Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Księga czarownic. Księga Wszystkich Dusz. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
5941 pkt
punktów Virtualo

Księga czarownic. Księga Wszystkich Dusz. Tom 1 - ebook

Piękna i młoda doktor historii Diana Bishop studiuje alchemiczne księgi w oksfordzkiej Bibliotece Bodlejańskiej. Jeden manuskrypt promieniuje dziwnym lśnieniem. Brakuje mu kilku stron, a spod pisma wyłania się niemożliwy do odczytania inny tekst. Diana wie, że by go odczytać, musiałaby użyć swoich magicznych mocy. Pochodzi bowiem z potężnej rodziny o wielowiekowych czarnoksięskich tradycjach – z rodziny pierwszej czarownicy straconej w Salem. Ale Diana boi się swojej magii, broni się przed nią. Wraca jednak do księgi. Okazuje się, że manuskryptu nie ma w bibliotece, bo zaginął przeszło sto lat wcześniej. Tymczasem Oksfordem wstrząsają tajemnicze morderstwa.

A Bibliotekę Bodlejańską zaludniają niebezpieczne czarownice, czarnoksiężnicy, demony i wampiry. Wszyscy poszukują księgi... Wśród tych istot, których nie sposób odróżnić od ludzi, jest urzekający Matthew Clairmont – światowej sławy profesor biochemii i neurologii. Diana wie, że nie wolno jej złamać zakazu wchodzenia w uczuciowe związki z przedstawicielami innych ras. Wie, że tę miłość może przypłacić życiem...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-60-6
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Opra­wiony w skórę tom pod żad­nym wzglę­dem nie pre­zen­to­wał się nad­zwy­czaj­nie. Dla zwy­kłego histo­ryka nie róż­niłby się od setek innych ręko­pi­sów w Biblio­tece Bodle­jań­skiej w Oks­for­dzie. Stara i znisz­czona księga. Zorien­to­wa­łam się jed­nak, że jest w niej coś dziw­nego, kiedy tylko ją ode­bra­łam.

Czy­tel­nia diuka Hum­freya świe­ciła pust­kami popo­łu­dniem pod koniec wrze­śnia. Zamó­wie­nia biblio­teczne szybko reali­zo­wano teraz, kiedy letni tłum wizy­tu­ją­cych naukow­ców znik­nął, a sza­leń­stwo jesien­nego seme­stru jesz­cze się nie zaczęło. Mimo to zdzi­wi­łam się, kiedy Sean zatrzy­mał mnie przy sta­no­wi­sku odbio­rów i zwro­tów.

– Dok­tor Bishop, są już pani manu­skrypty – szep­nął gło­sem zabar­wio­nym szel­mow­ską nutką.

Przód swe­tra w romby przy­bru­dził mu się rdzą ze sta­rych okuć na skó­rza­nych opra­wach. Sean strzep­nął ślady zawsty­dzony. Pasemko blond wło­sów opa­dło mu wtedy na czoło.

– Dzię­kuję – powie­dzia­łam, uśmie­cha­jąc się z wdzięcz­no­ścią. W rażący spo­sób łama­łam zasady ogra­ni­cza­jące liczbę ksią­żek, jaką badacz mógł zamó­wić jed­nego dnia. Sean, który za cza­sów naszych stu­diów dok­to­ranc­kich wypił ze mną wiele drin­ków w otyn­ko­wa­nym na różowo pubie po dru­giej stro­nie ulicy, reali­zo­wał moje zamó­wie­nia bez słowa skargi od ponad tygo­dnia. – I prze­stań mnie nazy­wać „dok­tor Bishop”. Za każ­dym razem myślę, że mówisz do kogoś innego.

Uśmiech­nął się sze­roko w odpo­wie­dzi i prze­su­nął manu­skrypty – same dosko­nałe przy­kłady alche­micz­nych ilu­stra­cji z bodle­jań­skiej kolek­cji – po pod­nisz­czo­nym dębo­wym biurku. Każdy umiesz­czono w kar­to­no­wym, sza­rym pudle w celi ich zabez­pie­cze­nia.

– Ach, jest jesz­cze jeden. – Sean znik­nął na chwilę w kan­torku i wró­cił z gru­bym tomem kwarto opra­wio­nym w zwy­kłą cęt­ko­waną skórę cie­lęcą. Poło­żył go na wierz­chu stosu i pochy­lił się, żeby mu się przyj­rzeć. Cie­niut­kie, złote oprawki jego oku­la­rów zaiskrzyły w sła­bym świe­tle, jakie rzu­cała przy­mo­co­wana do półki stara lampa z brązu. – Od dawna nikt go nie zama­wiał. Odno­tuję, że trzeba go zapa­ko­wać w kar­ton po zwro­cie.

– Chcesz, żebym ci przy­po­mniała?

– Nie. Już to sobie zako­no­to­wa­łem. – Sean popu­kał się pal­cami w głowę.

– Twój umysł musi być lepiej zor­ga­ni­zo­wany niż mój. – Uśmiech­nę­łam się sze­rzej.

Spoj­rzał na mnie nie­śmiało i pocią­gnął za rewers, ale ten został tam, gdzie był – mię­dzy okładką a pierw­szymi stro­nami.

– Nie chce puścić – powie­dział.

Stłu­mione głosy roz­brzmiały w moim uchu, naru­sza­jąc zna­jomą ciszę pomiesz­cze­nia.

– Sły­sza­łeś to? – Rozej­rza­łam się zdu­miona dziw­nymi gło­sami.

– Co? – zdzi­wił się Sean i pod­niósł wzrok znad manu­skryptu.

Ślady złota zalśniły na kra­wę­dziach księgi i przy­cią­gnęły mój wzrok. Jed­nak te wybla­kłe resztki złota nie mogły tłu­ma­czyć sła­bego, opa­li­zu­ją­cego lśnie­nia, które wymy­kało się spo­mię­dzy stro­nic. Zamru­ga­łam.

– Nic takiego.

Pośpiesz­nie przy­cią­gnę­łam ręko­pis do sie­bie. Palce zaczęły mnie mro­wić w miej­scach, gdzie zetknęły się ze skó­rzaną oprawą. Sean na­dal trzy­mał rewers, który teraz z łatwo­ścią wysu­nął się spod okładki. Wzię­łam stos wolu­mi­nów na ręce i wsu­nę­łam pod pod­bró­dek. Zaata­ko­wał mnie oso­bliwy zapach, który prze­gnał zna­jome biblio­teczne aro­maty stru­żyn z tem­pe­ro­wa­nych ołów­ków i wosku do pod­łogi.

– Diano? Dobrze się czu­jesz? – zapy­tał Sean, marsz­cząc z tro­ską czoło.

– Jasne. Tylko tro­chę jestem zmę­czona – odpo­wie­dzia­łam, odsu­wa­jąc książki od nosa.

Prze­szłam szybko przez ory­gi­nalną, pięt­na­sto­wieczną część biblio­teki, mija­jąc elż­bie­tań­skie biurka z trzema pół­kami i podra­pa­nymi bla­tami. Gotyc­kie okna pomię­dzy nimi kie­ro­wały uwagę czy­tel­nika na kase­to­nowe sufity, gdzie jaskrawe farby i zło­ce­nia pod­kre­ślały detale uni­wer­sy­tec­kiego herbu z trzema koro­nami, otwartą księgą i powta­rza­ją­cym się po wie­lo­kroć mot­tem – „Bóg jest moim oświe­ce­niem”.

Moją jedyną towa­rzyszką w biblio­tece w ten piąt­kowy wie­czór była inna ame­ry­kań­ska badaczka – Gil­lian Cham­ber­lain. Jako wykła­dow­czyni filo­lo­gii kla­sycz­nej w kole­gium Bryn Mawr spę­dzała tu czas nad skraw­kami papi­rusu wło­żo­nego mię­dzy tafle szkła. Mija­jąc ją, przy­śpie­szy­łam kroku. Sta­ra­łam się uni­kać kon­taktu wzro­ko­wego, ale zdra­dziło mnie skrzy­pie­nie sta­rej pod­łogi.

Skóra mnie zamro­wiła jak zawsze, kiedy patrzyła na mnie druga cza­row­nica.

– Diana? – zawo­łała z mroku.

Zdu­si­łam wes­tchnie­nie i przy­sta­nę­łam.

– Cześć, Gil­lian. – Z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn zazdro­śnie strze­głam swo­jego stosu ksiąg, trzy­ma­łam się jak naj­da­lej od cza­row­nicy i obró­ci­łam się tak, by nie znaj­do­wał się na linii jej wzroku.

– Co robisz w Święto Mabon?

Gil­lian zawsze przy­sta­wała przy moim biurku i pro­siła, żebym spę­dziła czas ze swo­imi „sio­strami”, kiedy byłam w mie­ście. A ponie­waż do wic­cań­skich obcho­dów jesien­nej rów­no­nocy bra­ko­wało tylko kilku dni, podwo­iła swoje wysiłki, żeby wcią­gnąć mnie do oks­fordz­kiego covenu.

– Pra­cuję – odpo­wie­dzia­łam pośpiesz­nie.

– Tam jest sporo bar­dzo miłych cza­row­nic, wiesz? – odrze­kła sztywno, nie kry­jąc dez­apro­baty. – Naprawdę powin­naś do nas dołą­czyć w ponie­dzia­łek.

– Dzięki. Zasta­no­wię się – powie­dzia­łam, już kie­ru­jąc się w stronę Sel­den End, prze­stron­nej, sie­dem­na­sto­wiecz­nej dobu­dówki usta­wio­nej pro­sto­pa­dle do głów­nej osi czy­telni diuka Hum­freya. – Tyle że pra­cuję nad refe­ra­tem na kon­fe­ren­cję, więc raczej na mnie nie licz.

Moja ciotka Sarah zawsze ostrze­gała mnie, że jedna cza­row­nica nie zdoła okła­mać dru­giej, ja jed­nak zawsze pró­bo­wa­łam.

Gil­lian mruk­nęła współ­czu­jąco, ale odpro­wa­dziła mnie wzro­kiem.

Przy zna­jo­mym miej­scu naprze­ciwko łuko­wa­tych okien z szyb­kami w oło­wia­nych dwu­tów­kach opar­łam się poku­sie, żeby rzu­cić manu­skrypty na stół i otrzeć ręce. Zamiast tego, pamię­ta­jąc o wieku ksiąg, odło­ży­łam stos ostroż­nie.

Ręko­pis, który nie chciał wypu­ścić rewersu, leżał na samym wierz­chu. Na grzbie­cie wytło­czono złoty herb Eliasa Ash­mole’a, sie­dem­na­sto­wiecz­nego kolek­cjo­nera ksią­żek i alche­mika, któ­rego księgi i doku­menty prze­nie­siono z jego muzeum do Biblio­teki Bodle­jań­skiej w XIX wieku wraz z tomem numer 782. Wycią­gnę­łam rękę i dotknę­łam brą­zo­wej skóry.

Nie­zbyt silny wstrząs spra­wił, że szybko cof­nę­łam palce, ale nie dość szybko. Mro­wie­nie powę­dro­wało w górę po mojej ręce, wywo­łu­jąc gęsią skórkę, a potem roz­lało się po ramio­nach i napięło mię­śnie w karku i resz­cie szyi. Te odczu­cia szybko minęły, ale pozo­sta­wiły we mnie wra­że­nie pustki pły­nące z nie­speł­nio­nej żądzy. Wstrzą­śnięta swoją reak­cją odsu­nę­łam się od biblio­tecz­nego stołu.

Mimo odle­gło­ści manu­skrypt rzu­cał mi wyzwa­nie – gro­ził murom, jakimi oddzie­li­łam swoją karierę naukową od wła­snego dzie­dzic­twa, zwią­za­nego z tym, że jestem ostat­nią cza­row­nicą z rodu Bisho­pów. Tutaj, mając dok­to­rat, na który ciężko zapra­co­wa­łam, etat, awans w zasięgu ręki i roz­kwi­ta­jącą karierę, zrze­kłam się rodzin­nego dzie­dzic­twa i stwo­rzy­łam życie, które opie­rało się cał­ko­wi­cie na rozu­mie i umie­jęt­no­ściach nauko­wych, nie zaś na nie­wy­tłu­ma­czal­nych prze­czu­ciach i cza­rach. Zna­la­złam się w Oks­for­dzie, żeby dokoń­czyć bada­nia. Po ich zakoń­cze­niu moje odkry­cia zostaną opu­bli­ko­wane wraz z roz­le­głą ana­lizą i licz­nymi przy­pi­sami, a tym samym zostaną przed­sta­wione moim ludz­kim kole­gom po fachu. Nie będzie tu żad­nej prze­strzeni na tajem­nice. W mojej pracy nie znaj­dzie się nic, co można poznać tylko szó­stym zmy­słem cza­row­nicy.

Nie­stety jed­nak cał­kiem nie­świa­do­mie zamó­wi­łam alche­miczny ręko­pis, który był potrzebny mi do badań, a zara­zem naj­wy­raź­niej posia­dał nie­ziem­ską moc, jakiej nie dało się zigno­ro­wać. Palce mnie świerz­biły, żeby otwo­rzyć go i dowie­dzieć się cze­goś wię­cej. Jed­nak jesz­cze sil­niej­szy impuls mnie powstrzy­my­wał: czy moja cie­ka­wość to cie­ka­wość inte­lek­tu­ali­sty, czy rze­czy­wi­ście wiąże się z moimi stu­diami? Czy też raczej wyni­kała ze związ­ków mojej rodziny z cza­rami?

Ode­tchnę­łam zna­jo­mym biblio­tecz­nym powie­trzem i zamknę­łam oczy, mając nadzieję, że to mi pomoże odzy­skać jasność myśle­nia. Biblio­teka Bodle­jań­ska zawsze była dla mnie sank­tu­arium, miej­scem nie­zwią­za­nym z Bisho­pami. Wsu­nę­łam drżące dło­nie pod łok­cie i wpa­try­wa­łam się w Ash­mole’a nr 782 wśród nara­sta­ją­cego mroku, zasta­na­wia­jąc się, co zro­bić.

Moja matka na pewno zna­la­złaby instynk­tow­nie wła­ściwą odpo­wiedź, gdyby tylko była na moim miej­scu. Więk­szość człon­ków rodziny Bisho­pów była uta­len­to­wa­nymi cza­row­ni­cami, ale moja matka, Rebecca, była kimś nad­zwy­czaj­nym. Wszy­scy tak mówili. Jej nad­na­tu­ralne zdol­no­ści obja­wiły się wcze­śnie i nim zaczęła szkołę pod­sta­wową, prze­wyż­szała swo­imi umie­jęt­no­ściami magicz­nymi więk­szość star­szych cza­row­nic w miej­sco­wym cove­nie, dzięki intu­icyj­nemu rozu­mie­niu cza­rów, zdu­mie­wa­ją­cym zdol­no­ściom jasno­wi­dze­nia i nie­sa­mo­wi­temu talen­towi się­ga­nia głę­biej niż pod powierzch­nię zda­rzeń i ludzi. Młod­sza sio­stra mojej matki, ciotka Sarah, też oka­zała się zdolną cza­row­nicą, ale jej talenty były bar­dziej typowe – wprawna ręka w przy­go­to­wy­wa­niu magicz­nych mik­stur i dosko­nała zna­jo­mość tra­dy­cyj­nej wie­dzy tajem­nej: cza­rów i uro­ków.

Rzecz jasna, moi kole­dzy po fachu z wydziału histo­rii nic nie wie­dzieli na temat mojej rodziny, ale w Madi­son, mia­steczku w odle­głym pół­noc­nym zakątku stanu Nowy Jork, gdzie miesz­ka­łam z Sarah od siód­mego roku życia, wie­dziano wszystko na temat Bisho­pów. Moi przod­ko­wie prze­pro­wa­dzili się z Mas­sa­chu­setts po woj­nie o nie­pod­le­głość. Do tego czasu upły­nęło ponad sto lat od egze­ku­cji Brid­get Bishop w Salem. Mimo to plotki i pogło­ski ści­gały ich aż do nowego domu. Po tym, jak zebrali swoje manatki i osie­dlili się ponow­nie w Madi­son, Bisho­po­wie ciężko pra­co­wali, żeby poka­zać, jak uży­teczna może być obec­ność cza­row­nic w sąsiedz­twie, gdy trzeba wyle­czyć cho­rego albo prze­wi­dzieć pogodę. Z cza­sem rodzina zapu­ściła w tej spo­łecz­no­ści korze­nie dosta­tecz­nie głę­boko, żeby prze­trwać nie­unik­nione wybu­chy prze­są­dów i ludz­kiego stra­chu.

Nie­stety cie­ka­wość świata mojej matki wypro­wa­dziła ją poza bez­pieczne gra­nice Madi­son. Naj­pierw tra­fiła do Harvardu, gdzie poznała mło­dego cza­row­nika, Ste­phena Proc­tora. On także wywo­dził się z rodu o dłu­gich magicz­nych tra­dy­cjach i pra­gnął zasma­ko­wać życia poza Nową Anglią, leżącą w obrę­bie wpły­wów jego rodziny i trwale zwią­zaną z jej histo­rią. Rebecca Bishop i Ste­phen Proc­tor byli cza­ru­jącą parą, ame­ry­kań­ska szcze­rość mojej matki sta­no­wiła kon­trast dla bar­dziej sztyw­nej, sta­ro­świec­kiej postawy mojego ojca. Zostali antro­po­lo­gami, pogrą­żyli się w obcych kul­tu­rach i ich wie­rze­niach; połą­czyły ich pasja poznaw­cza i głę­bo­kie odda­nie. Kiedy zdo­byli posady na oko­licz­nych uczel­niach – moja matka na swo­jej Alma Mater, a ojciec w Wel­le­sley – zało­żyli dom w Cam­bridge i stam­tąd wyru­szali w podróże badaw­cze.

Mam nie­wiele wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, ale każde z nich jest żywe i zdu­mie­wa­jąco wyra­zi­ste. We wszyst­kich poja­wiają się moi rodzice: dotyk łokci sztruk­so­wej mary­narki ojca, kon­wa­liowy zapach per­fum matki, brzęk ich kie­lisz­ków od wina w piąt­kowe wie­czory, kiedy kła­dli mnie do łóżka i jedli razem kola­cję przy świe­cach. Matka opo­wia­dała mi różne histo­rie przed snem, a brą­zowa aktówka ojca gło­śno ude­rzała w pod­łogę, kiedy upusz­czał ją przy fron­to­wych drzwiach.

Te wspo­mnie­nia pew­nie wyda­łyby się zna­jome więk­szo­ści ludzi.

Jed­nakże inne wspo­mnie­nia z moimi rodzi­cami – wręcz prze­ciw­nie. Nie pamię­tam, żeby matka kie­dy­kol­wiek robiła pra­nie, ale moje ubra­nia zawsze były czy­ste i schlud­nie poskła­dane. Mimo że o nich nie pamię­ta­łam, na mojej ławce poja­wiały się kar­teczki z pozwo­le­niem na szkolną wycieczkę do zoo, kiedy zbie­rała je nauczy­cielka. Bez względu na to, w jakim sta­nie znaj­do­wał się gabi­net ojca, kiedy przy­cho­dzi­łam poca­ło­wać go na dobra­noc (a zwy­kle wyglą­dał, jakby coś tam wybu­chło), następ­nego ranka zawsze pano­wał w nim ide­alny porzą­dek. W przed­szkolu zapy­ta­łam mamę mojej przy­ja­ciółki Amandy, dla­czego zawraca sobie głowę zmy­wa­niem naczyń za pomocą wody i płynu, skoro wystar­czy uło­żyć je w zle­wie, pstryk­nąć pal­cami i wyszep­tać kilka słów. Pani Schmidt roze­śmiała się wtedy z moich dziw­nych poglą­dów na prace domowe, ale w jej oczach odma­lo­wało się zdu­mie­nie.

Tego samego wie­czoru rodzice powie­dzieli mi, że musimy uwa­żać, co mówimy o magii i z kim o niej roz­ma­wiamy. Ludzie mieli nad nami liczebną prze­wagę i uwa­żali naszą moc za prze­ra­ża­jącą, jak wyja­śniła mi matka, a strach to naj­po­tęż­niej­sza siła na ziemi. Nie wyzna­łam wtedy, że magia – zwłasz­cza w wyko­na­niu mojej matki – mnie także prze­raża.

Za dnia moja matka wyglą­dała jak matka każ­dego dzie­ciaka w Cam­bridge: nieco zanie­dbana, odro­binę nie­zor­ga­ni­zo­wana, wiecz­nie umę­czona pre­sją obo­wiąz­ków domo­wych i zawo­do­wych. Blond włosy nosiła mod­nie potar­gane, cho­ciaż jej ubra­nia utknęły w oko­licy 1977 roku – dłu­gie, sze­ro­kie spód­nice, przy­duże spodnie i koszule, męskie kami­zelki i mary­narki, które kupo­wała w skle­pach z uży­waną odzieżą roz­sia­nych po całym Bosto­nie niczym druga Annie Hall. W jej wyglą­dzie nic nie przy­ku­łoby waszej uwagi na tyle, byście obej­rzeli się za nią na ulicy albo nawet sto­jąc za nią w kolejce w super­mar­ke­cie.

W zaci­szu naszego domu, przy zacią­gnię­tych zasło­nach i zamknię­tych na klucz drzwiach, moja matka sta­wała się kimś innym. Jej ruchy były pewne, a nie pośpieszne i gorącz­kowe. Cza­sem wręcz wyda­wało się, że unosi się w powie­trzu. Kiedy poru­szała się po domu, śpie­wa­jąc i odsta­wia­jąc na miej­sce plu­szowe zwie­rzątka i książki, jej twarz powoli prze­ista­czała się w coś nie­ziem­skiego i pięk­nego. Kiedy moja matka pło­nęła magią, nie można było ode­rwać od niej oczu.

– Mamu­sia ma w sobie petardę – tak wyja­śnił to ojciec, uśmie­cha­jąc się sze­roko i pobłaż­li­wie.

Ja jed­nak wie­dzia­łam, że petardy są nie tylko jasne i pełne życia. Są też nie­prze­wi­dy­walne, mogą cię zasko­czyć i prze­stra­szyć.

Pew­nego wie­czoru, kiedy ojciec miał wykład, matka posta­no­wiła wyczy­ścić sre­bra. Zahip­no­ty­zo­wała ją misa z wodą, którą posta­wiła na stole w jadalni. Wpa­try­wała się w szkli­stą powierzch­nię stop­niowo pokry­wa­jącą się mgłą, ta zaś, kłę­biąc się, two­rzyła maleń­kie i zwiewne jak duchy kształty. Sap­nę­łam z zachwytu, kiedy uro­sły i wypeł­niły pokój fan­ta­stycz­nymi stwo­rze­niami. Wkrótce peł­zały po zasło­nach i cze­piały się sufitu. Krzyk­nę­łam prze­stra­szona, matka jed­nak nie odry­wała wzroku od wody. Nic nie prze­rwało jej sku­pie­nia, dopóki coś na poły ludz­kiego, na poły zwie­rzę­cego nie pod­peł­zło i nie uszczyp­nęło mnie w rękę. To wyrwało ją z zadumy, a wtedy eks­plo­do­wała desz­czem gniew­nego czer­wo­nego świa­tła, które roz­pę­dziło zjawy i pozo­sta­wiło w domu smród palo­nych piór. Kiedy ojciec wró­cił, od razu wyczuł dziwny zapach. Jego nie­po­kój był dosko­nale widoczny. Zna­lazł nas sku­lone razem na łóżku. Na jego widok matka roz­pła­kała się skru­szona. Od tej pory ni­gdy nie czu­łam się w pełni bez­pieczna w jadalni.

Wszel­kie resztki poczu­cia bez­pie­czeń­stwa opu­ściły mnie, kiedy skoń­czy­łam sie­dem lat, a moi rodzie wyje­chali do Afryki i ni­gdy nie wró­cili stam­tąd żywi.

* * *

Otrzą­snę­łam się i sku­pi­łam na napo­tka­nym dyle­ma­cie. Manu­skrypt leżał na biblio­tecz­nym stole w kręgu świa­tła lampy. Jego magia przy­zy­wała coś mrocz­nego i spę­ta­nego we mnie. Moje palce znowu dotknęły gład­kiej skóry okładki. Tym razem wra­że­nie mro­wie­nia wydało mi się zna­jome. Jak przez mgłę przy­po­mnia­łam sobie, że doświad­czy­łam kie­dyś cze­goś podob­nego, gdy grze­ba­łam w doku­men­tach leżą­cych na biurku w gabi­ne­cie ojca.

Odwró­ci­łam się sta­now­czo od opra­wio­nego w skórę tomu i zaję­łam się czymś bar­dziej racjo­nal­nym – szu­ka­niem listy tek­stów alche­micz­nych, którą przy­go­to­wa­łam przed wyjaz­dem z New Haven. Leżała na moim biurku ukryta wśród luź­nych kar­tek, rewer­sów, para­go­nów, ołów­ków, dłu­go­pi­sów i mapek biblio­tecz­nych, schlud­nie upo­rząd­ko­wana według kolek­cji, a potem według nume­rów, jakie nadał każ­dej pozy­cji biblio­te­karz, kiedy wpro­wa­dzał je do kata­logu Biblio­teki Bodle­jań­skiej. Odkąd przy­je­cha­łam tutaj kilka tygo­dni temu, meto­dycz­nie zama­wia­łam kolejne pozy­cje z listy. Sko­pio­wany opis kata­lo­gowy doty­czący pozy­cji nr 782 z kolek­cji Ash­mole’a brzmiał: „Antro­po­lo­gia, czyli trak­tat z krót­kim opi­sem Czło­wieka w dwóch czę­ściach, naj­pierw Ana­to­micz­nej, a potem Psy­cho­lo­gicz­nej”. Jak w przy­padku więk­szo­ści tek­stów, które stu­dio­wa­łam, nie spo­sób było oce­nić zawar­to­ści na pod­sta­wie tytułu.

Moje palce pew­nie zdo­ła­łyby mi wiele powie­dzieć na temat tej książki bez potrzeby jej otwie­ra­nia. Ciotka Sarah potra­fiła doty­kiem oce­nić, co znaj­duje się w poczcie, bez otwie­ra­nia koperty, na wypa­dek gdyby znaj­do­wał się w niej rachu­nek, któ­rego nie zamie­rzała pła­cić. Dzięki temu mogła uda­wać nie­wie­dzę, gdy oka­zy­wało się, że ma zale­gło­ści w opła­tach za prąd.

Zło­cone cyfry na grzbie­cie zamru­gały.

Usia­dłam i roz­wa­ży­łam moż­li­wo­ści.

Zigno­ro­wać magię, otwo­rzyć książkę i spró­bo­wać prze­czy­tać ją jak nor­malny ludzki nauko­wiec?

Odsu­nąć zacza­ro­wany ręko­pis na bok i odejść?

Sarah uśmia­łaby się, gdyby dowie­działa się o moim kło­po­tli­wym poło­że­niu. Zawsze twier­dziła, że moje próby sepa­ro­wa­nia się od magii są daremne. Robi­łam tak jed­nak od pogrzebu rodzi­ców. Cza­row­nice obecne wśród gości przy­glą­dały mi się, szu­ka­jąc oznak, że w moich żyłach pły­nie krew Bisho­pów i Proc­to­rów. Pokle­py­wały mnie pocie­sza­jąco i prze­wi­dy­wały, że to tylko kwe­stia czasu, kiedy zajmę miej­sce matki w lokal­nym cove­nie. Nie­które szep­tem kwe­stio­no­wały słusz­ność decy­zji moich rodzi­ców o mał­żeń­stwie.

– Za dużo mocy – mam­ro­tały, kiedy myślały, że nie słu­cham. – Zwró­ci­liby na sie­bie uwagę, nawet gdyby nie stu­dio­wali sta­ro­żyt­nych cere­mo­nii reli­gij­nych.

To wystar­czyło, żebym zrzu­ciła winę za śmierć rodzi­ców na nad­na­tu­ralną siłę, którą byli obda­rzeni, i posta­no­wiła szu­kać innego spo­sobu na życie. Odwró­ci­łam się od wszyst­kiego, co było zwią­zane z magią, i sku­pi­łam się na zain­te­re­so­wa­niach typo­wych dla ludz­kich nasto­la­tek: koniach, chłop­cach i roman­si­dłach. Pró­bo­wa­łam znik­nąć wśród zwy­kłych miesz­kań­ców mia­steczka. W okre­sie dora­sta­nia mia­łam kło­poty z depre­sją i sta­nami lęko­wymi. To wszystko było bar­dzo nor­malne, jak uprzej­mie zapew­nił ludzki lekarz moją ciotkę.

Tyle że Sarah nie powie­działa mu o gło­sach, o moim nawyku pod­no­sze­nia słu­chawki tele­fonu bitą minutę przed tym, jak zadzwo­nił, ani też o tym, że musiała rzu­cać zaklę­cie na drzwi i okna pod­czas pełni, żebym nie luna­ty­ko­wała do lasu. Nie wspo­mniała też, że kiedy się zło­ści­łam, krze­sła w domu usta­wiały się w chwiejną pira­midę, a potem spa­dały z hukiem, gdy nastrój mi się popra­wiał.

Kiedy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat, ciotka uznała, że czas, abym ska­na­li­zo­wała część mojej mocy w naukę pod­staw cza­ro­wa­nia. Zapa­la­nie świec za pomocą kilku wyszep­ta­nych słów albo masko­wa­nie prysz­czy wypró­bo­waną mik­sturą – to zwy­kle były pierw­sze kroki nasto­let­niej cza­row­nicy. Ja jed­nak nie potra­fi­łam opa­no­wać nawet naj­prost­szego czaru, przy­pa­la­łam każdą mik­sturę magiczną, jakiej przy­rzą­dza­nia uczyła mnie ciotka, upar­cie odma­wia­łam pod­da­nia się pró­bom mają­cym na celu spraw­dze­nie, czy odzie­dzi­czy­łam po matce nad­zwy­czajny dar jasno­wi­dze­nia.

Głosy, ognie i inne nie­spo­dzie­wane wybu­chy osła­bły, gdy hor­mony mi się uspo­ko­iły, ale nie­chęć do nauki rodzin­nego fachu pozo­stała. Ciotkę nie­po­koił fakt, że ma nie­wy­szko­loną cza­row­nicę w domu, i z pewną ulgą ode­słała mnie do col­lege’u w Maine. Jeśli pomi­nąć pro­blem magii, była to typowa histo­ria dora­sta­nia.

To, co pozwo­liło mi uciec z Madi­son, to mój inte­lekt. Zawsze byłam nad wiek roz­wi­nięta, zaczę­łam mówić i czy­tać przed rówie­śni­kami. Ponie­waż wspo­ma­gała mnie dosko­nała foto­gra­ficzna pamięć – dzięki któ­rej łatwo mogłam przy­po­mnieć sobie strony pod­ręcz­nika i wyłu­skać z tek­stu wyma­ganą na teście infor­ma­cję – szkoła szybko oka­zała się miej­scem, gdzie magiczna spu­ści­zna mojej rodziny nie ma zna­cze­nia. Prze­sko­czy­łam ostat­nie lata szkoły śred­niej i zaczę­łam naukę w col­lege’u w wieku lat szes­na­stu.

Tam począt­kowo zna­la­złam sobie miej­sce na wydziale teatral­nym, moją wyobraź­nię przy­cią­gały spek­ta­kle i kostiumy, a umysł fascy­no­wało to, w jak dosko­nały spo­sób słowa dra­ma­turga potra­fią przy­wo­łać odle­głe miej­sca i czasy. Moje pierw­sze występy zostały uznane przez pro­fe­so­rów za nad­zwy­czajny przy­kład tego, jak dobra gra aktor­ska może prze­kształ­cić zwy­kłą stu­dentkę col­lege’u w kogoś cał­kiem innego. Pierw­sze oznaki tego, że owe meta­mor­fozy mogą nie być efek­tem aktor­skiego talentu, poja­wiły się, kiedy gra­łam Ofe­lię w Ham­le­cie. Gdy tylko zosta­łam wybrana do tej roli, włosy zaczęły mi rosnąć w nie­na­tu­ral­nym tem­pie, aż się­gnęły pasa. Godzi­nami sie­dzia­łam nad jezio­rem przy col­lege’u, z wło­sami opa­da­ją­cymi wokół mnie kaskadą, a lśniąca powierzch­nia wody przy­cią­gała mnie w nie­od­party spo­sób. Chło­piec gra­jący Ham­leta dał się porwać ilu­zji i połą­czył nas namiętny, choć nie­bez­piecz­nie wybu­chowy romans. Powoli zaczę­łam pogrą­żać się w sza­leń­stwie Ofe­lii, pocią­ga­jąc za sobą resztę obsady.

Efek­tem mogło być urze­ka­jące przed­sta­wie­nie, ale każda nowa rola rodziła nowe wyzwa­nia. Na dru­gim roku sytu­acja stała się nie­moż­liwa, kiedy obsa­dzono mnie w roli Anna­belli w sztuce „Szkoda, że jest nie­rząd­nicą” Johna Forda. Tak jak boha­terka, przy­cią­gnę­łam sznur odda­nych zalot­ni­ków (nie wszy­scy z nich byli ludźmi), któ­rzy cho­dzili za mną po kam­pu­sie. Kiedy po ostat­nim opusz­cze­niu kur­tyny na­dal nie chcieli zosta­wić mnie w spo­koju, stało się jasne, że cokol­wiek zostało uwol­nione, nie da się nad tym zapa­no­wać. Nie byłam pewna, w jaki spo­sób magia wkra­dła się do mojej gry aktor­skiej, i nie chcia­łam się dowie­dzieć. Obcię­łam włosy na krótko. Prze­sta­łam nosić powłó­czy­ste spód­nice i fal­ba­nia­ste blu­zeczki na rzecz czar­nych gol­fów, spodni khaki i moka­sy­nów, jakie nosiły solidne ambitne stu­dentki przy­go­to­wu­jące się do stu­diów praw­ni­czych. Nad­miar ener­gii prze­la­łam w sport.

Po opusz­cze­niu wydziału teatral­nego pró­bo­wa­łam kilku innych kie­run­ków, szu­ka­jąc cze­goś dosta­tecz­nie racjo­nal­nego, by nie pozo­sta­wiało nawet cala kwa­dra­to­wego wol­nej prze­strzeni dla magii. Bra­ko­wało mi pre­cy­zji i cier­pli­wo­ści do mate­ma­tyki, a moje próby w bio­lo­gii zakoń­czyły się kata­strofą w postaci zawa­lo­nych egza­mi­nów i nie­do­koń­czo­nych eks­pe­ry­men­tów labo­ra­to­ryj­nych.

Pod koniec dru­giego roku pro­dzie­kan do spraw stu­denc­kich kazał mi wybrać spe­cja­li­za­cję, jeśli nie chcia­łam spę­dzić pią­tego roku w col­lege’u. Let­nie stu­dia w Anglii ofe­ro­wały mi szansę, żeby jesz­cze bar­dziej odda­lić się od wszyst­kiego, co łączyło się z Bisho­pami. Zako­cha­łam się w Oks­for­dzie, łagod­nej poświa­cie jego poran­nych ulic. Zaję­cia z histo­rii doty­czyły wyczy­nów kró­lów i kró­lo­wych, a jedyne głosy w mojej gło­wie szep­tały słowa z ksią­żek spi­sa­nych w XVI i XVII wieku – sama wielka lite­ra­tura. A naj­lep­sze było to, że w tym uni­wer­sy­tec­kim mia­steczku nikt mnie nie znał, a jeśli tego lata prze­by­wały tam jakieś cza­row­nice, to trzy­mały się ode mnie z daleka. Wró­ci­łam do domu, wybra­łam jako spe­cja­li­za­cję histo­rię, zali­czy­łam wszyst­kie wyma­gane kursy w rekor­do­wym tem­pie i przed dwu­dziestką ukoń­czy­łam stu­dia z wyróż­nie­niem.

Kiedy zde­cy­do­wa­łam się na dok­to­rat, Oks­ford zna­lazł się na pierw­szym miej­scu na mojej liście roz­pa­try­wa­nych uczelni. Spe­cja­li­zo­wa­łam się w histo­rii nauki i moje bada­nia sku­piały się na okre­sie, kiedy nauka zaczęła zastę­po­wać magię – gdy astro­lo­gia i polo­wa­nia na cza­row­nice ustą­piły miej­sca New­to­nowi i pra­wom powszech­nym. Poszu­ki­wa­nie w natu­rze racjo­nal­nego porządku zamiast nad­na­tu­ral­nego odzwier­cie­dlało moje wła­sne wysiłki odse­pa­ro­wa­nia się od tego, co ukryte. Gra­nice, które już wykre­śli­łam mię­dzy tym, co dzieje się w moim umy­śle, i tym, co mam we krwi, stały się jesz­cze wyraź­niej­sze.

Ciotka Sarah par­sk­nęła, kiedy usły­szała o mojej decy­zji spe­cja­li­zo­wa­nia się w sie­dem­na­sto­wiecz­nej che­mii. Jej pło­mien­no­rude włosy były widoczną oznaką poryw­czo­ści i ostrego języka. Była szczerą, zasad­ni­czą cza­row­nicą, która natych­miast przej­mo­wała pano­wa­nie nad pomiesz­cze­niem, do któ­rego tylko weszła. Była fila­rem spo­łecz­no­ści Madi­son i dla­tego czę­sto wzy­wano ją, żeby zaże­gnała kry­zys w mia­steczku, mały czy duży. Były­śmy teraz w znacz­nie lep­szych sto­sun­kach, odkąd nie musia­łam zno­sić codzien­nych dawek jej prze­ni­kli­wych obser­wa­cji na temat ludz­kiej sła­bo­ści i nie­lo­gicz­no­ści.

Co prawda dzie­liły nas setki mil, ale Sarah uznała, że moje naj­now­sze próby trzy­ma­nia się z dala od magii są godne śmie­chu. I to wła­śnie mi oznaj­miła.

– Myśmy to nazy­wali alche­mią – powie­działa. – I kryje się w tym mnó­stwo magii.

– Nie, nie­prawda – zapro­te­sto­wa­łam. Cały sens mojej pracy zasa­dzał się na poka­za­niu, jak naukowe w grun­cie rze­czy były te poszu­ki­wa­nia. – Alche­mia opo­wiada nam o roz­woju metody eks­pe­ry­men­tal­nej, a nie poszu­ki­wa­niu magicz­nego elik­siru, który zamie­nia ołów w złoto i czyni ludzi nie­śmier­tel­nymi.

– Skoro tak mówisz – odparła z powąt­pie­wa­niem Sarah – ale wybra­łaś sobie bar­dzo dziwny temat, skoro chcesz ucho­dzić za czło­wieka.

Po otrzy­ma­niu dok­to­ratu pod­ję­łam zaciętą walkę o miej­sce na wydziale w Yale, jedy­nym miej­scu, które było bar­dziej angiel­skie od Anglii. Kole­dzy ostrze­gali, że mam małe szanse na stały etat. Wypro­du­ko­wa­łam dwie książki, zebra­łam garść nagród i otrzy­ma­łam kilka gran­tów na bada­nia. A potem dosta­łam etat i udo­wod­ni­łam wszyst­kim, że się mylili.

A co naj­waż­niej­sze, moje życie nale­żało teraz do mnie. Nikt na wydziale, nawet histo­rycy spe­cja­li­zu­jący się w począt­kach Ame­ryki, nie sko­ja­rzył mojego nazwi­ska z pierw­szą kobietą z Salem stra­coną za czary w 1692 roku. Żeby zacho­wać zapra­co­waną w pocie czoła nie­za­leż­ność, na­dal nie dopusz­cza­łam do swo­jego życia niczego, co wią­za­łoby się magią. Oczy­wi­ście zda­rzały się wyjątki, jak na przy­kład ten jeden raz, kiedy sko­rzy­sta­łam z jed­nego z cza­rów Sarah, bo pralka nie chciała prze­stać pobie­rać wody i gro­ziła zala­niem mojego małego miesz­kanka przy Wooster Squ­are. Nikt nie jest ide­alny.

Teraz, odno­to­wu­jąc moją kolejną wpadkę, wstrzy­ma­łam oddech, wzię­łam manu­skrypt w obie ręce i umie­ści­łam na pod­pór­kach w kształ­cie kli­nów, które dostar­czała biblio­teka, żeby chro­nić cenne książki. Pod­ję­łam decy­zję, że zacho­wam się jak poważny badacz i potrak­tuję Ash­mole’a nr 782 jak zwy­kły ręko­pis. Zigno­ruję pie­cze­nie w pal­cach, dziwny zapach i zwy­czaj­nie opi­szę zawar­tość. A potem zde­cy­duję z zawo­dową bez­stron­no­ścią, czy książka jest dosta­tecz­nie obie­cu­jąca, by pod­dać ją dokład­niej­szym bada­niom. Mimo to palce mi drżały, kiedy roz­pi­na­łam małą mosiężną zapinkę.

Manu­skrypt wydał z sie­bie ciche wes­tchnie­nie.

Obej­rza­łam się szybko przez ramię i upew­ni­łam, że sala na­dal jest pusta. Poza tym wes­tchnie­niem jedy­nym dźwię­kiem, jaki roz­le­gał się w czy­telni, było gło­śne tyka­nie zegara.

Uzna­łam, że nie odno­tuję faktu, iż „książka wes­tchnęła”, włą­czy­łam lap­top i otwo­rzy­łam nowy plik. Ta zna­joma czyn­ność, którą wyko­na­łam już setki, jeśli nie tysiące razy, była rów­nie uspo­ka­ja­jąca jak schludne krzy­żyki na liście. Wpi­sa­łam nazwę i numer ręko­pisu, sko­pio­wa­łam tytuł z kata­lo­go­wego opisu. Przyj­rza­łam się roz­mia­rom i opra­wie, po czym opi­sa­łam obie rze­czy szcze­gó­łowo.

Jedyne, co pozo­stało, to otwo­rzyć księgę.

Cho­ciaż otwo­rzy­łam zapinki, trudno było pod­nieść okładkę – jakby przy­lgnęła do stro­nic. Zaklę­łam pod nosem i na chwilę poło­ży­łam pła­sko dłoń na okładce, mając nadzieję, że Ash­mole nr 782 po pro­stu musi mnie poznać. To nie była wła­ści­wie magia, po pro­stu poło­ży­łam rękę na książce. Poczu­łam mro­wie­nie w dłoni, podob­nie jak mro­wiła mnie skóra, kiedy cza­row­nica na mnie patrzyła, a potem napię­cie uszło z manu­skryptu. Wtedy unie­sie­nie okładki nie sta­no­wiło już pro­blemu.

Pierw­sza strona była z chro­po­wa­tego papieru. Na dru­gim arku­szu, per­ga­mi­no­wym, wid­niały słowa: „Antro­po­lo­gia, czyli trak­tat z krót­kim opi­sem Czło­wieka” napi­sane cha­rak­te­rem pisma Ash­mole’a. Schludne, okrą­głe litery były dla mnie rów­nie zna­jome jak mój wła­sny cha­rak­ter pisma. Drugą cześć tytułu: „w dwóch czę­ściach: naj­pierw Ana­to­micz­nej, a potem Psy­cho­lo­gicz­nej” – dopi­sano póź­niej, ołów­kiem. Ten cha­rak­ter pisma też wyglą­dał zna­jomo, ale nie potra­fi­łam sko­ja­rzyć, skąd go znam. Gdy­bym dotknęła liter, może coś by mi to pomo­gło, ale to było wbrew biblio­tecz­nym regu­łom i nie mogła­bym udo­ku­men­to­wać infor­ma­cji, które zebra­łyby moje palce. Odno­to­wa­łam więc tylko, że posłu­żono się atra­men­tem i ołów­kiem, że widoczne są dwa cha­rak­tery pisma i usta­li­łam praw­do­po­dobne dato­wa­nia obu napi­sów.

Kiedy obró­ci­łam pierw­szą stronę, per­ga­min wydał mi się nie­na­tu­ral­nie ciężki i oka­zało się, że to on jest źró­dłem dziw­nego zapa­chu. Nie był po pro­stu stary. Woń łączyła w sobie stę­chli­znę i piżmo w spo­sób, któ­rego nie umia­łam nazwać. I natych­miast zauwa­ży­łam, że z tomu schlud­nie wycięto trzy karty.

Wresz­cie coś, co można łatwo opi­sać. Moje place prze­mknęły po kla­wia­tu­rze: „Co naj­mniej trzy karty usu­nięto, posłu­gu­jąc się linia­łem lub brzy­twą”. Zer­k­nę­łam na grzbiet ręko­pisu, ale nie potra­fi­łam się zorien­to­wać, czy bra­kuje też innych stron. Im bli­żej mojego nosa znaj­do­wał się wolu­min, tym bar­dziej jego moc i dziwny zapach mnie roz­pra­szały.

Sku­pi­łam się na ilu­stra­cji nastę­pu­ją­cej bez­po­śred­nio po usu­nię­tych kar­tach. Przed­sta­wiała maleńką dziew­czynkę pły­wa­jącą w prze­zro­czy­stym, szkla­nym naczy­niu. Trzy­mała srebrną różę w jed­nej ręce i złotą w dru­giej. Przy sto­pach miała maleń­kie skrzy­dełka, kro­ple czer­wo­nego płynu spa­dały na jej dłu­gie czarne włosy. Pod obraz­kiem znaj­do­wał się pogru­biony pod­pis wyko­nany czar­nym atra­men­tem i wyja­śniał, że to wize­ru­nek filo­zo­ficz­nego dziecka, ale­go­ria klu­czo­wego kroku w stwo­rze­niu kamie­nia filo­zo­ficz­nego, che­micz­nej sub­stan­cji, która zapewni wła­ści­cie­lowi zdro­wie, bogac­two i mądrość.

Kolory były jaskrawe i zdu­mie­wa­jąco dobrze zacho­wane. Arty­ści dokła­dali kie­dyś skru­szo­nych kamieni szla­chet­nych i skał do farb, żeby uzy­skać wyra­zi­ste barwy. A sam rysu­nek skre­ślił ktoś, kto miał praw­dziwy talent. Musia­łam usiąść na dło­niach, żeby nie pró­bo­wać dowie­dzieć się cze­goś wię­cej, doty­ka­jąc stro­nicy to tu, to tam.

Nie­stety ilu­stra­tor mimo ewi­dent­nego talentu cał­kiem pomie­szał szcze­góły. Szklane naczy­nie powinno być obró­cone do góry, nie do dołu. Dziecko powinno być w poło­wie czarne i w poło­wie białe, żeby uka­zać jego her­ma­fro­dy­tyczną naturę. Powinno mieć męskie geni­ta­lia i kobiece piersi. Albo cho­ciaż dwie głowy.

Wize­runki alche­miczne opie­rały się na ale­go­riach i sły­nęły z zawi­ło­ści. Dla­tego wła­śnie je stu­dio­wa­łam, szu­ka­jąc wzo­rów, które ujaw­ni­łyby sys­te­ma­tyczne, logiczne podej­ście do che­micz­nej prze­miany w cza­sach przed ukła­dem okre­so­wym pier­wiast­ków. Na przy­kład wize­runki księ­życa pra­wie zawsze repre­zen­to­wały sre­bro, słońca zaś odno­siły się do złota. Kiedy oba te pier­wiastki łączyły się, pro­ces ten uka­zy­wano jako ślub. Z cza­sem rysunki zostały zastą­pione przez słowa, które z kolei stały się gra­ma­tyką che­mii.

Jed­nakże ten ręko­pis podał w wąt­pli­wo­ści moją wiarę w logikę alche­mi­ków. Każda ilu­stra­cja miała przy­naj­mniej jedną zasad­ni­czą usterkę i żaden komen­tarz nie poma­gał nadać temu sensu.

Szu­ka­łam cze­goś, cze­go­kol­wiek, co zga­dza­łoby się z moją wie­dzą na temat alche­mii. W coraz łagod­niej­szym świe­tle deli­katne ślady pisma poja­wiły się na jed­nej ze stron. Prze­chy­li­łam lampę na biurku, żeby mieć wię­cej świa­tła.

Niczego nie zna­la­złam.

Powoli obró­ci­łam stronę, jakby to był kru­chy liść.

Słowa zami­go­tały i prze­su­nęły się po powierzchni – setki słów, nie­wi­dzial­nych, dopóki nie zna­la­zły się pod wła­ści­wym kątem do świa­tła i czy­tel­nika.

Zdu­si­łam okrzyk zasko­cze­nia.

Ash­mole nr 782 był palimp­se­stem, ręko­pi­sem wewnątrz ręko­pisu. W cza­sach, kiedy per­ga­min był rzad­ko­ścią, skry­bo­wie ostroż­nie zmy­wali atra­ment ze sta­rych ksią­żek i zapi­sy­wali nowe tek­sty na pustych stro­nach. Czę­sto dawne słowa zaczy­nały po pew­nym cza­sie wyła­niać się niczym duchy i dało się je odczy­tać za pomocą ultra­fio­letu, który się­gał pod plamy atra­mentowe i wydo­by­wał wybla­kły tekst, ponow­nie go oży­wiał.

Tyle że tu nie było dość moc­nego ultra­fio­letu, który ujaw­niłby te ślady. To nie był zwy­kły palimp­sest. Daw­nych zapi­sków nie zmyto, ale ukryto jakimś cza­rem. Dla­czego ktoś zada­wałby sobie tyle trudu, żeby zacza­ro­wy­wać tekst w alche­micz­nej księ­dze? Nawet fachowcy z tru­dem odczy­ty­wali nie­ja­sny język i udziw­nione sym­bole, jakimi posłu­gi­wali się auto­rzy.

Ode­rwa­łam wzrok od led­wie widocz­nych liter, które za szybko się prze­su­wały, żebym mogła je odczy­tać, i sku­pi­łam się na pisa­niu stresz­cze­nia. „Zagad­kowe” – wystu­ka­łam na kla­wia­tu­rze lap­topa. „Pod­pisy z XV–XVII wieku, ilu­stra­cje prze­waż­nie z XV w. Źró­dło rysun­ków praw­do­po­dob­nie jesz­cze star­sze? Mie­szanka papieru i welinu. Kolo­rowe i czarne atra­menty, z czego te pierw­sze nad­zwy­czaj­nej jako­ści. Ilu­stra­cje dobrze wyko­nane, ale liczne szcze­góły oddano błęd­nie lub pomi­nięto. Doty­czy stwo­rze­nia kamie­nia filo­zo­ficz­nego, alche­micz­nych naro­dzin/stwo­rze­nia, śmierci, zmar­twych­wsta­nia i trans­for­ma­cji. Błędna kopia wcze­śniej­szego ręko­pisu? Dziwna księga, pełna ano­ma­lii”.

Zawa­ha­łam się i moje palce zatrzy­mały się nad kla­wi­szami.

Naukowcy robią jedną z dwóch rze­czy, kiedy odkryją infor­ma­cję, która nie pasuje do tego, co już wie­dzą. Albo odsu­wają ją na bok, żeby nie poda­wała w wąt­pli­wość pie­lę­gno­wa­nych teo­rii, albo sku­piają się na niej z inten­syw­no­ścią lasera i pró­bują dotrzeć do sedna zagadki. Gdyby księga nie była zacza­ro­wana, może poku­si­ła­bym się o to dru­gie podej­ście, ale ponie­waż rzu­cono na nią zaklę­cie, byłam skłonna wybrać pierw­sze.

A kiedy badacz nabiera wąt­pli­wo­ści, zwy­kle odkłada decy­zję na póź­niej.

Napi­sa­łam ambi­wa­lentną ostat­nią linijkę: „Wymaga wię­cej czasu? Być może nale­ża­łoby wró­cić do niej póź­niej?”.

Wstrzy­mu­jąc oddech, deli­kat­nie zamknę­łam oprawę. Prądy magii na­dal prze­pły­wały przez ręko­pis, szcze­gól­nie silne w oko­licy zapięć.

Ulżyło mi, kiedy księga została zamknięta. Wpa­try­wa­łam się w Ash­mole’a nr 782 przez jesz­cze kilka minut. Moje palce kusiło, żeby dotknąć brą­zo­wej skóry. Tym razem jed­nak opar­łam się poku­sie, tak jak wcze­śniej nie dotknę­łam pod­pi­sów i ilu­stra­cji, żeby dowie­dzieć się wię­cej, niż ludzki histo­ryk miał prawo twier­dzić, że wie.

Ciotka Sarah zawsze mi powta­rzała, że magia to dar. Jeśli tak, to nie był pozba­wiony zobo­wią­zań i wią­zał mnie ze wszyst­kimi cza­row­ni­cami z rodu Bisho­pów, które żyły przede mną. Taką cenę pła­ciło się za posłu­gi­wa­nie się odzie­dzi­czoną mocą magiczną i korzy­sta­nie z cza­rów i uro­ków, skła­da­ją­cych się na pil­nie strze­żony kunszt cza­row­nic. Otwie­ra­jąc Ash­mole’a nr 782, prze­kro­czy­łam gra­nicę, która oddzie­lała magię od mojej dzia­łal­no­ści nauko­wej. Kiedy jed­nak znowu zna­la­złam się po wła­ści­wej stro­nie, jesz­cze bar­dziej niż dotąd zapra­gnę­łam po niej zostać.

Scho­wa­łam lap­top i notatki, pod­nio­słam stos manu­skryp­tów, pil­nu­jąc, żeby Ash­mole nr 782 zna­lazł się na dole. Na szczę­ście Gil­lian nie było przy biurku, cho­ciaż jej notatki na­dal walały się na bla­cie. Pew­nie pla­no­wała pracę do późna i wyszła na kawę.

– Skoń­czy­łaś? – zapy­tał Sean, kiedy doszłam do sta­no­wi­ska odbio­rów i zwro­tów.

– Nie cał­kiem. Chcia­ła­bym zare­zer­wo­wać pierw­sze trzy na ponie­dzia­łek.

– A czwartą?

– Z tą już skoń­czy­łam – odpar­łam, popy­cha­jąc książkę w jego stronę. – Możesz ją ode­słać do zbio­rów.

Sean poło­żył ją na wierz­chu stosu z pozo­sta­łymi zwro­tami. Odpro­wa­dził mnie do scho­dów, poże­gnał się i znik­nął za drzwiami waha­dło­wymi. Prze­no­śnik taśmowy, który zabie­rze Ash­mole’a nr 782 z powro­tem do wnętrz­no­ści biblio­teki, ożył z brzę­kiem.

Omal nie zawró­ci­łam, żeby zatrzy­mać Seana, ale się powstrzy­ma­łam.

Unio­słam rękę, chcąc otwo­rzyć drzwi na par­te­rze, kiedy powie­trze naparło na mnie, jakby biblio­teka zaci­snęła się wokół mnie. Przez uła­mek sekundy migo­tało, tak jak strony manu­skryptu zami­go­tały na biurku Seana, a ja zadrża­łam. Na rękach dosta­łam gęsiej skórki.

Coś się przed chwilą wyda­rzyło. Coś magicz­nego.

Odwró­ci­łam się w stronę czy­telni diuka Hum­freya i nie­wiele bra­ko­wało, a moje stopy ruszy­łyby w jej kie­runku.

To nic takiego, powie­dzia­łam sobie i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wyszłam z biblio­teki.

Na pewno? – szep­nął od dawna igno­ro­wany przeze mnie głos.ROZDZIAŁ 3

Wampir przy­siadł na górze sze­ro­kiego, łuko­wa­tego łącz­nika prze­rzu­co­nego nad New Col­lege Lane i łączą­cego dwie czę­ści Hert­ford Col­lege. Ple­cami opie­rał się o zero­do­waną kamienną ścianę jed­nego z now­szych budyn­ków kole­gium, stopy poło­żył na dachu.

Poja­wiła się cza­row­nica. Zdu­mie­wa­jąco pew­nym kro­kiem szła po nie­rów­nych pły­tach chod­nika przed gma­chem Biblio­teki Bodle­jań­skiej. Prze­cho­dząc pod miej­scem, w któ­rym sie­dział, przy­śpie­szyła kroku. Pode­ner­wo­wa­nie odmła­dzało ją i pod­kre­ślało jej bez­bron­ność.

Zatem tak wygląda ta sławna histo­ryczka, pomy­ślał z prze­ką­sem Mat­thew, wspo­mniaw­szy jej życio­rys. Widział wcze­śniej jej zdję­cie, lecz mimo to – zwa­żyw­szy na jej doko­na­nia naukowe – spo­dzie­wał się, że będzie star­sza.

Mimo wyraź­nego poru­sze­nia szła wypro­sto­wana, z wyprę­żo­nymi ramio­nami. Może wcale nie będzie jej tak łatwo zastra­szyć, jak na to liczył. Zacho­wa­nie cza­row­nicy w biblio­tece też to suge­ro­wało. Spoj­rzała mu w oczy bez cie­nia lęku, jaki przy­wykł dostrze­gać u wszyst­kich, któ­rzy nie byli wam­pi­rami – a także wielu takich, któ­rzy nimi byli.

Kiedy znik­nęła za rogiem, prze­mknął po dachach do muru New Col­lege i bez­sze­lest­nie zsu­nął się na teren kole­gium. Zna­jąc roz­kład budyn­ków, domy­ślał się, gdzie znaj­duje się zaj­mo­wane przez Bishop lokum, zanim więc dotarła do scho­dów, on zdą­żył się już ukryć w cie­niu bramy naprze­ciw wej­ścia.

Patrzył, jak krząta się po miesz­ka­niu, prze­cho­dzi z pokoju do pokoju, włą­cza świa­tło. Uchy­liła okno w kuchni i gdzieś znik­nęła.

To mi oszczę­dzi koniecz­no­ści wybi­ja­nia szyb, pomy­ślał. Albo otwie­ra­nia drzwi wytry­chem.

Prze­biegł przez odsło­niętą prze­strzeń i wspiął się po ścia­nie jej budynku; jego dło­nie i stopy bez trudu znaj­do­wały pewne chwyty i stop­nie w spo­jo­nym starą zaprawą murze, wspo­ma­ga­jąc się mie­dzianą rynną i gru­bymi łody­gami dzi­kiego wina. Zna­lazł sobie nowy punkt obser­wa­cyjny, z któ­rego wyraź­nie czuł cha­rak­te­ry­styczny zapach cza­row­nicy i sły­szał sze­lest odwra­ca­nych stro­nic. Wycią­gnął szyję i zaj­rzał przez okno do środka.

Bishop czy­tała. Mat­thew zdał sobie sprawę, że w chwili spo­koju jej twarz wygląda zupeł­nie ina­czej – jakby skóra ide­al­nie ukła­dała się na skry­wa­ją­cych się pod nią kościach. Głowa opa­dła jej lekko i znu­żona cza­row­nica z wes­tchnie­niem osu­nęła się na poduszki. Chwilę potem mia­rowy oddech zasy­gna­li­zo­wał, że zasnęła.

Zwie­sił się na rękach, pod­cią­gnął nogi i wśli­znął się przez okno do kuchni. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz zakra­dał się do miesz­ka­nia kobiety, zresztą nawet daw­niej zda­rzało się to rzadko i zazwy­czaj w okre­sach wyjąt­ko­wego zadu­rze­nia. Tym razem powód był zupeł­nie inny – cho­ciaż gdyby został przy­ła­pany, miałby nie­wą­ski pro­blem z wytłu­ma­cze­niem, o co cho­dzi.

Musiał spraw­dzić, czy Ash­mole nr 782 wciąż znaj­duje się w posia­da­niu Bishop. Nie udało mu się porząd­nie prze­szu­kać jej biurka w biblio­tece, ale szybki rzut oka pozwo­lił mu stwier­dzić, że dzi­siaj raczej nie korzy­stała z tego aku­rat manu­skryptu. Nie było jed­nak mowy o tym, żeby cza­row­nica, w dodatku z Bisho­pów, po pro­stu ode­słała taki wolu­min na półkę.

Bez­sze­lest­nym kro­kiem prze­mie­rzył małe miesz­kanko. Księgi nie było ani w łazience, ani w sypialni. Prze­kradł się obok sofy, na któ­rej spała cza­row­nica. Jej powieki drgały gwał­tow­nie, jakby oglą­dała film. Jedną dłoń zaci­snęła w pięść, jej nogi co jakiś czas podry­gi­wały, za to twarz pozo­stała spo­kojna, zupeł­nie nie­po­ru­szona tym, co robiło ciało.

Coś tu było nie w porządku. Mat­thew wyczu­wał to od początku, od pierw­szej chwili, gdy zoba­czył Bishop w biblio­tece. Obser­wo­wał ją teraz ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi ramio­nami, ale na­dal nie potra­fił dojść, o co cho­dzi. Nie pach­niała tak jak inne cza­row­nice: lul­kiem, siarką, szał­wią.

Ona coś ukrywa, pomy­ślał. Coś wię­cej niż zagi­niony ręko­pis.

Odwró­cił się i rozej­rzał w poszu­ki­wa­niu stołu, przy któ­rym pra­co­wała. Nie­trudno było go wypa­trzyć: był zawa­lony książ­kami i papie­rami – i tam też naj­praw­do­po­dob­niej porzu­ciła wykra­dzioną księgę. Zro­bił krok w jego stronę… i nagle poczuł zapach elek­trycz­no­ści. Zamarł w bez­ru­chu.

Ciało Diany Bishop ocie­kało świa­tłem: blask sączył się z obrysu jej syl­wetki, ema­no­wał z porów skóry, błę­kitny, lecz zara­zem tak blady, że nie­mal biały. Świa­tło utwo­rzył lśniący obłok wokół ciała, obej­mu­jąc je mie­nią­cym się cału­nem.

Mat­thew z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową. To było nie­moż­liwe, od wie­ków nie widział takiej powo­dzi świa­tła wypły­wa­ją­cej z ciała cza­row­nicy.

Chwi­lowo miał jed­nak na gło­wie inne, pil­niej­sze sprawy. Wró­cił więc do poszu­ki­wań manu­skryptu, pośpiesz­nie prze­szu­kał stos papie­rów na biurku i sfru­stro­wany prze­cze­sał pal­cami włosy. Wszech­obecny zapach cza­row­nicy go roz­pra­szał. Odwró­cił się w stronę sofy. Bishop znów poru­szyła się nie­spo­koj­nie, pod­cią­gnęła kolana do piersi – i pul­su­jące świa­tło ponow­nie wypły­nęło na powierzch­nię, zami­go­tało, cof­nęło się.

Zmarsz­czył brwi zasko­czony nie­spój­no­ścią tego, co pod­słu­chał ubie­głej nocy, z tym, co widział na wła­sne oczy. Dwie cza­row­nice plot­ko­wały o Ash­mole’u nr 782 i o cza­row­nicy, która go wypo­ży­czyła. Jedna z nich twier­dziła, że ame­ry­kań­ska histo­ryczka wcale nie używa magii, ale Mat­thew widział swoje w biblio­tece – a teraz patrzył, jak magiczna moc prze­peł­nia ją w spo­sób abso­lut­nie nie­dwu­znaczny. Przy­pusz­czał, że także w pracy nauko­wej Bishop wspo­maga się magią. Wielu ludzi, o któ­rych pisała, było jego przy­ja­ciółmi: Cor­ne­lius Dreb­bel, Andreas Liba­vius, Isaac New­ton. Po mistrzow­sku wychwy­ciła ich dzi­wac­twa i obse­sje. Jak to moż­liwe, żeby współ­cze­sna kobieta tak dobrze rozu­miała męż­czyzn, któ­rzy żyli tak dawno temu? Zasta­no­wił się prze­lot­nie, czy i jego rozu­miałaby z tak nie­praw­do­po­dobną prze­ni­kli­wo­ścią.

Zdzi­wił się, kiedy zegary wybiły trze­cią. W gar­dle mu zaschło. Zdał sobie sprawę, że od paru godzin stoi nie­ru­chomo, wpa­trzony w śniącą cza­row­nicę, któ­rej moc na prze­mian wzbiera i słab­nie. Prze­szło mu przez myśl, że mógłby uga­sić pra­gnie­nie jej krwią; jej smak mógłby mu zdra­dzić poło­że­nie księgi i dać pewne poję­cie o skry­wa­nych przez cza­row­nicę sekre­tach. Powstrzy­mał się jed­nak: tylko chęć odna­le­zie­nia Ash­mole’a nr 782 spra­wiła, że spę­dził tyle czasu w towa­rzy­stwie tajem­ni­czej Diany Bishop.

Skoro manu­skryptu nie było w jej miesz­ka­niu, to musiał zostać w biblio­tece.

Mat­thew po cichu prze­szedł do kuchni, wymknął się przez okno i wto­pił w noc.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij