Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Księga amerykańskich męczenników - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księga amerykańskich męczenników - ebook

Kiedy Luther Dunphy morduje lekarza wykonującego zabiegi przerywania ciąży w małym miasteczku na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych, uważa, że działa z woli bożej. Sprawca jest gorliwym ewangelikiem, żołnierzem antyaborcyjnej Armii Boga. Jego ofiara, August Voorhees, bojownikiem o prawa reprodukcyjne kobiet, idealistycznym, choć skupionym na sobie.

Zbrodnia pozbawia ojców dwie rodziny: zamożnych i wyedukowanych Voorheesesów, stroniących od religii i opowiadających się po stronie pro-choice, ale i Dunphych – ich przeciwieństwo w każdym calu. Córki tych rodzin – Naomi i Dawn – nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. A jednak ich losy, zdeterminowane przez tragiczne wydarzenie, są splątane na zawsze.

W tym poruszającym, doskonale nakreślonym portrecie rodzinnym Joyce Carol Oates z empatią analizuje perspektywy obu rodzin i stara się diagnozować przyczyny trwałego, nierozwiązywalnego rozłamu w amerykańskim społeczeństwie.

Joyce Carol Oates jest autorką nietracących na popularności książek, wielokrotnie nominowaną do National Book Award oraz Nagrody Pulitzera. Do jej największych bestsellerów należą We Were the Mulvaneys, Blondynka (Marginesy 2021) , Przeklęci i Wodospad (w 2005 roku nagrodzony Prix Femina). Oates nosi tytuł Honorowego Profesora Nauk Humanistycznych im. Rogera S. Berlinda Uniwersytetu Princeton.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67674-83-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mu­ske­gee Falls, Ohio

Po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja.

Pan mi roz­ka­zał. W tym wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, to Jego ręka nie za­drżała.

Roz­le­gły się krzyki: „Cof­nąć się!”.

Vo­or­hees jako pierw­szy zna­lazł się na muszce. Le­karz abor­ter ochry­płym gło­sem żą­dał:

– Cof­nij się! Odłóż broń!

I inni krzy­czący: „Nie! Nie!”.

Pan po­pro­wa­dził moje ru­chy tak płyn­nie, że w oczach wroga nie zdą­żyły się na­wet po­ja­wić strach czy za­nie­po­ko­je­nie. Nie było prze­ra­że­nia, tylko czy­ste za­sko­cze­nie. Kiedy wsze­dłem na pod­jazd w ślad za do­dge’em na­le­żą­cym do abor­te­rów, trzy­ma­jąc na ra­mie­niu wy­ce­lo­waną strzelbę, wielu ga­piło się na mnie w za­dzi­wie­niu i z po­dzi­wem, po­nie­waż prawo za­bra­niało pro­te­stu­ją­cym zbie­rać się tak bli­sko bu­dynku, a od kilku lat za­ka­zy­wano nam rów­nież zgro­ma­dzeń z trans­pa­ren­tami czy choćby mo­dli­twy na po­zba­wio­nym trawy po­dwó­rzu przed Kli­niką dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome. Jed­nak zna­lazł się je­den, je­den z Ar­mii Boga, znany nie­któ­rym jako Lu­ther Dun­phy, i on sprze­ci­wił się temu prawu, od­waż­nie prze­cho­dząc przez ba­rierę i idąc za mi­ni­va­nem abor­te­rów po pod­jeź­dzie szyb­ciej, niż można by się spo­dzie­wać po czło­wieku jego po­stury, i bez wa­ha­nia.

Boże, pro­wadź moją dłoń! Boże, nie po­zwól, bym za­wiódł.

Je­den z wro­gów, znany jako Au­gu­stus Vo­or­hees, wła­śnie wy­siadł z sa­mo­chodu. Była siódma dwa­dzie­ścia sześć. Przy­chod­nię otwie­rano, by przy­jąć klientki (to zna­czy cię­żarne dziew­czyny i ko­biety, któ­rym wy­da­wało się, że nie chcą zo­stać mat­kami), do­piero o ósmej. Le­karz abor­ter (nie­mal do­kład­nie mo­jego wzro­stu, czyli stu osiem­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów, i z roz­czo­chra­nymi si­wie­ją­cymi wło­sami przy­po­mi­na­ją­cymi moje) po­sta­no­wił przy­je­chać wcze­śniej, by unik­nąć pro­te­stu­ją­cych i wejść do bu­dynku od tyłu, ale w tym jego spry­cie była głu­pota, po­nie­waż po­li­cjanci z Mu­ske­gee Falls po­ja­wiali się do­piero koło siód­mej trzy­dzie­ści (a cza­sami póź­niej), a kiedy tam­tego ranka we­zwano funk­cjo­na­riu­szy na miej­sce, ży­cie już z le­ka­rza wy­cie­kało, jak ży­cie po­strze­lo­nej w brzuch świni. Vo­or­hees mnie nie za­uwa­żył – sze­dłem nie­całe dwa me­try z tyłu i gwał­tow­nie ich wy­mi­ną­łem – do­póki wy­raz twa­rzy ochro­nia­rza nie spro­wo­ko­wał go, by się od­wró­cić, z miną wy­ra­ża­jącą ab­so­lutne za­sko­cze­nie i szok.

– Nie! Cof­nij się! Nie...

Ale w tej se­kun­dzie spust zo­stał po­cią­gnięty, lufy wy­ce­lo­wane w le­ka­rza abor­tera i huk pierw­szego strzału po­wa­lił Au­gu­stusa Vo­or­he­esa, wdzie­ra­jąc się w jego dolną szczękę i gar­dło w spo­sób wręcz po­tworny, jakby Pan po­sta­no­wił wy­ra­zić swój gniew jed­nym drap­nię­ciem po­tęż­nego pa­zura; zmyśl­nie ce­lo­wa­łem wy­soko, nie wie­dząc, czy abor­cyjny mor­derca ma na so­bie ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną. (Póź­niej ujaw­niono, że Vo­or­hees nie miał ta­kiej ochrony – nie mógł obro­nić się przed lo­sem, który nań spadł). Mimo to w środku ogłu­sza­ją­cej eks­plo­zji Pan uspo­koił moje dło­nie i mo­głem spo­koj­nie zwró­cić broń w stronę ochro­nia­rza wi­no­wajcy, sto­ją­cego bli­sko i krzy­czą­cego: „Nie! Nie! Nie strze­laj!”, w nie­zdar­nej de­spe­ra­cji pró­bu­ją­cego się wy­co­fać, rę­kami nie­po­rad­nie za­sła­nia­ją­cego ciało, ale te słowa na­de­szły zbyt późno i zna­czyły tyle co skrze­cze­nie czar­nych pta­ków prze­la­tu­ją­cych po zi­mo­wym nie­bie nad nami, kiedy drugi strzał ode­rwał twarz i więk­szość gar­dła wi­no­wajcy, któ­rego po­zba­wione ży­cia ciało pa­dło w tył, tak jak wcze­śniej ciało Vo­or­he­esa, i oba ciała zwa­liły się na as­fal­towy pod­jazd przed sa­mo­cho­dem, ob­fi­cie bro­cząc krwią – trwało to kilka se­kund, tak jak pra­gnął Pan.

W eks­ta­zie, gdy Pan prze­cho­dził przez moje ręce i dło­nie ni­czym prąd elek­tryczny, le­dwo po­czu­łem od­rzut wy­strzału, który wal­nął mnie w ra­mię ni­czym ko­piący muł; było tylko odrę­twie­nie, które po­ja­wiło się po­tem, i ból do szpiku ko­ści.

– Boże, miej li­tość! Bóg wam wy­ba­czy...

Te słowa wy­szep­ta­łem, klę­ka­jąc nad upa­dłym grzesz­ni­kiem (wie­rzy­łem bo­wiem, że Vo­or­hees umrze, nie po­ka­jaw­szy się), ale praw­do­po­dob­nie zro­bi­łem to zbyt ci­cho, by kto­kol­wiek usły­szał je wśród krzy­ków i pła­czu za mo­imi ple­cami.

Świad­ków eg­ze­ku­cji było nie­wielu. Z po­wodu wcze­snej pory przed cen­trum zdą­żył się zgro­ma­dzić może z tu­zin pro­te­stu­ją­cych.

Se­kundy mi­jały tak bar­dzo po­woli. I zda­wało się, że Lu­ther Dun­phy od­szedł na bok i ob­ser­wo­wał. To, co wi­dział i sły­szał, do­cho­dziło do niego przy­tłu­mione z tej od­le­gło­ści.

Rów­nie spo­koj­nie, bo wszystko to Pan roz­ło­żył przede mną jak mapę geo­lo­giczną, która nie za­wiera dez­orien­tu­ją­cych nazw miejsc zwy­czaj­nej mapy, a tylko wy­rzeź­bione kon­tury Ziemi, po­ło­ży­łem ostroż­nie dwu­lu­fową strzelbę Moss­berga ka­li­ber 12 na pod­jeź­dzie, na nie­wiel­kim wznie­sie­niu, gdzie pęk­nię­cia bie­gły pro­sto­pa­dle do sie­bie i przy­po­mi­nały – przy­naj­mniej w mo­ich oczach – krzyż.

Ja­kieś trzy i pół me­tra od po­le­głych męż­czyzn i (po­ło­żo­nej na krzyżu) broni, pro­sto­pa­dle do niej, uklą­kłem.

Mię­dzy po­le­głymi męż­czy­znami a strzelbą, mię­dzy strzelbą a Lu­the­rem Dun­phym, mię­dzy Lu­the­rem Dun­phym a po­le­głymi męż­czy­znami można by na­ry­so­wać li­nie wy­zna­cza­jące trój­kąt o nie­rów­nych bo­kach, któ­rego wierz­choł­kiem byłby Krzyż Ukrzy­żo­wa­nia, wy­da­wa­łoby się, przy­pad­kowo po­wstały na as­fal­cie, któ­rego ni­gdy nie od­kry­łoby ludz­kie oko, gdyby nie Bo­ska in­ter­wen­cja i Pan pro­wa­dzący moją dłoń.

Je­stem po­tęż­nym męż­czy­zną i nie je­stem (już) spraw­nym męż­czy­zną. Stawy ko­la­nowe czę­sto bolą, to po­czątki ar­tre­ty­zmu. Ko­ści bio­drowe i mię­śnie dol­nej czę­ści ple­ców też czę­sto do­skwie­rają, ale wbrew tym przy­pa­dło­ściom ni­gdy nie na­rze­kam przed moim pra­co­dawcą ani in­nymi de­ka­rzami, nie daję też po­znać po so­bie bólu w trak­cie prac do­mo­wych (chyba że moja droga żona coś za­uważy, a trudno to przed nią ukryć, bo po­znała mnie do­sko­nale przez szes­na­ście lat mał­żeń­stwa), a te­raz, po za­bój­stwie abor­tera i jego wspól­nika mu­sia­łem bar­dzo ostroż­nie klęk­nąć z pod­nie­sio­nymi rę­kami (zda­ją­cymi się wa­żyć tonę, drżą­cymi i zdrę­twia­łymi), by cze­kać na przy­jazd po­li­cji z Mu­ske­gee.

Do­bry Boże, po­wie­rzam Ci swoją du­szę. Je­śli taka jest wola Twoja, wkrótce złą­czę się z Tobą w nie­bie.

Schy­li­łem głowę, za­mkną­łem oczy, które za­szły łzami. Zro­zu­mia­łem bo­wiem, że moje ży­cie Lu­thera Dun­phy’ego (to śmier­telne) wła­śnie do­bie­gło końca, na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie przy­chodni dla ko­biet, dru­giego dnia li­sto­pada 1999 roku. Moje ży­cie jako ko­cha­ją­cego męża chrze­ści­ja­nina, ojca i oby­wa­tela Mu­ske­gee Falls w sta­nie Ohio. Było dla mnie ja­sne, że uro­dzi­łem się w San­du­sky w Ohio 6 marca 1960 roku i umrę te­raz, w tym miej­scu, po­nie­waż le­d­wie po­przed­niego wie­czoru „prze­czy­ta­łem” tę in­skryp­cję na na­grobku. Bóg dał, Bóg wziął.

Znajdą mnie po­grą­żo­nego w głę­bo­kiej mo­dli­twie, z rę­kami unie­sio­nymi w pod­dań­czym ge­ście, z otwar­tymi dłońmi nie­trzy­ma­ją­cymi broni. Głę­boko po­grą­żo­nego w mo­dli­twie „jak w tran­sie, ale współ­pra­cu­ją­cego” (tak za­pi­sano w ra­por­cie), kiedy po­li­cjanci hrab­stwa Bro­ome pod­cho­dzili do mnie z wy­mie­rzoną bro­nią.

W sercu pro­si­łem Pana, by dał mi w tej chwili schro­nie­nie u Sie­bie. Pro­si­łem Pana: po­zwól mi te­raz to za­koń­czyć. Ina­czej we­zmą mnie do nie­woli i zo­stanę osą­dzony w ich so­cja­li­stycz­nym, ate­istycz­nym są­dzie prawa, które się wy­rze­kło Cie­bie. Za­czną się ze mnie śmiać i szy­dzić, a w końcu ten ich ate­istyczny sąd skaże mnie na śmierć. Ale to bę­dzie śmierć na ich wa­run­kach – by­naj­mniej nie szybka. Do­sko­nale ro­zu­miem, że bę­dzie prze­dłu­żana i pełna wstydu i może nie znajdę w so­bie dość siły, by wy­trzy­mać tę roz­pacz. Bo­wiem cze­ka­nie na wy­rok w celi śmierci znisz­czy moją du­szę, tak jak wielka ot­chłań po­chła­nia skałę. Pro­si­łem Pana, by w swo­jej ła­sce po­zwo­lił mi wy­ko­nać ja­kiś nie­bez­pieczny gest w stronę po­li­cjan­tów, gdy przy­jadą, by za­strze­lili mnie tam, gdzie klę­cza­łem. By stra­cili mnie, otwie­ra­jąc do mnie ogień; le­że­li­by­śmy wtedy wszy­scy trzej, po­zba­wieni ży­cia, na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie tam­tego ranka, jako znak dla ca­łego świata, że abor­cyjna rzeź­nia musi się za­koń­czyć.

Ale Pan w swo­jej wszech­moc­nej mą­dro­ści nie dał mi tej ła­ski. Choć Pan był tak bli­sko mnie jak bi­jące serce w klatce pier­sio­wej, te­raz wy­co­fał się ode mnie na górę, by ob­ser­wo­wać swego sługę i żoł­nie­rza w po­kło­siu Jego mi­sji.

Nie umar­łem tam­tego ranka. Za­miast tego Pan ze­słał mi odrę­twie­nie, cał­ko­wite pod­da­nie. Za­kuto mnie w kaj­danki i za­brano do aresztu stanu Ohio, z któ­rego mia­łem już nie wyjść żywy.Zwroty

Ży­cie składa się ze zwro­tów. Tak je na­zy­wam.

Zwrot to nie­spo­dzianka. Kiedy ktoś ła­pie cię od tyłu za ra­miona, mu­sisz się od­wró­cić, by zo­ba­czyć coś, co do tego mo­mentu było przed tobą ukryte.

Zwrot – i już ni­gdy nie bę­dziesz taki sam. Przej­rzysz na oczy. Choć wszy­scy, któ­rzy cię znają, będą przy­się­gać, że wła­śnie ta­kiego cię znają.

Dzie­sięć dni przed eg­ze­ku­cją Vo­or­he­esa „zu­peł­nym przy­pad­kiem” po­ja­wi­łem się pod kli­niką dla ko­biet kilka mi­nut wcze­śniej niż zwy­kle, czyli mię­dzy siódmą czter­dzie­ści pięć a ósmą rano. Tam­tego dnia na au­to­stra­dzie pa­no­wał chyba mniej­szy ruch, więc kiedy przy­je­cha­łem i za­par­ko­wa­łem na ulicy, oprócz mnie był w cen­trum tylko je­den pro­te­stu­jący, znany mi z wi­dze­nia męż­czy­zna ja­kieś dzie­sięć lat ode mnie star­szy (wkrótce mia­łem skoń­czyć trzy­dzie­ści dzie­więć), ale nie po­zna­łem jego peł­nego imie­nia i na­zwi­ska – Stoc­kard mo­głoby być za­równo jed­nym, jak i dru­gim. Na jego twa­rzy ma­lo­wały się god­ność i de­ter­mi­na­cja, dzięki któ­rym z miej­sca uzna­wa­łeś go za czło­wieka Boga, być może ka­to­lic­kiego księ­dza bez for­mal­nych szat. Albo, jak się cza­sem zda­rza, by­łego księ­dza. Tak jak ja je­stem by­łym, co prawda nie pa­sto­rem, ale cy­wil­nym du­chow­nym w Ko­ściele Je­zu­so­wym Świę­tego Pawła. Przy­wi­ta­li­śmy się jak przy­ja­ciele, ale po­wścią­gli­wie, bo nie na­leżę do lu­dzi, któ­rzy po­chop­nie po­dają dłoń, uwa­żam też na tych „wy­lew­nych” (jak ich na­zy­wają). Za­czę­li­śmy ci­cho roz­ma­wiać (w tym cza­sie przy­by­wali inni, po­je­dyn­czo lub w pa­rach, ale my sta­li­śmy tro­chę da­lej) i wtedy po­wie­dział mi, że le­karz abor­ter Vo­or­hees jest już w bu­dynku kli­niki. Vo­or­hees przy­je­chał przed siódmą trzy­dzie­ści, przy­wio­zła go va­nem eskorta (wstyd, ale ten ochot­nik z Kli­niki dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome był eme­ry­to­wa­nym ma­jo­rem ar­mii ame­ry­kań­skiej, na­zy­wał się Ti­mo­thy Bar­ron, miał pięć­dzie­siąt osiem lat) i pod­je­chali od tyłu, by za­par­ko­wać z dala od ulicy. Per­so­nel (same ko­biety, w tym kilka za­re­je­stro­wa­nych pie­lę­gnia­rek) za­trud­niony w cen­trum lub pra­cu­jący tam ochot­ni­czo zwy­kle przy­jeż­dża przed ósmą, a te­raz wła­śnie jest punkt ósma i za­czy­nają się po­ja­wiać pierw­sze matki, wtedy zdą­żyła też już przy­je­chać ochrona po­li­cyjna, mię­dzy siódmą trzy­dzie­ści a siódmą czter­dzie­ści pięć. Jed­nak tego dnia po­li­cjanci (czyli dwóch funk­cjo­na­riu­szy z Mu­ske­gee Falls, któ­rzy przez cały czas sie­dzą w au­cie albo stoją w jego po­bliżu, chyba że mają ja­kiś po­wód, by zbli­żyć się do bu­dynku) nad­je­chali do­piero o siód­mej pięć­dzie­siąt je­den.

Ostroż­nie za­py­ta­łem mego to­wa­rzy­sza:

– Czy to ozna­cza, że le­karz abor­ter przy­jeż­dża tu cza­sami dużo wcze­śniej, przed ochroną?

I Stoc­kard od­parł, że tak, ostat­nio na­wet czę­ściej niż kie­dyś.

– Vo­or­hees przy­jeż­dża tu­taj wcze­śniej, żeby zna­leźć się bez­piecz­nie w środku, za­nim otwo­rzą drzwi – do­dał.

W tym, jak wy­ma­wiał na­zwi­sko „Vo­or­hees”, sły­sza­łem wście­kłość.

Vo­or­hees był no­wym sze­fem kli­niki, po­ja­wił się tu w lipcu 1999 roku, po­przed­nio pra­co­wał jako abor­ter w Mi­chi­gan. Wie­dzie­li­śmy, że od dawna jest zwią­zany z ru­chem pla­no­wa­nego ro­dzi­ciel­stwa i spe­cja­li­zuje się w po­łoż­nic­twie i gi­ne­ko­lo­gii. Przy­je­chał do Mu­ske­gee Falls po tym, jak zre­zy­gno­wała po­przed­nia dy­rek­torka, kie­ru­jąca przy­chod­nią za­le­d­wie przez sie­dem mie­sięcy.

Przez krótki czas wy­da­wało się moż­liwe, że Kli­nika dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome zo­sta­nie za­mknięta. Ce­lem na­szej kam­pa­nii było znie­chę­ce­nie i zdys­kre­dy­to­wa­nie wszyst­kich zwią­za­nych z kli­niką. Nie­któ­rzy pro­po­no­wali jej pod­pa­le­nie (ja do nich wów­czas nie na­le­ża­łem). Jed­nak po­tem po­ja­wił się Au­gu­stus Vo­or­hees, czło­wiek o wia­do­mej re­pu­ta­cji, któ­rego na­zwi­sko znaj­do­wało się na li­ście Po­szu­ki­wani: mor­dercy dzieci są wśród nas, pu­bli­ko­wa­nej w new­slet­te­rach biu­le­tynu Ar­mii Boga „Straż­nik”.

W tam­tym cza­sie, w paź­dzier­niku 1999 roku, Vo­or­hees był na tej li­ście nu­me­rem trzy. Do mo­mentu za­bój­stwa abor­tera Paula Eri­cha w Li­ving­ston w sta­nie Ken­tucky, któ­rego Shaun Har­ris do­ko­nał sześć ty­go­dni wcze­śniej, Vo­or­hees był nu­me­rem cztery.

Kiedy je­den mor­derca zo­staje usu­nięty z li­sty, po­zo­stali prze­su­wają się w górę.

Obec­nie znaj­duje się na niej dzie­więt­na­ście na­zwisk, wy­łącz­nie le­ka­rzy – męż­czyzn od­rzu­ca­ją­cych swoje po­wo­ła­nie: po pierw­sze nie szko­dzić.

W so­cja­li­stycz­nych, ate­istycz­nych me­diach agi­tuje się in­ten­syw­nie za ocen­zu­ro­wa­niem strony in­ter­ne­to­wej Ar­mii Boga. I za usu­nię­ciem z niej li­sty „po­szu­ki­wa­nych”. Ale wol­ność słowa to na­sze prawo wy­ni­ka­jące z pierw­szej po­prawki do kon­sty­tu­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Po­dob­nie jak prawo oby­wa­teli ame­ry­kań­skich do no­sze­nia broni.

Ar­mia Boga wie­rzy, że każdy za­mor­do­wany abor­ter mor­derca ozna­cza ra­tu­nek dla ży­cia dzieci. Je­śli Vo­or­hees zo­stałby zdjęty, dzieci, które zgi­nę­łyby z jego ręki oraz z ręki in­nych na­śla­du­ją­cych go le­ka­rzy, mia­łyby szansę żyć.

Co­dzien­nie w sa­mej tylko kli­nice w Mu­ske­gee z uży­ciem na­rzę­dzi abor­cyj­nych za­bi­jało się od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu nie­mow­ląt (we­dług na­szych sza­cun­ków). Te prze­ra­ża­jące liczby można po­mno­żyć przez liczbę wszyst­kich abor­te­rów w ca­łych Sta­nach Zjed­no­czo­nych – by­wają dni, w któ­rych do­ko­nuje się se­tek mor­derstw!

To po­tworne, że choćby jedno dziecko może umrzeć w ten spo­sób i na­wet jedna taka śmierć po­winna in­spi­ro­wać chrze­ści­jan, by po­wsta­wali i pro­te­sto­wali.

W spo­so­bie, w jaki mój to­wa­rzysz wy­ma­wiał na­zwi­sko „Vo­or­hees”, zna­la­zły się całe to obrzy­dze­nie i gniew.

Tam­tego ranka nie wy­py­ty­wa­łem już do­kład­niej o czas przy­jazdu abor­tera Vo­or­he­esa. Nie oka­zy­wa­łem przy mym to­wa­rzy­szu żad­nego szcze­gól­nego za­in­te­re­so­wa­nia czy zmar­twie­nia. Nie na­leżę do lu­dzi, któ­rym mó­wie­nie przy­cho­dzi z ła­two­ścią, i moim in­stynk­tem jest chro­nić in­nych – taki mam zwy­czaj jako mąż i oj­ciec. Nie chcia­łem, by – gdy­bym zde­cy­do­wał się dzia­łać dzięki in­for­ma­cjom do­star­czo­nym przez Stoc­karda – ten nie­winny czło­wiek zo­stał aresz­to­wany jako wspól­nik ja­kich­kol­wiek mo­ich czy­nów. Przy­wódcy ostrze­gali nas, że nie po­winno się an­ga­żo­wać in­nych w na­sze dzia­ła­nia, bo mo­głoby to spro­wo­ko­wać po­li­cję do zbio­ro­wego oskar­że­nia, oczer­nie­nia i uka­ra­nia nie­win­nych, po­czy­na­jąc od na­szych ro­dzin oraz po­zo­sta­łych pro­te­stu­ją­cych. Za­miast tego pod­nio­słem więc trans­pa­rent, jakby to był po pro­stu ko­lejny zwy­czajny po­ra­nek w moim ży­ciu, choć w mo­jej gło­wie roz­legł się ogłu­sza­jący szum – z ra­do­ści nie po­tra­fi­łem lo­gicz­nie my­śleć.

Bóg prze­słał mi oso­bi­stą wia­do­mość, któ­rej nie mo­głem zi­gno­ro­wać ani błęd­nie zin­ter­pre­to­wać: Mor­derca nie jest chro­niony! Bę­dzie wy­sta­wiony na cel!

Ze wsty­dem przy­znaję, że nie mia­łem (jesz­cze) siły, by skon­fron­to­wać się z tym zwro­tem. Rano, kiedy opu­ści­łem po­ste­ru­nek pod kli­niką, by po­je­chać do pracy, uczu­cie ra­do­ści znik­nęło, by­łem wzbu­rzony i ner­wowy – pró­bo­wa­łem o tym nie my­śleć.

Przez kilka dni to czu­łem. Jak coś dry­fu­ją­cego w moim oku, nie do końca praw­dzi­wego, a jed­nak de­kon­cen­tru­ją­cego. Tak jak wtedy, kiedy ga­piąc się na coś, pró­bu­jesz nie wi­dzieć ma­leń­kiego pły­wa­ją­cego w oku pyłku, ale nie mo­żesz go nie za­uwa­żać.

To. Moż­li­wość, że Pan Bóg, który prze­ma­wiał do in­nych i po­ka­zy­wał spo­sób, w jaki Jego wola może zo­stać wy­peł­niona w świe­cie lu­dzi, być może w końcu prze­mó­wił do mnie – prze­ra­ża­jące, bo nie mo­głem po­dzie­lić się tym z ni­kim, na­wet z moją drogą żoną.

Jed­nak za­wsze, kiedy by­łem sam albo kiedy od­pły­wa­łem my­ślami od in­nych (na­wet od mo­ich młod­szych dzieci cią­gną­cych mnie za rę­kaw, trą­ca­ją­cych gło­wami, pro­szą­cych: „Ta­tu­uuś, pacz!” w ten swój spo­sób, który roz­dzie­rał mi serce), by­łem wciąż świa­domy tego.

Ostat­nio przy­jeż­dża wcze­śniej. Przed po­li­cyjną ochroną.

Ile mi­nut? Może dzie­sięć, dwa­na­ście...

Ten czło­wiek jest mor­dercą i w do­datku tchó­rzem. Ukrywa się wśród ko­biet, nad któ­rymi się pa­stwi. I które oka­le­cza.

Vo­or­hees. Je­den z li­sty.

Czy Stoc­kard wy­po­wie­dział do mnie te słowa? Czy prze­ka­zał mi je bez­gło­śnie?

Za ośmio­kąt­nymi szkłami oku­la­rów bez opra­wek jego oczy lśniły od emo­cji. Nie mu­siał wcale mó­wić: „Mor­dercę trzeba po­wstrzy­mać! Je­den z nas musi go po­wstrzy­mać”.

W pracy, kiedy ukła­da­łem gonty na da­chu domu nad pa­ro­wem w re­zy­den­cjal­nej oko­licy Mu­ske­gee Falls (nowy dom ko­lo­nialny, tak wielki, że po­mie­ściłby dwa moje, bo sama działka miała po­nad hek­tar, sześć razy tyle co moja) i wbi­ja­łem gwoź­dzie, każde ude­rze­nie młotka było jak cios w serce: Dziecko za­bite młot­kiem, dziecko wy­sy­sane z ma­cicy matki, dziecko, któ­remu od­ma­wia się uro­dze­nia, dziecko, które umrze. Ciało ko­biety czy dziew­czynki zo­staje zbez­czesz­czone na­rzę­dziem abor­tera i jej du­sza jest zbez­czesz­czona. Te, które Pan chce uczy­nić mat­kami, czę­sto pod­da­wane są pra­niu mó­zgu, nie wie­dzą, na co się go­dzą.

Ko­bieta nie zna wła­snego umy­słu. Szcze­gól­nie ko­bieta, która za­cho­dzi w ciążę, wtedy bo­wiem jej stan psy­chiczny zo­staje za­bu­rzony przez tak zwane hor­mony.

Wszyst­kie ko­biety, które znam – moja matka, sio­stra i moja droga żona Edna Mae – przy­znają, że tak jest. I drę­czone pro­ble­mami ko­biety, które po­cie­sza­łem, bę­dąc cy­wil­nym du­chow­nym w na­szym Ko­ściele. Ko­bieta czę­sto mówi, że nie miała na my­śli tego, co po­wie­działa w zło­ści lub zde­ner­wo­wa­niu, że na­szło ją ja­kieś sza­leń­stwo. Że to „ten czas w mie­siącu”. Albo „ude­rze­nia go­rąca”. Kiedy sza­tan mówi przez ko­biece usta, te ro­bią się brzyd­kie i wy­krzy­wione. A w my­ślach ko­biety po­ja­wia się sza­tań­skie uczu­cie. Sła­bość ko­biety czy dziew­czyny pod­da­ją­cej się męż­czyź­nie to nie naj­gor­szy grzech, to grzech, który zo­staje wy­ba­czony, tak jak Je­zus wy­ba­czył Ma­rii Mag­da­le­nie. Ale to fakt: ko­bietę na­leży chro­nić przed naj­więk­szym błę­dem jej ży­cia.

Myśl, że na­sze wła­sne uko­chane dzieci mo­głyby zgi­nąć z ręki abor­tera, gdyby oko­licz­no­ści były inne. Bo prze­cież los jest ślepy, nie da się go kon­tro­lo­wać.

Dziecko to ty sam. A jed­nak oczy­wi­ście dziecko to nie ty sam, to nie­wia­doma.

Je­ste­śmy tu, na ziemi, by się na­wza­jem chro­nić i ko­chać, a naj­więk­szą od­po­wie­dzial­ność po­no­simy za naj­mniej­szych – dzieci i nie­mow­lęta.

Na da­chach do­mów ob­cych lu­dzi czę­sto na­cho­dziły mnie ta­kie my­śli. W moim za­wo­do­wym ży­ciu, roz­po­czę­tym, kiedy mia­łem czter­na­ście lat w San­du­sky, gdzie mój oj­ciec był sto­la­rzem i de­ka­rzem, to on pierw­szy za­brał mnie na bu­dowę. Oj­ciec nie­wiele mó­wił i rzadko mnie do­ty­kał (tak jak mo­ich braci czy sio­stry), chyba że wtedy, gdy mu­siał zła­pać mnie za rękę, bym bez­piecz­nie wszedł na ja­kiś dach – „Mam cię!”.

To było jak bło­go­sła­wień­stwo: tata mocno ła­piący za rękę.

Mar­twi mnie, że w obec­nych cza­sach mło­dzi chłopcy nie mogą pra­co­wać na da­chach i w sto­larce. Nie mogę za­bie­rać ze sobą Luke’a na bu­dowę i ocze­ki­wać, że Fi­scher Con­struc­tion go przyj­mie. Nie je­stem też pe­wien, czy Luke chce pra­co­wać tak jak ja. I czy bę­dzie miał tak sprawne ręce jak ja w jego wieku.

Je­śli we­sp­niesz się na dach ja­kie­go­kol­wiek bu­dynku, zo­sta­jesz wy­nie­siony po­nad swój stan na­tu­ralny. Są ta­kie my­śli, które przyjdą do cie­bie tylko na da­chu, bo przede wszyst­kim, kiedy się wy­pro­stu­jesz i unie­siesz wzrok, niebo otwo­rzy się nad tobą w spo­sób inny niż wtedy, kiedy je­steś na ziemi. Drzewa cię nie prze­ra­stają, nie­które są pod tobą albo na rów­nym z tobą po­zio­mie. Gdy mia­łem czter­na­ście lat, eks­cy­to­wało mnie ta­kie wspi­na­nie się na da­chy, cu­dow­nie było wziąć mło­tek i pra­co­wać ra­zem z oj­cem, wie­dzieć, że jest ze mnie „cho­ler­nie dumny”, jak ma­wiał (nie do mnie, do in­nych), i wi­dzieć za­zdrość w oczach męż­czyzn, że mój oj­ciec ma ta­kiego syna jak Lu­ther, tak do­brze pra­cu­ją­cego, ni­gdy nie­na­rze­ka­ją­cego czy znu­dzo­nego jak to czę­sto chłopcy. Nie by­łem przy­go­to­wany na mą­drość Pana (w tam­tym cza­sie w mo­jej du­szy była jesz­cze chro­po­wa­tość), jed­nak od po­czątku to „roz­stą­pie­nie się” nieba ro­biło na mnie duże wra­że­nie. Trudno wy­ja­śnić, co to było, po­czu­łem jed­nak nie­po­ko­jącą świa­do­mość, że ża­den mój czyn nie po­zo­sta­nie nie­zau­wa­żony i nie­osą­dzony.

To jest pierw­szy fakt – owo „otwar­cie się” nieba – a drugi to ten, że dach za­zwy­czaj ucieka ci spod stóp, a to coś zu­peł­nie in­nego od sta­nia na ziemi. Żad­nego da­chu nie bie­rze się za pew­nik, bo jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że bę­dzie miał spa­dek, więc nie­ustan­nie mu­sisz się mieć na bacz­no­ści. Gdy sto­isz mocno na ziemi, jest ina­czej. Na­wet pi­jak wie, że zie­mia jest równa. Na da­chu mu­sisz mieć ro­bo­cze buty z gu­mo­wymi po­de­szwami. Po­trze­bu­jesz czapki, by osło­nić oczy od słońca. Mu­sisz wło­żyć rę­ka­wice. W kosz­mar­nym śnie sto­isz na da­chu (bar­dzo stro­mym) nie­osło­nięty, bez ka­sku, rę­ka­wic i po­rząd­nych bu­tów, a kiedy szu­kasz dra­biny, wi­dzisz, że ktoś ją za­brał i nie masz jak zejść.

Pot ob­lewa cię ca­łego, kiedy wi­dzisz, że ktoś za­brał dra­binę.

Je­śli ze­sko­czysz z da­chu, mo­żesz po­ła­mać nogi. Mo­żesz zła­mać krę­go­słup, skrę­cić kark. Cho­dzisz po da­chu na mięk­kich ko­la­nach, przy­sia­dasz na pię­tach, szu­kasz dra­biny, któ­rej tam nie ma. Ale dziwne, że nie ma też ni­kogo in­nego. W praw­dzi­wym ży­ciu ni­gdy nie znaj­dziesz się sam na da­chu z młot­kiem w dłoni, nie znaj­duję cze­goś ta­kiego w swo­jej pa­mięci od czter­na­stego roku ży­cia, jed­nak we śnie ktoś za­brał dra­binę i wszy­scy so­bie po­szli, w tym bry­ga­dzi­sta, a niebo nad tobą jest otwarte.

Przez pierw­sze lata każ­dego ranka eks­cy­to­wało mnie, ja­kie nowe my­śli po­ja­wią się tego dnia! Bo za­wsze są nowe my­śli, jak wia­do­mo­ści z nieba.

Wtedy Pan czę­sto do mnie mó­wił. Je­zus mó­wił, by po­cie­szyć mnie w chwili tro­ski, ale rów­nież by ra­do­wać się ze mną w chwili szczę­ścia.

Po­nie­waż nie za­wsze wiesz, że je­steś szczę­śliwy, do­póki nie zo­sta­nie ci to po­wie­dziane. Że otrzy­ma­łeś bło­go­sła­wień­stwa – na przy­kład dzieci i ko­cha­jącą żonę, od­daną chrze­ści­jankę, oraz stałą pracę, na­wet w cza­sach „re­ce­sji” – o tym musi po­in­for­mo­wać cię ktoś, kto ma wie­dzę więk­szą od cie­bie.

Tyle że od czasu Da­phne te my­śli nie są nowe. Jak lep, do któ­rego mu­chy przy­cze­piają się i bzy­czą. Żadna mu­cha, która utknie na tym kle­ją­cym pa­pie­rze, nie uwolni się, a po­ja­wią się ko­lejne i ugrzę­zną, także bzy­cząc.

To są bzy­czące my­śli.

Tak działo się szcze­gól­nie w go­rą­cych mie­sią­cach. Smród papy mięk­ną­cej na słońcu przy­po­mina woń my­szy, my­siego tru­chła w piw­nicy. Z da­leka sły­sza­łem, jak inni roz­ma­wiają. I ha­łas młotka. Ale bzy­czące my­śli wciąż prze­szka­dzały.

Wbi­łem się pię­tami w po­chyłe de­ski, od­dech zgęst­niał z wy­siłku. Pot pły­nął po skro­niach. Smród mo­jego ciała wy­dzie­la­ją­cego pot jak łzy.

Jed­nak od­kąd Stoc­kard się do mnie ode­zwał i za­pa­no­wało mię­dzy nami nie­wy­po­wie­dziane po­ro­zu­mie­nie, na­stał nowy czas. Niebo miało per­łowy i ja­sny ko­lor. Nie było wi­dać słońca, ale po­wie­trze i tak lśniło. Ob­łoki przy­bie­rały za­ska­ku­jące kształty, ku­siły, by ga­pić się na nie dłu­gimi mi­nu­tami. Ku­siło też ob­ser­wo­wa­nie prze­pły­wa­ją­cych chmur. A te­raz lato mi­nęło, zro­bił się późny paź­dzier­nik i wy­da­wało się, że białe świa­tło od­bija się od papy.

Bo­skie świa­tło. Te­raz masz otwarte oczy.

Ude­rze­nia mo­jego młotka były silne, pre­cy­zyjne. Wbi­ja­łem trzy­ca­lowe gwoź­dzie w gonty, za­bez­pie­cza­łem je w zstę­pu­ją­cych rzę­dach. Z każ­dym ude­rze­niem po­ja­wiało się py­ta­nie – kto bę­dzie na­stępny? Kto na­stępny wy­stąpi? Kto ude­rzy na wroga? Moi to­wa­rzy­sze wy­stą­pili już z od­wagą na Flo­ry­dzie, w Ken­tucky, w Mi­chi­gan, w No­wym Jorku i w Ohio.

Obrona nie­na­ro­dzo­nego. Uza­sad­nione za­bój­stwo.

Utkwiło mi w świa­do­mo­ści, że je­den z to­wa­rzy­szy z Ar­mii Boga, Ja­mes Kopp (nie zna­łem go oso­bi­ście), za­mor­do­wał le­ka­rza abor­tera Bar­netta Sle­piana w Buf­falo nie­mal rok wcze­śniej – w Dzień We­te­rana (11 li­sto­pada) 1998 roku, i nie­dawno ska­zano go na do­ży­wo­cie bez moż­li­wo­ści wcze­śniej­szego zwol­nie­nia. Wielu z nas mo­dli się, by nie wpadł w roz­pacz. Kilka lat wcze­śniej mę­czen­nik Mi­chael Grif­fin wy­stą­pił, by za­mor­do­wać wie­lo­krot­nego abor­tera Da­vida Gunna w kli­nice dla ko­biet w Pen­sa­coli na Flo­ry­dzie, i wy­mie­nił jego ży­cie na swoje. Był jesz­cze Te­rence Mit­chell w Tra­verse City w Mi­chi­gan (za któ­rego mo­dli­li­śmy się w ze­szłym roku), uznany za win­nego mor­der­stwa i ska­zany na do­ży­wo­cie. W Li­ving­ston w Ken­tucky był Shaun Har­ris, który za­strze­lił abor­tera Paula Eri­cha i wciąż czeka na pro­ces...

A te­raz Pan zwró­cił swój wzrok na Lu­thera Dun­phy’ego i nie mo­głem się ukryć. Na da­chu domu wy­cho­dzą­cego na pa­rów, domu bo­ga­cza, pod okiem słońca tłu­ką­cego w moją głowę przez szma­cianą czapkę, pro­sto do mó­zgu. Jakby to był pro­blem z pod­ręcz­nika do geo­me­trii mo­jego syna Luke’a – ka­zano mi zro­zu­mieć, że po­ja­wiła się ko­lejna osoba, która musi dzia­łać, i tą osobą będę ja.

Po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja.

W moim ży­ciu były inne ostre zwroty. Zwroty, które zmie­niły bieg mo­jego ży­cia, choć zwy­kle zda­wa­łem so­bie z tego sprawę do­piero póź­niej. Jed­nak ni­gdy ża­den zwrot nie był tak ja­sny jak mi­sja wy­zna­czona mi przez Pana.

Przez resztę tam­tego dnia pra­co­wa­łem cię­żej niż kto­kol­wiek inny z na­szej ekipy. Cię­żej niż młodsi męż­czyźni, któ­rzy zbyt wiele czasu mar­no­wali na roz­mowy i żarty, prze­kli­na­nie, opo­wia­da­nie świń­skich dow­ci­pów. Jakby opo­wia­da­nie świń­skich dow­ci­pów nie za­tru­wało ust. A taki śmiech, zbyt gło­śny, jak sko­wyt hieny, mę­czy ludzką du­szę.

Ty, Lu­the­rze Dun­phy. Ty je­steś wy­bra­nym.

Ty masz za­bić abor­tera mor­dercę Vo­or­he­esa, by twoi bra­cia chrze­ści­ja­nie mo­gli się ra­do­wać.

Przy wbi­ja­niu gwoź­dzi po­ja­wia się nie­po­kój, ale to kon­tro­lo­wany nie­po­kój. Cie­sielka to dzia­ła­nie kon­tro­lo­wane, zmie­rza do celu. Je­den gwóźdź, po­tem ko­lejny. Se­kwen­cja gwoź­dzi przy bu­do­wie domu. Ile gwoź­dzi, ile ude­rzeń młotka! Pan spo­gląda w za­dzi­wie­niu na Lu­thera Dun­phy’ego, któ­remu bar­dzo jest rad.

„Lu­ther? Hej...”

Uno­szą się ku mnie głosy z dołu, które sły­sza­łem (oczy­wi­ście, że sły­sza­łem), ale z od­le­gło­ści, le­d­wie prze­bi­jają się przez ten waż­niej­szy głos szep­czący mi do ucha.

Wo­łał mnie bry­ga­dzi­sta, Ed Fi­scher. I ktoś jesz­cze – wo­łał po imie­niu. Ale z szoku, że Lu­ther Dun­phy zo­stał wy­brany przez Pana i że Lu­ther Dun­phy to ja, nie by­łem w sta­nie od­po­wie­dzieć, więc tylko ga­pi­łem się na nich otę­piały.

Oczy­wi­ście, że Lu­ther Dun­phy był do­sko­na­łym de­ka­rzem. I pod każ­dym wzglę­dem świet­nym pra­cow­ni­kiem. Od­po­wie­dzialny, mo­głeś na nim po­le­gać, ni­gdy się nie spie­szył, ni­gdy nie zro­bił nic byle jak albo nie­uważ­nie, ni­gdy nie pił w pracy, ni­gdy nie wda­wał się w kłót­nie, pra­co­wał dla nas od je­de­na­stu lat, a wolne – może z sześć ty­go­dni – wziął tylko wtedy, gdy le­czył się po wy­padku, w któ­rym o mało nie zgi­nął. Ale na­wet wów­czas wró­cił tak szybko, jak tylko mógł, i choć cza­sami na jego twa­rzy było wi­dać ból, ni­gdy nie na­rze­kał.

W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści lu­dzi, z któ­rymi pra­cu­jemy, Lu­ther rzadko tra­cił cier­pli­wość. Nie prze­kli­nał też i nie mó­wił spro­śno­ści, zu­peł­nie ina­czej niż ci wszy­scy, któ­rzy tylko kurwa to, kurwa tamto, kurwa mać, tylko tyle po­tra­fią po­wie­dzieć... Nie za­sko­czyło mnie, kiedy do­wie­dzia­łem się z wia­do­mo­ści, że za­nim się tu­taj prze­niósł, uczył się na pa­stora w ja­kiejś szkole bi­blij­nej w To­ledo.

Było oczy­wi­ste, że Lu­ther uważa na to, co mówi. Z pew­no­ścią nie ob­ga­dy­wał ni­kogo za ple­cami. I ni­gdy się nie zło­ścił – tak żeby było wi­dać.

Z po­wodu re­ce­sji nie bu­du­jemy już tak dużo jak kie­dyś. Nie­któ­rych lu­dzi mu­sia­łem zwol­nić, ale Lu­thera Dun­phy’ego chcia­łem za­trud­niać, kiedy tylko się dało. Miał do­świad­cze­nie i umie­jęt­no­ści, no i ro­dzinę, małe dzieci, więc oczy­wi­ście się mar­twił, kiedy mu mó­wi­łem, że jest mniej go­dzin pracy, wi­dzia­łem tro­skę na jego twa­rzy. Ale ni­gdy się nie zło­ścił.

Cza­sami Lu­ther „od­la­ty­wał” – pa­trzył na cie­bie, gdy do niego mó­wi­łeś, ale cię nie wi­dział, w jego spoj­rze­niu po­ja­wiał się taki pu­sty wy­raz jak u osoby, która śpi z otwar­tymi oczami...

Ten okropny wy­pa­dek, który prze­żył w ze­szłym roku na au­to­stra­dzie... Jedno z jego młod­szych dzieci zgi­nęło, Lu­ther pro­wa­dził. Nikt ni­gdy z nim o tym nie roz­ma­wiał, bo u dia­bła, nie wia­domo, co po­wie­dzieć...

Wie­dzie­li­śmy, że Lu­ther jest człon­kiem tego Ko­ścioła pro­te­stanc­kiego – na­zywa się Ko­ściół Je­zu­sowy Świę­tego Pawła. Wie­dzie­li­śmy, że bie­rze ak­tywny udział w pi­kie­tach pod przy­chod­nią dla ko­biet, które na­zy­wają czu­wa­niem. Ale ni­komu nie przy­szło o głowy, że to zaj­dzie tak da­leko – że to aku­rat Lu­ther Dun­phy z zimną krwią za­strzeli dwie osoby, na­wet je­śli to byli mor­dercy dzieci, Jezu, nikt by tego nie prze­wi­dział.Cud Ma­łej Dłoni

Kiedy pierw­szy raz do­wie­dzia­łem się o Ma­łej Dłoni, by­łem za­sko­czony.

To wtedy w moim ży­ciu na nowo po­ja­wiła się Edna Mae. I Ko­ściół Je­zu­sowy Świę­tego Pawła. Był to czas wiel­kiego szczę­ścia, ale też czas, kiedy czę­sto coś dła­wiło mnie w gar­dle, aż mia­łem trud­no­ści z od­dy­cha­niem i nie mo­głem nic po­wie­dzieć, do oczu na­pły­wały łzy, ta­kie łzy, które po­ja­wiają się w go­rą­cym po­wie­trzu, a nie ze smutku; bo ja nie by­łem wów­czas za­tro­skany, nie pa­trzy­łem wstecz, ale ra­do­wa­łem się, że wkrótce się oże­nię i ra­zem z moją drogą Edną Mae za­ło­żymy ro­dzinę.

Z ko­ścioła mie­li­śmy brać ulotki do roz­da­wa­nia zna­jo­mym czy są­sia­dom, do zo­sta­wia­nia w wy­bra­nych miej­scach, i na jed­nej z nich, na pierw­szej stro­nie, wid­niała rączka, która wy­glą­dała na dłoń nie­mow­lę­cia tak ma­łego, że do­piero co na­ro­dzo­nego albo jesz­cze nie­na­ro­dzo­nego.

CUD MA­ŁEJ DŁONI

W trak­cie za­biegu usu­wa­nia ciąży, kiedy le­karz abor­ter za­mie­rzał swo­imi krwa­wymi na­rzę­dziami siłą usu­nąć ży­jące nie­mowlę z łona matki, na­gle zo­ba­czył u uj­ścia ma­cicy ja­kiś ruch i po­czuł do­tyk – gdy za­sko­czony wpa­try­wał się w to miej­sce, na jego palcu za­mknęła się mała dłoń i ści­snęła, jakby chciała krzyk­nąć:

Ja żyję! Ja żyję! Nie za­bi­jaj mnie, ja żyję!

Za­bieg abor­cyjny wstrzy­mano, bo­wiem ani le­karz, ani po­ma­ga­jąca mu pie­lę­gniarka (która wi­działa Małą Dłoń) nie byli w sta­nie go kon­ty­nu­ować. Od tam­tej chwili chi­rurg nie prze­pro­wa­dził już żad­nej abor­cji, stał się za to obrońcą nie­na­ro­dzo­nych i zor­ga­ni­zo­wał kru­cjatę le­ka­rzy prze­ciwko abor­cji. Pie­lę­gniarka już ni­gdy nie asy­sto­wała przy żad­nym za­biegu i po­mo­gła zor­ga­ni­zo­wać się in­nym pra­cow­ni­kom me­dycz­nym w kru­cja­cie prze­ciwko abor­cji. Rów­nież młoda matka do­świad­czyła prze­miany i po­sta­no­wiła za­cho­wać dziecko, które w pełni doj­rzało i uro­dziło się w wy­niku na­tu­ral­nego po­rodu, zdrowe i wa­żące ... ki­lo­gra­mów.

I tak Mała Dłoń wciąż chwyta wszyst­kich za serca.

Edna Mae dała mi tę ulotkę do prze­czy­ta­nia. Po­tem po ci­chu po­de­szła, do­tknęła mego ra­mie­nia i zo­ba­czyła, że mam twarz ko­loru po­piołu, a w sercu mi­łość i trwogę przed Pa­nem, i wtedy w mil­cze­niu mnie ob­jęła.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: