nas wy­pad­ki ży­cia roz­dzie­li­ły; sły­sza­łem tyl­ko o nim, że uta­len­to­wa­ny ar­ty­sta, dla wy­kształ­ce­nia się w mu­zy­ce na lat kil­ka za gra­ni­cę po­je­chał; ja zaś do­pie­ro w cza­sie jego nie­byt­no­ści, ze wsi, gdziem przy mat­ce go­spo­da­rzył, War­sza­wę od­wie­dza­jąc, po­zna­łem się z jego sio­strą.

– Za­pew­ne do nas sze­dłeś – rzekł, żar­to­bli­wie w oczy mi pa­trząc – Ma­ria Re­gi­na mia­ła prze­czu­cie, że cię wcze­śniej dzi­siaj zo­ba­czy in gra­tiam świę­ta mo­je­go po­wro­tu.

– Ależ to po­wrót zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­ny; przed­wczo­raj był list od cie­bie.

– Z Ber­li­na ośm dni temu jak pi­sa­ny… toć prze­cież nam mu­zy­kom wol­no te­mat ży­cia wa­rio­wać.

– Szcze­gól­niej, gdy jak na te­raz w tak mi­łym uło­żą go to­nie.

I wy­mie­nia­jąc wza­jem­nie ode­rwa­ne sło­wa we­szli­śmy do ba­wial­ne­go po­ko­ju, w któ­rym Ma­ria Re­gi­na, schy­lo­na nad ogrom­ną paką, prze­rzu­ca­ła w zwo­jach nut swe­go bra­ta.

– A wi­dzisz, Ro­mu­al­dzie – rze­kła do nie­go, ku mnie rękę na szcze­re­go po­wi­ta­nia uścisk wy­cią­ga­jąc – wszak­że ci mó­wi­łam, że pan Lu­dwik nie­dłu­go przyj­dzie, bo mu się jego cząst­ka w ra­do­ści do­brych przy­ja­ciół na­le­ży.

– Niech pani za tę myśl i za to pro­roc­two z chwi­li dzi­siej­szej po­dob­nych całe ży­cie się zło­ży.

– Złe ży­cze­nia, pa­nie Lu­dwi­ku; chwi­le po­dob­ne, nud­ne chwi­le. Wiesz prze­cie – do­da­ła z uśmie­chem – że ja dnia naj­szczę­śliw­sze­go dwa razy bym prze­żyć nie chcia­ła.

I wska­zaw­szy nam miej­sca, sama do za­czę­te­go prze­glą­du wró­ci­ła. Usia­dłem tro­chę smut­niej­szy niż w pierw­szej mego wej­ścia chwi­li, bo ostat­nie jej wy­ra­zy przy­po­mnia­ły mi nie­daw­ną roz­mo­wę, w któ­rej nie mo­gli­śmy się zgo­dzić, a w któ­rej szło nam wła­śnie o trwa­łość wra­żeń, o świę­tość uczu­cia. Ona, ko­bie­ta, bro­ni­ła wszel­kiej zmia­ny; w zmia­nie, czy­li prze­mia­nie, jak się wy­ra­ża­ła, był dla niej je­dy­ny, praw­dzi­wy po­stęp i roz­wój ży­cia. Za­iste! sam dzi­siaj wiem naj­le­piej, że mia­ła słusz­ność w bez­względ­nym, ode­rwal­nym słów tych zna­cze­niu – lecz wte­dy mnie i od niej coś po­dob­ne­go usły­szeć… kie­dy ser­ce w wiecz­ność jed­ne­go rzu­tu oka wie­rzy, kie­dy mą w na­dzie­jach nie­skoń­czo­ność dla każ­dej chwi­li szczę­ścia, od­wa­gę choć­by prze­ciw nie­śmier­tel­no­ści… To pro­szę, jak­żeż się smu­cić nie mia­łem?

Ach! co to za cza­ro­dziej­ka była ta Ma­ria Re­gi­na, bo tak ją za­wsze dwu­imie­niem w ro­dzi­nie i mię­dzy bliż­szy­mi zna­jo­my­mi na­zy­wa­no.

Przy ojcu, od dzie­sią­te­go roku po mat­ce sie­ro­ta, z bra­tem tyl­ko dwa lata star­szym wy­cho­wa­na, sa­mo­ist­nie pra­wie ukształ­ci­ła się na peł­ną wdzię­ku i siły ko­bie­tę. Nig­dy nie za­po­mnę tej chwi­li, kie­dy ją pierw­szy raz w loży wspól­nej na­szej zna­jo­mej zo­ba­czy­łem. Od sce­ny sie­dząc, bo­kiem się ku niej zwró­ci­ła, a w tym po­ru­sze­niu fu­trza­na pe­le­ry­na, osu­nąw­szy się nie­co, ciem­no­bru­nat­nym ob­wo­dem spa­dek prze­ślicz­nej dłu­giej szyi i okrą­głość ra­mion od­zna­czy­ła. Śnie­ży­sta bia­łość jej cery, świe­żej, choć jed­no­staj­nie bla­dej, za­dzi­wia­ła przy czar­nych, ale to ja­kąś me­ta­licz­ną, gra­na­to­wą czar­no­ścią czar­nych wło­sach. Ko­lo­ru jej oczu jak wte­dy, tak dłu­go po­tem roz­po­znać nie mo­głem. Trzy­ma­ła je cią­gle ku sław­nej na­szej ak­tor­ce zwró­co­ne i kie­dy Rit­ta Hisz­pan­ka, zdra­dzo­na, wy­śmia­na, jed­nym sło­wem obe­lgi po­licz­ku­je zwo­dzi­cie­la, ona z krze­sła się unio­sła, lek­kim ru­mień­cem za­kra­śnia­ła i en­tu­zjast­ka-ar­tyst­ka ar­ty­st­ce sil­nie w obie kla­snę­ła dło­nie, po­tem do­pie­ro, jak­by na świa­dec­two swe­mu unie­sie­niu, spoj­rza­ła ku nam, lecz tyle świa­tła ła­ma­ło się w jej źre­ni­cach, tak były lśnią­ce, pro­mien­ne, że nie czar­ne, nie błę­kit­ne, ale dia­men­to­we mi się zda­ły. I były to praw­dzi­wie oczy jej du­szy, bo te­raz na­wet, gdy so­bie chcę wy­tłu­ma­czyć tę ko­bie­tę, za­wsze mi dia­men­ty, za­wsze jej spoj­rze­nia na myśl przy­cho­dzą, tak rów­nie czy­sta, ja­sna, pięk­na, a jed­nak­że tak rów­nie i ka­mien­na była. Dia­men­tu wła­sno­ścią ona tak­że pod pro­mie­niem słoń­ca mie­ni­ła się w ty­sią­cz­ne bla­ski swej fan­ta­zji; ja­kie wra­że­nie na nią pa­dło, w ta­kie­go bar­wę prze­oble­ka­ła cały świat swój na­oko­ło, a bar­wy za­wsze cud­ne, choć co­raz inne, nie­ujęt­ne, mi­go­tli­we, zwy­czaj­nie jak po­ły­ski dia­men­tu, jak po­ły­ski dia­men­tu, bo na­wet z na­zew­nątrz od­bi­ciem tyl­ko świe­cą­ce, a czym jest dia­ment w isto­cie swo­jej?…., wę­glem i x , nie­wia­do­mą; a czym ona była w tre­ści du­cha swe­go?… mnie się zda­je, że była wiel­kim ta­len­tem, wiel­ką py­chą i… ta­jem­ni­cą! Ob­da­rzo­na mi­strzow­skiej po­tę­gi wy­obraź­nią, przy­wy­kła do zu­peł­nej w czy­nach i my­ślach nie­za­wi­sło­ści, nig­dy prze­cież w nad­zwy­czaj­ność z ubi­tej nie zbo­czy­ła dro­gi, nig­dy za okre­ślo­ne to­wa­rzy­ski­mi wy­ma­ga­nia­mi nie prze­stą­pi­ła gra­ni­ce, lecz za to w ów po­wsze­dnio­ści ob­ręb ścią­gnę­ła tyle so­bie tyl­ko wła­ści­wej po­ezji, tak ze­kształ­to­wa­ła naj­po­spo­lit­sze ży­cia zda­rze­nia, tak z wszyst­kie­go, co ją ota­cza­ło, nowe umia­ła wy­cią­gnąć ży­wio­ły, tak two­rzy­ła czy prze­twa­rza­ła, że nig­dy roz­sąd­niej­szej i dzi­wacz­niej­szej nie zda­rzy­ło mi się wi­dzieć ko­bie­ty. Od koł­nie­rzy­ka, co po­trój­nym pusz­kiem tiu­li­ków i ko­ro­nek jej szy­ję obej­mo­wał, aż po szta­lu­gę, na któ­rej schnął olej­ny, tru­pią gło­wę mię­dzy kwia­ta­mi przed­sta­wia­ją­cy ob­raz, wszyst­ko w jej ubio­rze, w roz­sta­wie­niu jej me­bli, w roz­kła­dzie jej co­dzien­nych za­trud­nień było jak­by nie­spo­dzia­nie za­im­pro­wi­zo­wa­ne, jak­by czar­no­księ­ską la­ską wy­wie­dzio­ne z kra­iny cu­dów i pięk­na. Ona sama w tym świe­cie wła­snych po­my­słów wy­so­ka, dum­na czy też peł­na god­no­ści, praw­dzi­wa Dzie­wi­ca Kró­lo­wa, Ma­ria Re­gi­na, jak ją na­zwa­no chrztem Ko­ścio­ła z przy­pad­ku, a są­dem przy­ja­ciół z po­do­bień­stwa, zda­wa­ła się pra­wie obcą na zie­mi, w po­ezjach wy­ma­rzo­ną isto­tą – i to wszyst­ko w niej było ogniem czy, jak tam ju­bi­le­ro­wie mó­wią, wodą dia­men­to­wą. Lecz w sta­now­czych chwi­lach ży­cia owa isto­ta mia­ła tak zim­ny po­gląd na rze­czy jak cię­cie skal­pe­lu; wcze­śnie za­rząd oj­cow­skie­go domu ob­jąw­szy wy­ro­bi­ła w so­bie ja­kąś prze­ni­kli­wą zręcz­ność, ja­kiś sąd mę­ski i nie­za­chwia­ny w za­kie­ro­wa­niu ro­dzin­ny­mi spra­wa­mi i to w niej było ska­mie­nia­ło­ścią dia­men­to­wą… Ale na cóż ja pi­szę dzi­siaj to, cze­go wów­czas nie my­śla­łem?…

Wów­czas sie­dzie­li­śmy na­prze­ciw sie­bie z Ro­mu­al­dem przy­pa­tru­jąc się je­den dru­gie­mu, bo po kil­ku la­tach od­na­wiać zna­jo­mość to trud­niej da­le­ko niż zu­peł­nie nową za­bie­rać. Ma­ria Re­gi­na, opo­dal sto­jąc, pół­gło­sem nu­ci­ła prze­glą­da­ną mu­zy­kę, a w ustę­pach rzu­ca­ła ode­rwa­ne wy­ra­zy do na­szej bar­dzo obo­jęt­nej roz­mo­wy.

– To An­dan­te gra­łeś na ostat­nich imie­ni­nach na­szej mat­ki i uło­ży­łeś fan­ta­zję do pierw­sze­go swe­go kon­cer­tu; pro­szę cię, nie każ go nig­dzie dru­ko­wać… mnie da­ruj, scho­wam, bo to ro­dzin­na pa­miąt­ka… Jak wi­dzę, po tej stro­nie są wszyst­kie two­je sztu­ki, a tu­taj sam Li­piń­ski… Ach! przy­po­mi­nam so­bie, kie­dy gra­łeś w tym kwin­te­cie, prze­ślicz­nym by­łeś chłop­cem, te­raz zbrzydł mój Ro­mu­ald, wszak praw­da, pa­nie Lu­dwi­ku? Aż mię wstyd, że­śmy tacy do sie­bie po­dob­ni…

W isto­cie, po­do­bień­stwo ry­sów było za­dzi­wia­ją­ce, kie­dy się jed­ną twarz przy dru­giej wi­dzia­ło, lecz osob­no każ­da z nich tak była róż­na wy­ra­zem, że się wca­le nie przy­po­mi­na­ły wza­jem­nie. Mło­dy ar­ty­sta, bla­dy i bru­net jak sio­stra, był da­le­ko chud­szy, wą­tlej­szy. Pro­fil jego, ostrzej na­ry­so­wa­ny, zdra­dzał nie­rów­nie draż­liw­szą na­tu­rę. Li­nia, któ­ra od tro­chę po­chy­lo­ne­go w tył czo­ła po kla­sycz­no or­lim no­sie bie­gła, pręd­ko ła­ma­ła się ku dość wy­dat­nym ustom i może za koń­cza­sto od­ci­na­ła nie­co wy­sta­ją­cą bro­dę. Z lek­kie­go drga­nia skó­ry, na ko­ściach po­licz­ków wy­cią­gnię­tej, z cie­niu, co si­nym pół­ko­lem wpa­dłe, wię­cej ja­skra­we niż ja­śnie­ją­ce oczy pod­kre­ślał, ła­two moż­na było się do­my­ślić przej­ścia wie­lu gwał­tow­nych cza­sem, zmien­nych za­wsze wra­żeń i na­mięt­no­ści. W du­szy Ma­rii Re­gi­ny prze­czu­wał każ­dy ja­kiś grunt nie­wzru­szo­ny, sta­ły, cią­gle toż­sa­my pod prze­mien­ną fan­ta­zjo­wa­nia po­wło­ką, nie do­się­gnię­ty i nie skłó­co­ny nig­dy; tu­taj wi­dać było, że każ­de wstrzą­śnie­nie aż do głę­bi całą mą­ci­ło na­tu­rę, że ta na­tu­ra nig­dzie nie mia­ła pew­no­ści uję­cia, opar­cia. W tej chwi­li jed­nak dla wszyst­kich, któ­rzy go z daw­ną jego mło­dzień­czą świe­żo­ścią po­rów­nać nie mo­gli, Ro­mu­ald by­najm­niej na za­rzut swej sio­stry nie za­słu­gi­wał; pięk­ny był i ową ner­wo­wą dzi­wacz­no­ścią swej fi­zjo­gno­mii, i tą smu­kłą, nie­dba­le w ra­mio­na sze­ro­kie­go fo­te­lu rzu­co­ną po­sta­cią; pięk­ny na­wet pięk­no­ścią bia­łej ręki, wą­skiej, ula­zu­ro­wa­nej przej­rzy­sty­mi ży­ła­mi, za­koń­czo­nej w dłu­gie, przy pa­znok­ciach ró­żo­we pal­ce, któ­ry­mi od cza­su do cza­su mie­szał kru­cze swych wło­sów pier­ście­nie lub gła­dził ślicz­ny i lśnią­cy jak je­dwab wą­sik. Te tak czę­ste u in­nych męż­czyzn prze­sa­dą tchną­ce po­ru­sze­nia u nie­go mia­ły wła­śnie wdzięk na­tu­ral­no­ści, bez­wie­dzy i za­po­mnie­nia o so­bie, bo to była tak­że ja­sna, pro­mie­nie­ją­ca pod świa­tło iskier­ka, tyl­ko że nie z ka­mie­nia, ale…. ale z kro­pli rosy.

Ro­ze­śmiał się gło­śno na od­po­wiedź swej sio­strze i niby z nie­do­wie­rza­niem za­py­tał mię:

– No, a ty, Lu­dwi­ku, ja­kie­goż zda­nia je­steś?…

– Ja cie­bie tyl­ko dziec­kiem i nie­do­rost­kiem zna­łem, czy zbrzy­dłeś, nie wiem, ale bar­dzo się zmie­ni­łeś.

– Oho, pan, jak wi­dzę, zręcz­ny dy­plo­ma­ta; za­pew­ne to moje po­do­bień­stwo z Ma­rią Re­gi­ną tak mu usta wią­że.

– My­lisz się, Ro­mu­al­dzie, dla mnie mię­dzy wami żad­ne­go nie ma po­do­bień­stwa.

– Je­śli tak, to mo­żesz się po­chwa­lić naj­ory­gi­nal­niej­szym spo­so­bem pa­trze­nia na lu­dzi; rę­czę ci, że za­wsze bę­dziesz sam je­den swe­go zda­nia.

– Wię­cej ci na­wet po­wiem: mię­dzy tobą, chłop­cem siedm­na­sto­let­nim, któ­re­go po raz ostat­ni na uro­czy­sto­ści szkol­nej wi­dzia­łem, a tobą, dzi­siej­szym męż­czy­zną… nie śmiej się ze mnie, ale jak gdy­by cią­gu żad­ne­go nie było, jak gdy­by się coś ze­rwa­ło, jak gdy­byś nie wy­rósł, tyl­ko stał się in­nym.

– Przy­znam się, że le­piej tro­chę zro­zu­mia­łem gorz­ką praw­dę mo­jej sio­stry.

– Ja ci ra­dzę – ode­zwa­ła się zno­wu Ma­ria Re­gi­na – że­byś bar­dzo uważ­nie w tym przed­mio­cie pana Lu­dwi­ka słu­chał; to praw­dzi­wy fi­zjo­gno­micz­ny ta­lent, a nie­daw­no wszyst­kie dzie­ła La­wa­te­ra od­czy­ty­wał.

– Czy tak? a więc pro­szę cię, mój do­bry, mój ko­cha­ny Lu­dwi­ku, co to się ze­rwa­ło mię­dzy daw­nym stu­den­tem a naj­po­kor­niej kła­nia­ją­cym ci się mu­zy­ku­sem?

– Nie ufaj­że zbyt śle­po za­rę­cze­niu pan­ny Ma­rii Re­gi­ny; mój ta­lent co do sztu­ki La­wa­te­ra jest jesz­cze w zu­peł­nie ro­dzi­mym sta­nie, żad­ną nie wspar­ty na­uką.

– Bez przy­czy­ny jed­nak nie zro­bi­łeś tej uwa­gi, więc mi przy­czy­nę po­wiedz tyl­ko.

– Oto przy­po­mi­nam so­bie, ja­kie wte­dy zro­bi­łeś na mnie wra­że­nie. Czy pa­mię­tasz? pod­czas mszy na chó­rze, ty, wró­żą­cy tak zna­ko­mi­te­go ar­ty­stę, gra­łeś na skrzyp­cach, ja śpie­wa­łem z in­ny­mi, przed Pod­nie­sie­niem wy­pa­dło ci pięk­ne, peł­ne uro­czy­sto­ści solo, a na od­głos dzwon­ka dłu­ga pau­za, w cza­sie któ­rej od­zy­wał się tyl­ko czy­sty, srebr­ny so­pran ma­łe­go Ada­sia. Nie, ja nig­dy nie za­po­mnę, ja­keś w tej chwi­li nie­me skrzyp­ce do pier­si przy­ci­snął, jak spoj­rza­łeś w górę ku wy­bie­głym skle­pie­niom ko­ścio­ła, jak by­łeś dum­ny, sil­ny, za­chwy­co­ny. Od­tąd, ile razy po­my­śla­łem o to­bie, da­le­kim i kształ­cą­cym się, to mi za­wsze ta chwi­la ob­ra­zem wra­ca­ła, roz­wi­ja­łem ją w praw­do­po­dob­ne na­stęp­stwa i zda­wa­ło mi się, że jak cię spo­tkam, bę­dziesz ja­koś żyw­szy, po­waż­niej­szy, że ci twarz bar­dziej zżółk­nie, wło­sy tro­chę zrzed­nie­ją, czo­ło wię­cej się od­sło­ni.

– Że się prę­dzej ze­sta­rze­ję?… Wdzięcz­nym panu za prze­po­wied­nię, a so­bie za to, żem jej nie speł­nił – i uśmiech­nął się, lecz nie­wy­raź­nym, smut­nym pra­wie uśmie­chem.

Po tych jego sło­wach na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia, bo każ­dy się o swo­ich wspo­mnie­niach za­du­mał, a Ma­ria Re­gi­na, wziąw­szy ja­kieś pi­sa­ne nuty do ręki, tak­że coś wi­dać głę­bo­ko i tę­sch­no ma­rzy­ła.

– Ro­mu­al­dzie – rze­kła na ko­niec – to jest jej ulu­bio­na wiel­ko­pol­ska pio­snecz­ka.

Ro­mu­ald spoj­rzał na pa­pier i brwi mu drgnę­ły jak­by do zmarsz­cze­nia.

– Nie wyj­muj tego, Ma­rio Re­gi­no, nig­dy jej nie gry­wam; może na spo­dzie zo­stać.

Ma­ria Re­gi­na pręd­ko zwi­nię­ty krą­żek do paki wsu­nę­ła i po­rzu­ciw­szy wszyst­ko, przy nas usia­dła.

– Pana Lu­dwi­ka za­trzy­mu­ję na obiad – rze­kła z uprzej­mo­ścią – a po­tem, je­śli mi wol­no resz­tą dnia jego roz­rzą­dzić, to go mia­nu­ję aż do wie­czo­ra prze­wod­ni­kiem, a po czę­ści i men­to­rem mego bra­ta.

– Okrop­nie złe da­jesz mu o mnie wy­obra­że­nie ta­kim bra­kiem za­ufa­nia.

– Naj­pierw, niech cię to nie ob­ra­ża, cho­ciaż młod­szy od nas oboj­ga (a w isto­cie ro­kiem od Ma­rii Re­gi­ny młod­szy by­łem, czę­sto w żar­tach, cza­sem i w po­waż­niej­szej roz­mo­wie sama mi to przy­po­mi­na­ła, na­wet uro­ści­ła stąd so­bie pra­wo do pew­nej mo­ral­nej i to­wa­rzy­skiej nade mną opie­ki, któ­rej ja, za­cza­ro­wa­ny, owład­nię­ty, bez­wa­run­ko­wo się pod­da­łem) – cho­ciaż młod­szy, mó­wię, pan Lu­dwik po­waż­ny jak Kato, a su­ro­wy jak pu­ry­ta­nin – szes­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka mo­gła­by się jego prze­wod­nic­twu po­wie­rzyć, a mnie bar­dzo cho­dzi o tro­skli­wą dla cie­bie opie­kę. Wy, ar­ty­ści, za­wsze coś na po­wie­trzu sły­szy­cie lub wi­dzi­cie, a ża­den z was nie wie, jak po zie­mi nogi sta­wiać. Przy­da­ję ci więc pana Lu­dwi­ka dla obro­ny, bez­pie­czeń­stwa i do­brej rady.

A tej ostat­niej – rze­kła do mnie się zwra­ca­jąc – za­raz na­wet żą­dać będę, bo wy­obraź pan so­bie, Ro­mu­ald po­mi­mo wszel­kich próśb mo­ich nie chce dać kon­cer­tu.

– I dla­cze­góż to? – spy­ta­łem.

– Dla­cze­go? dla­cze­go? – z wi­docz­ną nie­cier­pli­wo­ścią po­wtó­rzył – a dla­cze­góż ty nie chcia­łeś nam nig­dy swo­ich wier­szy gło­śno w kla­sie prze­czy­tać?

Ma­ria Re­gi­na z za­dzi­wie­niem spoj­rza­ła na mnie.

– Aa! to pan wier­sze pi­sze? Za­czer­wie­ni­łem się jak pi­wo­nia.

– Daw­niej na­pa­da­ło mi­nie cza­sem to sza­leń­stwo, lecz przy wzmoc­nio­nym ro­zu­mie zu­peł­nie się z nie­go wy­le­czy­łem. Je­śli zaś wte­dy nie chcia­łem przed wami prób mo­ich po­ka­zy­wać, to naj­pierw dla­te­go, Ro­mu­al­dzie, że nie czu­łem w so­bie ta­len­tu, że to była ra­czej po­trze­ba ula­nia prze­peł­nia­ją­cych moje ser­ce uczuć niż ja­kie po­etycz­ne na­tchnie­nie, a na ko­niec, że z na­tu­ry rze­czy do­zwo­lo­ne jest czło­wie­ko­wi my­śleć i pi­sać w ci­cho­ści, lecz mu­zy­ka mu­zy­ką na to, by się jej słu­cha­ło, dźwię­ku nie scho­wasz do pu­deł­ka, nie za­mkniesz w po­ko­ju, dźwięk ci przez dziur­kę od klu­cza, przez szpa­ry okien mię­dzy lu­dzi uciek­nie, bo to ich wła­sność, ja więc ci mó­wię, że grać po­wi­nie­neś, kie­dy grać umiesz.

– Pa­ra­dok­sa, pa­ra­dok­sa, mój dro­gi! Na­zwij mię Pa­ga­ni­nim, Ole Bul­lem, Vieu­xtemp­sem, to ci dam i nie­je­den kon­cert w War­sza­wie. Ale tak na afi­szu ogło­sić się tyl­ko Ro­mu­ald; sły­szeć może, jak czy­ta­ją­cy będą mię­dzy sobą py­ta­li: „Ro­mu­ald…? co to za je­den?” „Ja go nie znam.” „A ty? czy pój­dziesz? Idź, niech się… do­wiem od cie­bie naj­pierw, czy war­to po­słu­chać.” Bar­dzo, bar­dzo pań­stwu dzię­ku­ję…

– Pod­rzęd­ne to wzglę­dy – od­rze­kłem – je­śli tyl­ko pew­ny sie­bie je­steś, cóż cię może dzi­wić albo gnie­wać zim­na obo­jęt­ność ta­kich, co cię nie zna­ją? Daj się po­znać wła­śnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: