Księga Diny - ebook
Księga Diny - ebook
Nagroda Księgarzy Norweskich przyznana za najlepszą książkę dekady (1990)
Dzika, namiętna i mroczna opowieść o niepokornej kobiecie łamiącej wszelkie zakazy.
Księga Diny jest kontynuacją najlepszych rozdziałów w norweskiej tradycji literackiej. To książka pod każdym względem niezwykła – pełna napięcia i zabawna, przejmująca w opisach dramatycznego losu bohaterki. Dina nazywana przez autorkę amazonką i wojowniczką, wilczycą i olbrzymką, pozostaje przede wszystkim głęboko zranionym dzieckiem, którego uczucia uległy dewiacji w wyniku strasznych przeżyć.
Cykl „Trylogia Diny” składa się z tomu 1. "Księga Diny" (II wyd. 2014r.), tomu 2 „Syn szczęścia” (I wyd. 2017r.) - długo oczekiwana premiera kontynuacji kultowej norweskiej trylogii i tomu 3. „Dziedzictwo Karny” (I wyd. 2017r.) zaskakująego zakończenia tej najsłynniejszej sagi z krainy fiordów.
Herbjørg Wassmo to wybitna norweska pisarka urodzona w 1942 roku w Vesterålen. Zadebiutowała w 1976 roku zbiorem wierszy Skrzydlaty zespół, zasłynęła jednak jako powieściopisarka. Jest autorką wielu znakomitych powieści, w tym dwóch trylogii poświęconych dwóm bohaterkom: Torze i Dinie. Wielokrotnie nagradzana, między innymi otrzymała prestiżową Nagrodę Literacką Rady Nordyckiej, Nagrodę Krytyków, Nagrodę Księgarzy oraz nagrodę im. Amalie Skram. Jej najpopularniejszą książką jest „Księga Diny”, która została zekranizowana w roku 2002. W książce "Stulecie" autorka opisuje historię swej rodziny aż do momentu, w którym staje się jedną z najwybitniejszych współczesnych pisarek. Herbjørg Wassmo napisała również wiele noweli i sztuk teatralnych. Jej książki zostały przetłumaczone na 26 języków, między innymi angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, rosyjski, japoński i hebrajski.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65731-02-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LECZ MĘŻA PEWNEGO KTÓŻ ZNAJDZIE?
SPRAWIEDLIWY W PRAWOŚCI SWEJ ŻYJE,
SZCZĘŚLIWE PO NIM SĄ DZIECI.
KTO POWIE, „USTRZEGŁEM CZYSTOŚĆ SERCA,
WOLNY JESTEM OD GRZECHU”?
(Księga Przysłów 20,6–7,9)
Jam jest Dina, która widzi, jak sanie unoszące człowieka toczą się w dół po stromym zboczu.
Na początku zdaje mi się, że to ja jestem do nich przywiązana. Bo czuję ból przewyższający wszystko, co kiedykolwiek czułam.
Poprzez przejrzystą jak szkło rzeczywistość, ale poza czasem i przestrzenią, utrzymuję kontakt z twarzą osoby na saniach. Za parę sekund ta twarz roztrzaska się o oblodzony głaz.
Zwierzę zdołało wydostać się z dyszli i uniknęło runięcia w przepaść! Że też to poszło tak łatwo!
Chyba jest już późna jesień. Późna na co?
Nie mam konia.
Kobieta stała na skraju zbocza w zimnym porannym świetle. Nie było słońca. Otaczały ją czujne, mroczne szczyty. Zbocze było tak strome, że krajobraz tam, w dole, skrył się przed jej wzrokiem.
Po drugiej stronie szerokiej zatoki wznosiły się jeszcze bardziej urwiste góry, niemi świadkowie.
Kobieta śledziła każdy ruch sań. Aż do chwili, gdy zatrzymały się na skraju, oparte o wielki pień brzozy. Głęboko w dole huczał wodospad.
Kobieta spojrzała w dół, śladem spustoszeń, które poczyniły staczające się sanie. Kamyki, płaty śniegu, kępki wrzosu, połamane zarośla. Jakby olbrzymi hebel sunął tędy w dół, porywając wszystko, co wystawało ponad ziemię.
Kobieta miała na sobie skórzane spodnie i długą, podwiniętą kurtkę. Gdyby nie włosy, można by z daleka wziąć ją za mężczyznę. Była bardzo wysoka jak na niewiastę.
Prawy rękaw kurtki zwisał w strzępach. Naznaczonych krwią. Z rany.
W lewej ręce wciąż kurczowo trzymała nóż o krótkim ostrzu, podobny do tych, które Laponki noszą u pasa.
Kobieta odwróciła twarz w stronę, z której dochodził dźwięk. Końskie rżenie. Jakby właśnie to ją obudziło. Schowała nóż do kieszeni kurtki.
Po chwili wahania przeszła, świadoma celu, przez obmurowaną szarymi kamieniami krawędź drogi. W kierunku sań. Sanie kołysały się już słabiej. Jakby postanowiły ocalić osobę ze strzaskaną twarzą.
Schodziła szybko po stromym zboczu. Zrzucając w pędzie pojedyncze kamienie. Kamienie utworzyły małą lawinę i potoczyły się w dół, obok sań, w przepaść. Kobieta patrzyła w przestrzeń. Jakby utrzymywała kontakt z kamieniami, jakby nadal śledziła ich ruch, choć ich obraz już się skrył. Jakby widziała je aż do chwili, gdy pochłonął je rzeczny wir pod huczącym wodospadem.
Zatrzymała się na moment, gdy nowe kamienie przetaczały się koło sań z nieżywym ciałem. Ale tylko na moment. Potem szła dalej, aż wreszcie mogła sięgnąć dłonią, by odchylić owcze futro, pod którym leżał mężczyzna.
Odsłoniła coś, co musiało być kiedyś piękną męską twarzą. Jedno oko wciśnięte w głąb czaszki. Świeża krew spływająca obficie i równomiernie z ran na całej głowie. W ciągu kilku sekund głowa mężczyzny stała się czerwona. Białe owcze futro nasiąknęło krwią.
Kobieta uniosła smukłą, długą dłoń o różowych, kształtnych paznokciach. Odchyliła powieki mężczyzny. Najpierw jedną, potem drugą. Dotknęła dłonią jego piersi. Czy to serce jeszcze bije? Dłoń nie znalazła odpowiedzi.
Jej twarz przypominała ziemię zasłaną śniegiem. Żadnego poruszenia. Tylko oczy wędrowały nerwowo pod spuszczonymi na poły powiekami. Krew, którą miała na rękach, wytarła o pierś mężczyzny. Potem przykryła mu twarz rąbkiem futra.
Przeczołgała się na drugą stronę sań, aż dotarła do miejsca zamocowania dyszli. Pospiesznie wyszarpnęła z otworów resztki liny. Zebrała je starannie i wcisnęła do kieszeni kurtki razem z nożem. Wyciągnęła dwa przetarte rzemyki i przytwierdziła je na miejsce linek.
W pewnej chwili się wyprostowała. Nasłuchiwała. Na drodze zarżał koń. Zawahała się, jakby się zastanawiała, czy już wszystko gotowe. Potem przeczołgała się własnym śladem wokół sań. Roztrzaskane człowiecze ciało wciąż oddzielało ją od dna przepaści.
Solidna brzoza złamała się od mrozu i ciężaru, gdy doszło do tego jeszcze ciało kobiety. Kobieta znalazła oparcie dla stopy pomiędzy oblodzonymi kamieniami i pchnęła sanie z całej siły. Obliczyła nacisk tak, jakby robiła to już wiele razy.
Gdy sanie oderwały się od podłoża, futro zsunęło się z twarzy mężczyzny. Wtedy otworzył oko, które nie było zapadnięte, i spojrzał prosto na kobietę. Niemo. Bezradnym, pełnym niedowierzania spojrzeniem.
Kobietę przeszył dreszcz. Przez jej twarz przemknął wyraz jakiejś niezdarnej czułości.
Potem wszystko zamieniło się w ruch i powietrze. Poszło szybko. Echo jeszcze długo niosło się po górach. Twarz kobiety całkiem opustoszała. Krajobraz znów wrócił na swoje miejsce. Wszystko było w porządku.
Jam jest Dina, która czuje w sobie sanie, gdy mężczyznę pochłania spieniony wir. Wtedy on przekracza granicę. Umyka mi ta ostatnia chwila, która mogłaby odsłonić przede mną skrawek tego, czego wszyscy się lękają. Końca czasu. Kim jestem? Jaki to czas, jakie miejsce, jaka przestrzeń? Czy na zawsze jestem na to skazana?
Kobieta wyprostowała się i zaczęła się wspinać po zboczu. Wyglądało na to, że trudniej wejść niż zejść. Dwieście metrów zmrożonego gruntu.
W miejscu, z którego widać było porywistą jesienną rzekę, odwróciła się, żeby popatrzeć. Rzeka zakręcała tuż przed wodospadem. Spienione masy wody. Nic więcej.
Pięła się dalej. Szybko. Do utraty tchu. Najwyraźniej czuła ból w zranionym ramieniu. Kilka razy traciła równowagę i omal nie spadła w ślad za saniami.
Dłonie czepiały się wrzosów, gałązek, kamieni. Starała się zawsze znaleźć jakieś oparcie dla jednej ręki, zanim przesunęła drugą gdzieś wyżej. Pewnymi, szybkimi ruchami.
Podniosła wzrok dopiero wtedy, gdy przylgnęła do granicznego kamienia na skraju drogi. Napotkała wielkie, błyszczące spojrzenie konia. Zwierzę już nie rżało. Stało tylko i patrzyło na nią.
Stali tak naprzeciwko siebie na odległość oddechu. Koń wyszczerzył nagle zęby i nerwowo skubnął kilka przydrożnych kępek trawy. Kobieta wykrzywiła twarz w grymasie, gdy musiała podeprzeć się na obu ramionach, by wydostać się na ścieżkę.
Koń pochylił nad nią swój ogromny łeb. Dyszle sterczały ukośnie. Bezużyteczny ornament.
Wreszcie chwyciła się końskiej grzywy. Mocno, niemal brutalnie podniosła się do stawiającego opór końskiego łba.
Ta kobieta miała osiemnaście lat. I oczy stare jak kamienie.
Zgrzytanie dyszli o skały dochodziło jakby spoza obrazu. Koń na nowo wdeptywał w ziemię przemarznięte źdźbła.
.
Zdjęła kurtkę, podwinęła wełniany rozpinany sweter i rękawy bluzki. Rana wyglądała na zadaną nożem. Czyżby doznała jej w walce z mężczyzną w saniach?
Pochyliła się gwałtownie i zaczęła kopać gołymi dłońmi w przemarzniętej, kamienistej powierzchni drogi. Wygrzebała piasek i lód, źdźbła i odłamki skał. Wtarła to wszystko w ranę z wielką siłą. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. Z otwartych ust dobyły się gardłowe jęki.
Powtórzyła te ruchy. Regularnie powtarzała też jęki. Niczym jakiś rytuał. Dłoń kopała. Znajdowała gruz i piasek. Wygrzebywała pełną garść. Wcierała w ranę. Raz za razem. Potem kobieta zrzuciła wełniany sweter i bluzkę i wdeptała je w ziemię. Szarpała rękawy. Wdeptywała i wdeptywała.
Ręce pokryły się krwią. Nie ocierała jej. Stała w cieniutkiej koronkowej koszuli na tle jesiennego nieba. Chyba jednak nie czuła zimna. Spokojnie ubrała się na nowo. Obejrzała ranę przez dziurę w ubraniu. Podwinęła postrzępiony rękaw. Wykrzywiła twarz z bólu, gdy poruszała ramieniem, sprawdzając, czy jest sprawne.
Jej kapelusz leżał z tyłu, w przydrożnym rowie. Brązowy, z wąskim rondem i zielonymi piórami. Rzuciła nań szybkie spojrzenie, po czym ruszyła na północ kiepską drogą dla sań. W niskim, srebrzystym świetle.
Koń kłusem ruszył za nią, wlokąc za sobą dyszle. Szybko ją dogonił. Przełożył pysk przez jej ramię i skubnął kobietę we włosy.
Wtedy się zatrzymała. Chwytem ręki zmusiła konia, by przyklęknął na przednich nogach, jakby był wielbłądem. I usiadła okrakiem na szerokim czarnym grzbiecie.
Tętent końskich kopyt. Dyszle płaczące po żwirze. Spokojny oddech konia. Wiatr. Który nie wie. Który nie widział.
.
Był środek dnia. Koń i kobieta zeszli stromą drogą z gór i dotarli do wielkiego gospodarstwa z szeroką aleją, wytyczoną pośród rozkołysanych, wielkich jarzębin i wiodącą od pobielanego domu do czerwonych nadbrzeżnych spichrzów. Dwa z każdej strony kamiennej kei.
Na nagich drzewach zostały krwistoczerwone jagody. Łąki pożółkły, okryte gdzieniegdzie połaciami lodu i śniegu. Na niebie rysowało się mnóstwo szczelin między chmurami. Ale wciąż nie pojawiało się słońce.
Chłopak, którego zwano Tomaszem, wyszedł ze stajni właśnie w chwili, gdy kobieta dotarła na podwórze. Stanął jak wryty na widok pustych dyszli i kobiety z potarganymi włosami, w zakrwawionym ubraniu.
Ześlizgnęła się powoli z konia, nie patrząc na Tomasza. Potem powlokła się po szerokich schodach, wiodących do domu. Otworzyła jedno skrzydło podwójnych drzwi. Gdy tak stała, padł na nią snop światła. Wtedy odwróciła się gwałtownie. Jakby przeraziła się własnego cienia.
Tomasz pobiegł za nią. Stała teraz w blasku ciepłego i żółtego światła z wnętrza domu. A zimne zewnętrzne światła kładły na nią niebieskawe cienie gór.
Nie miała już twarzy.
.
Powstał wielki rwetes. Nadbiegły kobiety, nadbiegli mężczyźni. Służba.
Z jednej z izb wyszła kuśtykająca Matka Karen z laseczką. Monokl dyndał na sznureczku przymocowanym do haftowanej opaski na szyi. Lśniące szkiełko, które rozpaczliwie próbowało wprowadzić trochę wesołości.
Mozolne kroki starszej pani zaskrzypiały w wystawnej sieni. Matka Karen patrzyła łagodnie, jakby wszystko wiedziała. Wiedziała coś?
.
Wszyscy tłoczyli się wokół kobiety stojącej w drzwiach. Jedna ze służących dotknęła zranionego ramienia, chciała pomóc zdjąć poszarpaną kurtkę. Ale została odsunięta na bok.
Wtedy buchnęły wszelkie dźwięki. Wszyscy mówili jednocześnie. Pytania bombardowały kobietę bez twarzy.
Ale ona nie odpowiadała. Nie widziała nikogo. Nie miała oczu. Chwyciła tylko chłopca stajennego Tomasza za ramię tak mocno, że aż jęknął. Potem powlokła się w kierunku mężczyzny zwanego Andersem. Blondyna z wydatnym podbródkiem. Był jednym z przybranych synów w tej posiadłości. Jego także chwyciła za ramię i zmusiła obu mężczyzn, by poszli za nią. Choć nie powiedziała ani słowa.
.
Przygotowano dwa konie, które stały w stajni. Trzeci nie miał siodła. Był spocony i wycieńczony po przeprawie przez góry. Uwolniony z dyszli i wytarty do sucha, dostał wody.
Wielki łeb zniknął na jakiś czas w wiadrze. Ludzie musieli poczekać. Koń pił łapczywymi łykami. Od czasu do czasu podrzucał w górę grzywiasty łeb i wodził wzrokiem od twarzy do twarzy.
Kobieta nie chciała się przebrać, nie pozwoliła przewiązać rany. Rozkołysała się, by wsiąść na konia. Tomasz podał jej samodziałowe palto. Kobieta naciągnęła je na siebie. Do tej pory nie powiedziała ani jednego słowa.
Zaprowadziła ich w miejsce, z którego stoczyły się sanie. Ślady nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Staranowane zbocze, zniszczone brzozowe krzaki, wyrwane z korzeniami wrzosy. Wszyscy widzieli, co jest pod tym zboczem. Urwisko. Wodospad. Gardziel. Wir. Sanie.
Wezwali ludzi na pomoc i szukali w spienionych kłębach wody. Nie znaleźli nic poza resztkami roztrzaskanych sań z przetartymi rzemykami od dyszli.
Kobieta pozostała niema.
.
OCZY PANA STRZEGĄ ROZSĄDKU,
A NIWECZĄ MOWY WIAROŁOMCY
(Księga Przysłów 22,12)
Dina miała zawieźć swego męża Jakuba, któremu gangrena zaatakowała jedną nogę, przez góry do doktora. Był listopad. Ona jedna radziła sobie z młodym koniem, najbardziej rączym. A trzeba było jechać szybko. Oblodzoną, lichą drogą.
Noga Jakuba zaczęła już cuchnąć. Smród od dawna zalegał w pokojach. Kucharka czuła go nawet w jadalni. Od każdej ściany wiało grozą. Przerażeniem.
Przed zniknięciem Jakuba nikt w Reinsnes nie wspomniał o smrodzie, unoszącym się nad jego nogą. Nie wspomniano też o tym, gdy Szatan wrócił do domu z pustymi dyszlami.
Ale poza tym ludzie gadali. Z niedowierzaniem i przerażeniem. We wszystkich posiadłościach. W bawialniach na Strandsted i na wybrzeżu Sundu. Na plebanii. Szeptem i poufnie.
O Dinie, młodej pani w Reinsnes, jedynej córce referendarza Holma. Zachowywała się jak chłopak zwariowany na punkcie koni. Nawet po zamążpójściu. A teraz przypadł jej w udziale taki smutny los.
Opowiadali o tym ciągle od nowa. Jechała tak, że aż się iskrzyło i pryskało spod płóz. Jak czarownica. A jednak Jakub Grønelv nie dotarł do lekarza. Już go nie ma. Tego przyjaznego, hojnego Jakuba, który nigdy nie odmawiał, gdy ktoś go prosił o przysługę. Syna Matki Karen, który osiadł w Reinsnes, gdy był jeszcze dość młody.
Martwy! Nikt nie mógł pojąć, jak mogło się stać coś tak strasznego. Na to, że łodzie wywracają się na morzu, że ludzie toną, nic się nie da poradzić. Ale w tej sprawie sam diabeł maczał palce. Żeby najpierw dostać gangreny w złamanej nodze. A potem zginąć w saniach, które wpadły do wodospadu!
Dina straciła mowę, a Matka Karen płakała. Osierocony syn Jakuba z pierwszego małżeństwa włóczył się po Kopenhadze, a Szatan nie mógł znieść widoku sań.
.
W Reinsnes zawitała władza, by ustalić przebieg tych wszystkich wydarzeń, łącznie ze śmiercią. Każdy szczegół należało opisać, nic nie powinno pozostać w ukryciu.
Ojciec Diny, referendarz, przywiózł ze sobą dwóch świadków i protokół. Podkreślił wyraźnie, że przybywa jako przedstawiciel władzy, nie zaś w charakterze ojca.
Matka Karen jakoś nie potrafiła dostrzec różnicy. Ale nie napomknęła o tym.
Nikomu nie udało się sprowadzić Diny z poddasza. Jako że była dość wysoka i silna, nikt nie chciał podjąć ryzyka, bo mogłaby stawiać opór i spowodować kłopotliwe zamieszanie. Nie próbowali więc zmuszać jej, by zeszła po schodach. Postanowiono, że władza wybierze się na górę do sypialni.
Ustawiono dodatkowe krzesła. Odkurzono pieczołowicie baldachim nad łóżkiem. Złotawą, ciężką tkaninę w pnącza czerwonych kwiatów. Kupioną w Hamburgu. Uszyto z niej baldachim przed ślubem Jakuba i Diny.
Oline i Matka Karen usiłowały doprowadzić młodą panią do porządku, żeby nie wyglądała całkiem niechlujnie. Oline zjawiła się ze swą ziołową herbatką z gęstą śmietanką i cukrem. To był jej złoty środek na wszystko, począwszy od szkorbutu, skończywszy na bezpłodności. Matka Karen pospieszyła z dobrym słowem, szczotką do włosów i troskliwą pomocą.
Służące zrobiły to, o co je poproszono, utkwiwszy przerażone oczy w przeciwległej ścianie.
Słowa uwięzły gdzieś na dobre. Dina otwierała usta i formowała je. Ale dźwięk mieszkał w innej rzeczywistości. Władza próbowała wszystkiego.
Referendarz zaczął mówić głębokim, spokojnym głosem, patrząc przy tym Dinie w jasnoszare oczy. Równie dobrze mógłby spoglądać przez szklankę z wodą.
Próbowali i świadkowie. Na siedząco i na stojąco. Głosem pełnym współczucia lub nieznoszącym sprzeciwu.
W końcu Dina skryła w ramionach głowę o czarnych, niesfornych włosach. Wydała jakieś dźwięki przypominające skomlenie na wpół uduszonego psa.
Władza się zawstydziła i wycofała na dół, do salonu. Żeby dojść do porozumienia i zgody. Ustalili, co się zdarzyło na miejscu wypadku. Jak się zachowywała młoda kobieta.
Uznali to wydarzenie za wielką tragedię dla całej okolicy i powiatu. Stwierdzili, że Dina Grønelv nie może dojść do siebie z rozpaczy. Że jest nieobliczalna i straciła mowę wskutek szoku.
Orzekli, że jechała tak szybko, jak pozwalały na to rzemienie i liny, by zawieźć swego męża do lekarza. Że osiągnęła zbyt wielką prędkość na zakręcie koło mostu albo że ten dziki koń poniósł akurat na skraju przepaści i zamocowanie dyszli puściło. W obu miejscach.
Wszystko wpisano starannie do protokołu.
Z początku nie mogli znaleźć ciała. Ludzie gadali, że pewnie popłynęło do morza. Ale nikt tego nie rozumiał. Musiałoby wszak pokonać jeszcze prawie milę nierównego, płytkiego rzecznego łożyska. Każdy kamień mógł zatrzymać martwe ciało, które samo nie czyniło żadnych wysiłków, by dotrzeć do morza.
Ku rozpaczy Matki Karen z czasem zarzucono poszukiwania.
Miesiąc później w posiadłości pojawił się żebrak, który twierdził, że widział ciało w Veslekulpen. W martwej wodzie, nieco poniżej wiru pod wodospadem. Tam leżał Jakub uczepiony kamienia. Sztywny jak drut. Spuchnięty i sponiewierany, jak twierdził żebraczyna.
Okazało się, że miał rację.
Wody najprawdopodobniej opadły, gdy ustały jesienne deszcze. I pewnego jasnego dnia na początku grudnia nieszczęsne ciało Jakuba wypłynęło na powierzchnię. Na oczach starego żebraka, który przemierzał właśnie góry, by znaleźć przytulisko w innej posiadłości.
Od tego czasu krążyła wieść, że żebrak jest jasnowidzem. Tak, tak, zawsze nim był. To zapewniło mu spokojną starość. Któż by chciał wejść w zatarg z jasnowidzem. Nawet jeśli był żebrakiem.
.
Dina siedziała w sypialni, największej izbie na piętrze. Za zaciągniętymi storami. Na początku nie schodziła nawet do stajni, do swego konia.
Zostawiono ją w spokoju.
Matka Karen przestała ronić łzy, bo po prostu nie miała już na to czasu. Musiała wziąć na siebie wszystkie obowiązki, zaniedbane przez właścicieli. Oboje przecież umarli, każde na swój sposób.
Dina siedziała przy stoliku z orzechowego drewna i gapiła się w przestrzeń. Nikt nie miał pojęcia, czy się jeszcze czymś zajmuje. Nie miała żadnych powierników.
Nuty, których całe stosy leżały przedtem wokół łóżka, wcisnęła do garderoby. Długie suknie szeleściły nimi w przeciągu, gdy Dina otwierała drzwi.
W sypialni kładły się głębokie cienie. W kącie kurz osiadał na wiolonczeli. Nikt jej nie dotknął od dnia, w którym Jakuba wyniesiono z domu i ułożono na saniach.
Masywne łóżko z baldachimem i elegancką zasłoną zajmowało większą część pokoju. Z tego wysokiego łoża można było, wyciągnąwszy się na poduszkach, obserwować Sund przez okna. Albo przejrzeć się w wielkim zwierciadle, okolonym polakierowaną na czarno ramą, które dało się ustawiać pod różnym kątem.
W wielkim okrągłym piecu przez całą dobę trzeszczał ogień. Za trójdzielnym, haftowanym parawanem z motywem pięknej Ledy i łabędzia w erotycznym uścisku. Skrzydła i ramiona. I długie jasne włosy Ledy, dyskretnie osłaniające łono.
Służąca Tea cztery razy dziennie wnosiła bierwiona. A mimo to ledwo ich starczało do rana.
.
Nikt nie wiedział, kiedy Dina śpi i czy w ogóle sypia. Krążyła po podłodze w swych podkutych butach podróżnych dniem i nocą. Od ściany do ściany. Budząc cały dom.
Tea opowiadała, że wielka czarna Biblia, którą Dina odziedziczyła po matce, zawsze leży otwarta.
Od czasu do czasu młoda pani śmiała się cicho. Ten śmiech nie brzmiał pięknie. Tea nie była pewna, czy pani śmieje się ze świętego tekstu czy też do swoich myśli...
Czasami zatrzaskiwała cieniutkie stroniczki w wielkim gniewie i odrzucała książkę na bok, jakby to były rzeźnicze ochłapy.
.
Jakub spoczął w ziemi dopiero w siedem dni po odnalezieniu ciała. W środku grudnia. Trzeba było załatwić tyle spraw. Rozesłać tyle zawiadomień. Zaprosić na pogrzeb rodzinę, przyjaciół i wpływowe osoby. A poza tym mróz wciąż trzymał, więc sponiewierane i nasiąknięte wodą ciało było w niezłym stanie, leżąc na razie w stodole. Do kopania grobu natomiast trzeba było użyć młota kowalskiego i motyki.
Księżyc wysyłał swe sygnały przez judasze i śledził Jakubowy los złotym okiem. Nie czynił różnicy między żywym i umarłym. Barwił bielą i srebrem stryszek stodoły. Pod którym po obu stronach trapu leżało siano, ciepłe i pożywne, pachnące latem i rozkoszą.
Ciąg dalszy w wersji pełnej