- W empik go
Księga górskich sekretów - ebook
Księga górskich sekretów - ebook
Tatry to nie tylko góry i doliny, to również wędrowiec, czasem samotny. Ten, o którym jest ta opowieść to kobieta. Spotkałem ją tylko raz. Przegadaliśmy o górach, o cudach i tajemnicach życia wiele godzin. Trudno to wyrazić, to się czuło, tę magię, moc przyciągania drugiej istoty, łatwość z jaką przy niej człowiek się otwierał… Kilkanaście lat później otrzymałem pocztą dwie grube księgi, a w nich fakty z jej życia. Miałem zrobić z tego opowieści. Pisałem te opowieści dla siebie, a kilka z ponad trzystu zawartych w obu tomach księgi opublikowałem w górskich grupach oraz na moim blogu. W setkach komentarzy otrzymałem tyle zachęt… więc oto jest.
Mimo, że przez ponad sześćdziesiąt lat wędrowała samotnie, to nie sama… Spotykała wielu ciekawych ludzi, razem poznawali piękno gór, sekrety ludzkiej duszy…
Jest to książka na te trudne czasy. Wiem, że mogę nie mieć pieniędzy, energii, by walczyć, by pokonywać trudności, by się przyzwyczajać do nowej rzeczywistości, lecz… inspiruje mnie opowieść samotnego wędrowca, jego przykład. Pomaga tę energię zdobyć, oszczędzić i przemienić. Pomaga się nie bać. Pomaga odkryć cel wędrówki – nie tylko górskiej…
Oby niektóre z tych wspomnień zainspirowały twórców filmowych. Zasługują na to. Wyrównują bilans między tym, co brzydkie, a piękne, pełne przemocy, a pokojowe, niszczące, a budujące, pełne strachu, a miłości.
Waldemar Uberna, dziennikarz telewizyjny
Jest w pamiętniku, wśród wielu innych, historia dwojga ludzi, ich miłosna pieśń, pt. „Minutę przed północą" - jestem pewna, że poruszy każdego. Już tylko dlatego warto go mieć. Równie poruszających opowieści jest tu tyle, ile szczytów w Tatrach. To książka dla wrażliwych serc i dusz, poszukujących nie tylko piękna natury, ale i piękna w człowieku.
Sylwia Szwedo, pasjonatka Tatr, administrator tatrzańskiej grupy na FB.
PIOTR KIEWRA - emerytowany nauczyciel, kiedyś również dyrektor szkoły. Mieszka w Rzepinie, w sercu Puszczy Rzepińskiej, po której samotnie biega i spaceruje. Wędruje też po górach, szczególnie po ulubionych Tatrach i podróżuje po świecie. Pisze oraz wykłada o zdrowiu, harmonii ciała, umysłu i ducha. Jest autorem filmów o górskich wędrówkach. Prowadzi pogadanki o duchowości i zdrowiu na You Tube.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7967-275-2 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– SŁOWO OD AUTORA
Samotny wędrowiec to kobieta.
Spotkałem ją raz, przy jakiejś rodzinnej okazji. Przegadaliśmy o Tatrach, o cudach życia, cały dzień. Nie poznałem nawet jej imienia, taka była – bezimienna, nie tylko dla mnie, dla wszystkich. Przez kilkanaście lat nie miałem o niej żadnej wiadomości, aż któregoś dnia dostałem paczuszkę, a w środku twardo oprawiony pamiętnik. Parę dni później dotarł do mnie drugi, znacznie obszerniejszy, zatytułowany „Księga ludzkich sekretów”. W załączonym, jednym z dwóch listów napisała:
„Jesteś pierwszą osobą, która ma to w rękach. Nikt nigdy nie widział i nie słyszał zamieszczonych tu słów.
Kochasz góry tak jak ja, więc nie mogłam znaleźć bardziej odpowiedniej osoby, by powierzyć tajemnicę mego życia. Wiem, że piszesz opowiadania, w tym dużo o Tatrach, więc jeśli coś z zawartych tu rzeczy zainspiruje Cię, nie krępuj się i korzystaj”.
Tak się zaczynał list. Przeczytałem go i otworzyłem pamiętnik, i nie mogłem się oderwać. Wspomnienia, suche fakty, przesłania, resztę już zobaczyłem okiem wyobraźni. I zacząłem pisać, część tego znalazła swoje miejsce na blogu. Z kilku słów, które dla niej wraz z jej wspomnieniem były ważne, dla czytelnika niewiele, by mówiły, miały stać się opowieściami. Fakty znajdujemy w gazetach, w telewizji, opowieści niesie życie, niesie człowiek, niesie wędrowiec, jego księga.
Mimo dzielącej nas przestrzeni i różnicy pokolenia mieliśmy podobne doświadczenia, nawet spotykaliśmy te same osoby, wymieniliśmy się kilkoma historiami – nie imionami, zamiast tego ona nazywała mnie bratem, ja ją siostrą. Czułem jej siostrzaną duszę, prowadził nas ten sam ulubiony mistyk, oboje wysyłaliśmy w świat „kręgi na wodzie”, w lot chwytała moją myśl, ja jej, rozumieliśmy się bez słów. To krótkie, parogodzinne spotkanie wiele zmieniło i w moim, i w jej życiu. Potwierdziło istnienie nici, którymi jesteśmy połączeni – wszyscy jesteśmy członkami jednego ciała, jesteśmy kroplami jednego oceanu.
W treściach obu ksiąg zawarta jest nauka – nie ma błahych, przypadkowych wydarzeń, nic się nie dzieje bez przyczyny. Wszystko ma swój sens, głęboki, duchowy sens. Każde istnienie, każda okruszyna, każda drobinka kurzu, każda ludzka obecność, każde ludzkie, czy natury dzieło, czy złe, czy dobre, ma sens.
W dalszej części listu pisała:
„Ludzie mnie często pytali o różne rzeczy, prawie na żadne ich pytanie nie potrafiłabym znaleźć odpowiedzi, gdybym szukała jej w głowie, w pamięci. Odpowiedzi przychodziły, owszem, ale nie były to moje odpowiedzi, coś we mnie mówiło za mnie. Mało było we mnie słów – chyba Tatry były bardziej rozgadane ode mnie. Lubiłam słuchać Tatr i napotkanych tu wędrowców. Śmiałam się nawet z siebie, bo odkryłam w sobie talent spowiedniczki, spowiadałam ich, niechcący oczywiście, z życia, z ich nieszczęść, bardziej z żalu niż z grzechów. Spowiadałam bez żadnej pokuty. Po prostu przyszli tu w Tatry, by się pozbyć ciężaru i spotkali mnie. Tatry to był konfesjonał, a ja za nim. Jedyną pokutą była dalsza wędrówka przez życie i góry. W czasie tej spowiedzi lub później odkrywali ważne dla siebie prawdy.
Tatry, często je odwiedzałam, na emeryturze o każdej porze roku, wcześniej tylko latem. Wędrowałam wśród szczytów i dolin, a one mówiły do mnie, coś do mnie szeptały, nawet krzyczały, a moje serce czuło ten przekaz. Twoje też czuje. Wiem, czuję, że mnie rozumiesz, jesteś z tej samej gliny, co ja. Z dala widzę Twą duszę, otacza Cię jak obłok, nosisz też serce na dłoni. Czuję, że potrafisz przekazać, podarować światu, w postaci słów, coś ode mnie, w taki sposób, by trafiło to do innych serc i dusz. Ja ci posyłam energię, ty to przetłumacz na język zrozumiały dla wszystkich”.
Przeczytałem pamiętnik, niejedna łza się w tym czasie cisnęła do oczu, może nawet niejedna spadła na te, dawno temu zapisane kartki. Znalazłem też na tych kartach ślady jej łez, wylanych tu, gdy pisała lub, gdy czytała starsze wpisy. Już po kilku pierwszych wspomnieniach znalazłem tytuł dla pamiętnika samotnego wędrowca: „Księga górskich sekretów”. Treść drugiej księgi zawarta jest w tomie drugim zatytułowanym „Spowiedniczka” i zawiera w większości pozatatrzańskie, „ceperskie” wydarzenia z jej życia.
Opowieści to niezwykłe, bo opiewały piękno gór, gór i dolin życia, ale i ludzkiej duszy. Mimo że wędrowała przez ponad sześćdziesiąt lat sama, to te wędrówki obfitują w spotkania wielu ciekawych ludzi, wiele przygód i wiele życiowych mądrości.
To ponad sześćdziesiąt lat obecności w jej ukochanych górach, sześćdziesiąt lat bycia, intensywnego, kolorowego, pełnego uważności, marszu przez dwa światy, ten zewnętrzny i wewnętrzny. To sześćdziesiąt lat trwająca medytacja.
Łzy to oprócz słów, energii rozproszonej między słowami, sposób bycia samotnego wędrowca, sposób wyrazu własnej istoty, to miara wielkości jej współczucia. To miara jej wzrastania, postępu zrozumienia świata, ludzi, natury, siebie.
Czy księga może być przewodnikiem po życiu? Pamiętajmy to pamiętnik kobiety – samotnego wędrowca, nie nasz, nie twój. To zapis setek spotkań z górami, ze ścieżką, z innymi wędrowcami. Każdy dzień, każdy zakątek Tatr, każdy napotkany człowiek to inne doświadczenie, inna nauka. Ona nie udziela rad, nie prowadzi nikogo przez życie, nikogo nie naprawia, nie naprawia też świata – naprawia, doskonali siebie. Jest obecna i ta jej obecność jest ważna – sprawia, iż inni w tej obecności, obecności jej miłości, jej serca i ducha, odnajdują drogę, odnajdują siebie.
Ona mówi to otwarcie, ja to potwierdzam: Nie możesz być przewodnikiem w drodze na szczyt, którego nie osiągnąłeś, nie możesz być drogowskazem w drodze, której kresu nie poznałeś.
Mówi tak o sobie. Jest pomocna, lecz nie, jako nauczyciel – nie naucza żadnej prawdy, swoją obecnością pomaga je odkrywać innym wędrowcom. Nie jest nauczycielem, jest mistrzem, a między nauczycielem a mistrzem jest „subtelna” różnica, bo tak jak mówi mój i jej ulubiony mistyk; „Nauczyciel naucza, a mistrz oducza cię wszystkiego, czego się nauczyłeś”. Jej ukochane Tatry były tłem, pretekstem zarówno w jej nauce, jak i oczyszczeniu, tak samo, jak dla napotkanych tam innych wędrowców. Dla wielu, od tysięcy lat, góry są klimatem do mentalnego wzrostu, duchowego dojrzewania, więc bywaj w nich.
Zapraszam na wspólną wędrówkę z samotnym wędrowcem. Kolejność wpisów nie jest chronologiczna.LEKCJA ŻYCIA NA GIEWONCIE I ŚMIECH „SABAŁY”
Późnym rankiem wyruszyliśmy z moją studencką bracią w góry. W planie mieliśmy Giewont przez Strążyską. Pogoda przepiękna, słońce przypiekało. Giewont z oddali skrzył się okolony konturem świetlistości i zapraszał. Chłopcy popędzali dziewczyny, bo jak zwykle bardzo im się spieszyło, by zdobyć, by zaliczyć kolejną tatrzańską okazałość.
Mijaliśmy jedno po drugim skrzyżowania, przeciskaliśmy się wąską uliczką, wzdłuż góralskich płotów, schnącego w podwórzach prania, wietrzonych wiatrem i słońcem góralskich pierzyn.
Za jedną z ostatnich chat, na małej łączce, przy samiuśkiej drodze, siedział na jakimś zasłoniętym kocem fotelu, stary góral. Siedział w bacowskim kapeluszu, spod którego wychodziły długie, siwe włosy. Zwrócony twarzą do gór wpatrywał się… chyba w krzyż na Giewoncie. Gdy chłopcy go ujrzeli, od razu ryknęli śmiechem. Podeszli bliżej i prosto do niego:
– Hej, „Sabało”, jak tam dzisiaj będzie z pogodą, bo my, wiecie, chcemy na Giewont – stary zaśmiał się. Widać, że się wcale nie obraził i po góralsku coś im odpowiedział o pogodzie i dodał mniej więcej tak:
– Straśne z was hałaśniki, hory takich nie lubiom i Giewont takich nie lubi. – i tu do mnie:
– Ale ty „dziywka” jesteś inna, ciebie hory lubiom, bo żeś cicho, jako truśka.
Moja kompania wybuchła gromkim śmiechem, wytykając mnie palcami. Później przez całą drogę powtarzali:
– Stary od razu zauważył, żeś dziwka. Górale znają się na ludziach, nie ma co. – i chichotom nie było końca i… zostałam „dziwką” dla tego towarzystwa. Pewnie mimowolnie się zaczerwieniłam na twarzy i gdzieś tam wewnątrz wszystko się we mnie zagotowało. Dopiero gdy chłopcy zauważyli moje łzy, uciszyli się i dali mi spokój (przynajmniej w tej chwili, bo już od tej pory zwracali się do mnie per „dziwka”).
Spojrzałam na starca, Bogu ducha winnego „Sabałę”. Coś w nim było intrygującego. On też się śmiał, nie prześmiewczo jak ci chłopcy i dziewczyny, ale inaczej. Czułam, że muszę z nim pogadać, bo jego śmiech i te jego oczy mnie intrygowały jakąś tajemnicą. I dużo bardziej pociągały niż zdobycie „Giewonta” niż wędrowanie i poznawanie gór w towarzystwie „hałaśników”. Stary się śmiał, może nie w głos, może niezbyt wyraźnie na twarzy, ale gdzieś wewnątrz, całym sobą śmiał się. Podeszłam do niego, podałam mu rękę i powiedziałam:
– Dziękuję – skinął głową i z troską w głosie:
– Uważaj na siebie, nie pędź jak te rozgorączkowane głowy! Ruszyłam za grupą. Ruszyłam, choć nie miałam ochoty.
Moja kompania przeleciała przez Strążyską jak wicher. Nie zaciekawiła ich łąka, potok, Siklawica, widok Giewontu z doliny, nie zainteresowało „menu” w schronisku. Parli do przodu jak „ruskie czołgi”, a ja za nimi jak pies na łańcuchu. Wtedy powiedziałam sobie w duchu: „Dość! Nie będę niczyim psem, za nikim nie będę ganiać, do nikogo nie będę uwiązana. Nie jestem tu dla towarzystwa ani tym bardziej do spełniania czyichkolwiek oczekiwań, ani oni nie są mi potrzebni do spełniania moich. By podziwiać, poznawać, by kochać góry, nikt nie jest mi potrzebny, żaden zawodnik, ani przewodnik gaduła. Nie potrzeba mi o nich wiedzy, potrzeba mi gór, ich obecności i mojej w nich obecności. Potrzeba mi uczucia, a nie gadania i biegania, potrzeba mi być, a nie zdobywać, potrzeba mi być, a nie wiedzieć. Idę za wami, ale obiecuję sobie w sercu i duchu, że ostatni raz jestem pudelkiem na smyczy. Koniec z tym!”.
Na Giewont nie wlazłam, bo, po co? By się chwalić, by być dumną z siebie?
By przebiec przez ten szczyt jak po olimpijskiej bieżni? Tutaj odgryzłam i odrzuciłam smycz. Wróciłam na kwaterę sama w ciszy.
Rano w chacie, w której nocowaliśmy zostawiłam u góralki kartkę do mojego hałaśliwego i pędzącego szybciej niż wiatr bractwa: „Idę w góry sama. Nie martwcie się, wrócę cała i zdrowa wieczorem”.
Do gór nie dotarłam. Ruszyłam znowu drogą ku słońcu, do Strążyskiej, by pobyć sam na sam z tamtejszą łąką i potokiem… i idę, patrzę, a tu „Sabała” znowu sobie siedzi, tak jak wczoraj i patrzy w słońce, a w nim uśmiech, a w oczach łzy. Wydawało mi się, że górale to twardziele i nie ronią łez. Zatrzymałam się, więc przy nim. A on nawet nie spojrzawszy na mnie, mówi:
– Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie gniewasz się za „dziywkę”? To po naszemu dziewczyna. Chciałaś o coś zapytać?
Usiadłam obok „Sabały” na trawie i zostałam do końca dnia. Przyjrzałam mu się, a on mi. Naprawdę jest do niego podobny – o ile pamiętam z gdzieś widzianej fotki lub pomnika. Odpowiedziałam:
– Nie, nie ma we mnie żadnego pytania. Ot przyszłam popatrzeć stąd na góry, w słońce. Nie mówi pan dzisiaj po góralsku.
– Nie jestem góralem. Jestem tu zupełnie przypadkiem. Przyjechałem do Zakopanego kilkadziesiąt lat temu tak jak ty, z kilkoma przyjaciółmi, też hałaśliwymi i wesołymi ludźmi. I zostałem tu na zawsze… nie mogłem stąd odejść.
– Ma pan szczęście. Cieszył się pan Tatrami, na co dzień, pewnie zna pan je jak własną kieszeń. A teraz pan wspomina tamte piękne chwile, czyż tak? – zapytałam nieświadoma tego, jaka jest prawda.
– Nie dziecinko, byłem tam tylko raz. Tylko raz. Moi kumple i ja, jak to młokosy, pędziliśmy jak wiatr w te góry i już pierwszego dnia postanowiliśmy wdrapać się najwyżej, jak się da. I ten pierwszy dzień wystarczył… Od tej pory nie postawiłem kroku w stronę gór. Choć każdego dnia tęskniłem, patrząc na te wierzchołki, w to słońce. Prawdę powiedziawszy, to dawno temu, bardzo zazdrościłem słońcu, że tak codziennie odwiedza Tatry, że patrzy na te cuda i czerpie ich miłość, syci swą gorącą duszę. Zazdrościłem do tego stopnia, że wpatrywałem się godzinami w jego stronę, próbując sobie wyobrazić, na co patrzy i jak jest z tego powodu szczęśliwe.
I któregoś dnia, było to znacznie później, gdy już dojrzałem, olśniło mnie. Tak, to nie góry, to nie Tatry karmiły miłością słońce, lecz odwrotnie. Zrezygnowałem, więc z pośrednika i od tej pory patrzę na nie i dostaję mnóstwo ciepła i miłości. Nauczyłem się też oddawać swoją miłość. I teraz jestem jego uczniem. Zniknęła zazdrość, zniknęła tęsknota i towarzyszący jej smutek. Śmieję się, w sercu, duszy i w ciele. Jeśli płaczę, to są łzy, które płyną, bo się szczerze śmieję.
W mojej sytuacji potrzebowałem jakiegoś mistrza, by nie zwariować i nie zapić się na śmierć. Nie mogłem pójść i go szukać, więc on przyszedł do mnie, on mnie wybrał. Od tamtego czasu jest nim słońce.
I tak patrzę w stronę mojego mistrza i w stronę gór, i uczę się rozumieć. W każdy słoneczny dzień siadam tu i… patrzę. I tak to jest. – skończył. Nie mogłam się oprzeć, by nie zapytać:
– Co się wtedy wydarzyło, w czasie tej pierwszej wyprawy?
Zamiast odpowiedzieć, odsunął koc… Tak, to był fotel, lecz na kółkach, a w miejscu, gdzie powinny być nogi, była gruba poduszka. Po chwili dodał:
– Moich dwóch przyjaciół nie miało tyle szczęścia… – zamilkł i nadal lekko zmrużonymi oczami „rozmawiał” ze swoim mistrzem. Mimo gorzkiej prawdy czułam, że nie ma w nim smutku. Uśmiechnęłam się do niego, chociaż nie byłam pewna, czy mój uśmiech jest szczery. Pomyślałam, że daleka jeszcze droga przede mną. Patrząc na niego, zrozumiałam jedno:
„Można być szczęśliwym bez względu na to, co się wokół wydarza, bez względu na to, jak gorzkie są nasze wspomnienia, i jak beznadziejna nasza przyszłość. Można. Trzeba jednak odszukać „to” w sobie. Tego nie ma nigdzie indziej, tylko w nas”.
Gadaliśmy długo, aż ognista kula schowała się gdzieś za smrekami i chatami. Wtedy podziękowałam „Sabale”, za jego wielką naukę. Podziękowałam w duchu za podpowiedź intuicji: „Idź”. Dzięki ufności w ten wewnętrzny głos dostałam to, czego szukałabym pewnie i ze sto lat.
Z naszej długiej rozmowy z twarzami ku górom i słońcu, wynotowałam kilka zdań, które „Sabała” wypowiedział. Biorę je do serca:
„Góry kochają cichych. Cisi kochają góry. Cisza to język natury oraz ludzkich serc i dusz”.
„Bez względu na to, czy masz nogi, czy nie i tak »wędrujesz« przez życie samotnie”.
„Nie ma znaczenia, ilu masz przyjaciół i kochanków, żyjesz i umierasz samotnie”.
„W samotności więcej rozumiesz”.
„Cierpienie to chmury i góry zasłaniające słońce. To nie życie je nam stawia przed oczami, to głowa je tworzy”.
„Cierpienie nie wynika z samotności, wynika z niezrozumienia jego roli”.
„Cierpienie to początek drogi do uśmiechu i radości. Wtedy to, na początku, spotykamy góry i doliny. Trzeba przez nie przejść. Nie ma innej ścieżki”.
„Słońce jest lekarzem ciała i duchowym mistrzem, gdy patrzysz na nie sercem i duszą. Tak jest z każdym obiektem, na który w ten sposób patrzysz”.„ACH” PIERWSZY I SETNY RAZ
Ach!!! I tyle. Brak mi słów! Jest tylko płacz i… ACH!!!
Wczoraj ta Hala tak mną zawładnęła, że jestem dzisiaj tu znowu. To oczarowanie, to zakochanie. Gdy ją ujrzałam, ten pierwszy moment, gdy otwiera się widok spomiędzy drzew, to już wiedziałam – to jest miłość na całe życie. Od wczoraj tu „mieszkam”. Ciałem tylko chwilowo, sercem i duszą na zawsze i we dnie, i w nocy…
Przyznam się, że przez pierwsze trzy dni, gdy moja „brać” studencka mnie prowadziła po Czerwonych Wierchach, chciała zaprowadzić na Giewont, Tatry nie zrobiły na mnie wrażenia, ot! Takie tam góry. Lecz wczoraj, gdy dopiero czwartego dnia, tu dotarliśmy i zobaczyłam Halę Gąsienicową… już mnie nikt stąd nie wygoni. Teraz, w tej jednej chwili, stały się moją największą miłością, a to miejsce… Ach!!! Tu definitywnie, dzisiaj porzucam moją „brać”, bo oni i one nie widzą tu żadnego „Ach”. Mają cel – szczyty. Ich rajcuje to, co mogą osiągnąć nogi, za bardzo się spieszą, nie pozwalają mi być z tym, co kocham, śmieją się z mego „zaślepienia”. Wiem, że w górach i w życiu muszę, chcę być wolna – nie godzę się na żaden łańcuch, na cokolwiek, co krępuje moje ruchy, moją duszę. Nie będę tu dla towarzystwa. Tatry są czymś więcej niż towarzyszem na ścieżce, więc, chodzę sama.
Jestem tu dziewiąty dzień i trzeci raz idę na Halę. Wystarczy, że postoję tam, posiedzę na twardej skale, to mi wystarczy.
Przy wejściu do Jaworzynki zaczepił mnie idący z tyłu mężczyzna, starszy, wyprostowany jak trzcina. Przywitał, przedstawił się, ucałował rękę jak damie. Przyglądał się mojemu plecakowi i rozpoznał w nim wojenny mundur. Opowiedziałam mu jego historię. Szliśmy, a on słuchał.
Najpierw dziadka wcielili do obcej armii, w czasie pierwszej wojny, później wezwała go już niepodległa Polska, gdy nadchodziła lawina ze wschodu. I ten mundur jest z tego czasu. Po demobilu wisiał w szafie. Dziadka nie pamiętałam, bo umarł, gdy byłam mała. Odezwały się wojenne trudy i rany, jakie odniósł. Zmarł w tym samym roku, co jego wódz, marszałek. Babcia z bluzy uszyła plecak, ze spodni szelki do niego. Miałam z nim iść do szkoły, ale zaczęła się wojna. Plecak musiał poczekać. Gdy wojna się skończyła, ja i plecak intensywnie nadrabialiśmy zaległości. Służy mi do dzisiaj i mam nadzieję, że tak będzie zawsze. Jest nie do zdarcia. Babcia przeżyła mocno wojnę. Nie mogła zrozumieć, po co istnieją wojny, dlaczego ludzie się zabijają. Dziadek był przesiąknięty propagandą, powtarzał babci hasła z gazet i mowy swoich przełożonych, sam też był przełożonym, był oficerem zawodowym, majorem. Tak go uczono: patriotyzm, niepodległość, honor, ojczyzna, Bóg, wolność. Hasła, hasła, hasła.
„A gdzie tu życie? Gdzie ty widziałeś Boga na wojnie? Przecież to ludzie się biją, mordują, Bóg nie bierze w tym udziału?” – kłóciła się z nim babcia.
„O co się bijecie? Co z tego masz? Co ja z tego mam, twoja córka, twoje wnuczki? Mamy tylko zmartwienie: o ciebie, o naszych przyjaciół, nasze domy. Co za różnica, gdzie przebiega granica, czy z tej strony wsi, czy z tamtej? Tylko ty jesteś taki głupi i ten twój marszałek i wszyscy, którzy ulegliście słowom. Zwierzęta nie są takie głupie. Widziałeś kiedyś, by się krowy i konie lub psy skrzykiwały na wojnę? Widziałeś kiedyś, by wszystkie wróble z naszej wsi walczyły z wróblami z tej sąsiedniej wioski, w której mieszkają Niemcy, a w której przecież miałeś przyjaciół, grałeś z nimi w karty i pomagaliście sobie w pracy w polu?” – dogadywała mu.
„Mama mi o tym opowiadała. Gdy dziadek umarł, na temat wojny już nic nigdy nie mówiła, był w niej już tylko i wyłącznie pokój. Gdy poszłam do niej na wychowanie, była już cicha, niewiele mówiła w ogóle, a gdy przyjeżdżała mama z siostrą i tatą, do nas w odwiedziny, w niedzielę, to upominała mamę, by o wojnie nic nie mówiła i tacie na to nie pozwalała, bo tata też był… żołnierzem zawodowym, i w ogóle upominała, by za wiele nie mówić, bo, po co, skoro słowa niewiele znaczą, to tylko hasła, hasła, hasła. Jej świat był bardziej uduchowiony, był czymś na kształt raju. W takim raju żyłam wraz z nią. Nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy nadszedł czas drugiej wojny, ale to już inna historia. Mój świat jest światem babci.
Jest rajem, który wyniosłam od niej. Nic się nie zmieniło. Tych parę lat u niej tak mnie ukształtowało, że już nic nie mogło mnie pchnąć, żaden wiatr, żaden ludzki wysiłek, nic nie mogło mnie zmienić. Starała się mama, starał tata, stara się do dzisiaj siostra, nauczyciele, ksiądz z mojej parafii, ale to raczej ja ich wychowuję. Nie zauważają tego, ale tak jest. Babcia wychowywała mnie poprzez niewychowywanie. Starała się nie dotykać we mnie niczego, by moja natura pozostała niezmieniona. I to, kim dzisiaj jestem, to natura, tak to widzę. Jeśli chodzę po świecie, tu po górach, to zawsze zaglądam w tę część gór, czy ludzi, gdzie widzę i czuję naturę”.
Tak się rozgadałam, a on słuchał. Obserwował góry i słuchał. Przez Jaworzynkę szłam pierwszy raz, więc to on był przewodnikiem. Prowadził mnie i opowiadał. Po siedemnastu latach wrócił w Tatry. Przed wojną sporo chodził ze swoimi oficerskimi towarzyszami, poznał całe. Teraz, idąc razem ze mną, odnawiał tę znajomość.
Opowiedział mi swoją historię, a ja słuchałam i płakałam. Czułam, że jemu też łzy się zatrzymują z trudem, jakimś męskim, żołnierskim sposobem stawiał je na baczność, zanim spłyną po policzku. Tęsknił. Najpierw wojenna tułaczka, chwila niewoli i ucieczka z niej, później dotarł do Anglii, tam służył w obsłudze lotnisk. Był lotnikiem, lecz z powodu jakiegoś urazu nie mógł latać. Po wojnie chciał wracać do kraju, lecz gdy usłyszał, co się tu dzieje, co się stało z jego towarzyszami, czekał. Przyjechał tydzień temu. Nacieszył się żoną, rodziną, starymi kumplami i najszybciej jak mógł przyjechał. I oto idzie obok i oddycha górami. Patrzę, słucham go, lecz swoich łez nie potrafię powstrzymać.
– Niezwykła z ciebie dziewczyna, o pięknej duszy. Z jakiej gliny ulepił cię Pan Bóg? Pewnie zesłał tu swego anioła. – zażartował i uśmiechnął się. Przyznałam się, że jego opowieść mnie wzruszyła, bo…
– Usłyszałam w niej historię mojego taty. On jeszcze nie wrócił. W czasie wojny tułał się po Europie i świecie, walcząc to tu, to tam. Wszystkiego jeszcze nie wiem. Nie o wszystkim mógł pisać. Też trafił do Anglii. Czekamy z mamą i siostrą na niego. Babcia nie doczekała. Pół roku temu umarła.
– Takie jest życie. Żołnierz ani ktoś, kto na niego czeka, nie wie, co się zdarzy. Młoda damo, nie śmiej ze mnie, bo może się zdarzyć, że stary wiarus, w tym raju, do którego maszerujemy, może się rozpłakać – jak bóbr. Zdarzało mi się to kiedyś, a cóż dopiero teraz, gdy siedemnaście lat tęskniłem i te łzy się gromadziły jak woda w studni. Nic na to nie poradzę. – prosił z uśmiechem.
– Ależ panie kapitanie, jak ja będę mogła zobaczyć pańskie, skoro się własnymi zaleję. Jeszcze mi się nie zdarzyło, bym tam przeszła z suchym okiem, bym nie zrosiła nimi tej ścieżki. – zapewniłam go.
W nagrodę zabrał mnie do swojego azylu. Droga prowadziła przez moją, i okazało się, że również jego ukochaną Halę. Stary wiarus ukrywał łzy, choć część mu się wyrwała z… okrążenia, a młoda dama wylała i za siebie, i za niego, i za tych wszystkich, którzy z jakichś powodów mają źródła suche. Godzinę później rozpłakałam się jeszcze bardziej soczyście, bo zobaczyłam siostrę Hali, Dolinę Gąsienicową. Trafiłam tu pierwszy raz. Dwa dni tu chodziłam, a ta ścieżka gdzieś się przede mną schowała. Nie opiszę jej, bo zebrało mi się naraz milion słów, a mój pamiętnik ma zapas tylko dwóch kartek, hi, hi. Nasycę tym wszystkim swe zmysły, serce i duszę, a pamiętnik niech się obejdzie smakiem. Nie bym była złośliwa lub mu nieprzychylna, ale muszę dbać o jego zdrowie – mógłby nie wytrzymać tych emocji. ACH!
Ścieżką wzdłuż jeziora dotarliśmy do miejsca, skąd wypływał strumyk. To ten żołnierski azyl.
Czuję, że wita się ze swoimi górskimi braćmi i siostrami, że odnawia miłosną i duchową więź. Odszedł na chwilę na bok, przespacerował się ścieżką wzdłuż jeziora, zniknął za jej zakrętem. Po czasie, którego nie liczyłam, wrócił i pyta:
– A jak ty przeżyłaś wojnę?
Westchnęłam, na chwilkę wyszłam z gór, wróciłam do pewnego cichego, pięknego, pełnego pokoju miejsca. Opowiedziałam:
– Mieszkałam kilku lat u babci na wsi, mama oddała mnie do niej na wychowanie, bo po śmierci dziadka, została sama. Pod koniec sierpnia, gdy tatę wezwali do wojska, mama i siostra spakowały natychmiast rzeczy i przyjechały na wieś, do nas. I tu przeżyłyśmy wojnę. Mieszkałyśmy za wsią. Prawie nie zaglądali do nas sąsiedzi, przez całą wojnę nie widziałyśmy obcego żołnierza. Babcia i ja byłyśmy spokojne, mama i siostra bały się. Budziły się w nocy, nasłuchiwały. Pewnie nasłuchały się wojennych wieści od sąsiadek i w nocy miały w snach wojnę. Mama od czasu do czasu zabierała moją śliczną siostrę i szła do wsi po nowe wieści. Lubiła, jak się coś dzieje, lubiła tłum, lubiła poplotkować i pochwalić się ślicznym, i słodkim dziecięciem. Nieraz chciała i mnie zabrać, ale ja wolałam pobiegać za motylami po lesie lub łące, zbierać jesienne liście, poślizgać się po zamarzniętym jeziorze, lub pohuśtać na dębowej gałęzi, wolałam być z moją przyjaciółką, córką lekarza. Tego spokoju, wolności niezależnej od zewnętrznych wydarzeń, nauczyłam się u babci. I wojnę miałyśmy z dala od nas. Gdyby nie mama i sąsiadki, nie wiedziałybyśmy, że się coś na świecie dzieje. W moim i babcinym życiu był pokój. Pod koniec wojny, usłyszałyśmy trochę dalekich wybuchów, następnego dnia nasze pola i drogi stratowały rosyjskie czołgi i samochody. Uciekłyśmy do lasu, ostrzeżone przez naszego, oswojonego kruka (naprawdę się z nami przyjaźnił). W ostatniej chwili dołączył do nas przyjaciel mojej babci i jego córka.
Po powrocie dom zastałyśmy naprędce splądrowany. Nie, niczego nam nie zabrali, bo nic nie mieliśmy. Żywność ukrywałyśmy w specjalnie przemyślanym schowku, poza domem, więc poza paroma rozbitymi słoikami i talerzami, starym kożuchem naszego dziadka, na którym spał kiedyś kot babci, nie zginęło nic. Zemścili się tylko na psie, nie, nie naszym, obcym – zastrzelili go. Później znowu nastała cisza.
Pewnego dnia, gdy zakwitły bzy, Doktor przyniósł nam nowinę, że wojna się skończyła. Wróciłyśmy do domu w mieście. Zaczął się czas nadrabiania szkolnych zaległości, leczenia ran, odbudowywania domów, czas oczekiwania na powrót mężów i synów z wojny. Od taty dostałyśmy wiadomość, że nie powróci, bo ludowa władza czeka na niego z wyrokiem. Tak się odwdzięczała za przelaną w walce z wrogiem krew. Od czasu do czasu nękano mamę, szukali u nas listów od taty, jakichś dokumentów, czegokolwiek. To tyle.
Jak pan widzi, panie kapitanie, mój plecak i ja mamy się dobrze. To babci zasługa, pokoju w niej, który udzielił się i mi. Trwa do dzisiaj.
Patrzę na niego, czuję, on naprawdę jest jak mój brat. Starszy, bardziej doświadczony, lecz też cichy, też potrafi płakać, no i spaceruje tymi samymi ścieżkami. Jak taki człowiek mógł zostać żołnierzem? Jak mógł się dać wciągnąć w ten tajemny spisek przeciwko życiu, przeciwko naturze, przeciwko sobie? Gdy go o to spytałam, opowiedział mi.
– Tak, czuję pokój. To rzadkie zjawisko. Byłem młody i pokój już wtedy we mnie był. Lecz uległem. Wszystko wokół mówiło innym językiem, pisały gazety, słuchało się przemówień, krążyły wśród ludzi hasła, cały czas mówiło się o wolności, o pokoju, o przyjaźni między ludźmi, między narodami, o miłości, o współczuciu, lecz sposobem na ten pokój miała być wojna. O Boże, jaki ja byłem głupi. Lecz otrzeźwienie nastąpiło później. Najpierw pochodziłem po górach. W międzyczasie na akademii, nas podchorążych, urabiano słowami marszałka, słowami poetów, pisarzy, filozofiami, ideami, religią. I jednocześnie uczono strzelać, zabijać i to jak najskuteczniej, jak najszybciej, bez chwili zastanowienia, bez refleksji.
Tak, nawet Bóg nas szkolił, nas: żołnierzy. Modliliśmy się do niego, byśmy mogli zwyciężyć. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że ci, przeciwko którym wymierzaliśmy ostrza naszych bagnetów, też się modlą, też chcą, by Bóg im pomógł zwyciężyć. I obie strony miały rację. W naszych pieśniach, w naszych modlitwach, na naszych flagach był Bóg. Był na naszych ustach i w myślach, gdy ruszaliśmy do boju.
Tak. Hala, ta dolina, góry to azyl. Istnieją po to, by zrozumieć, że ta nauka, która idzie od ludzi, która płynie z lekcji historii, nawet z wielkich dzieł naszej literatury, to hasła, to słowa, to propaganda. Jest to sprzeczne z prawdą. Z prawdą o życiu, o wolności, o przyjaźni. Są tam same kłamstwa. Lecz, by to zrozumieć, musiałem… pochodzić po górach. I któregoś razu, siedząc w tym miejscu, w którym jesteśmy, tu nad potokiem, obserwowałem ludzi. Jedni przechodzili w tę stronę, drudzy w drugą. Jedni rozmawiali, inni szli w ciszy. Jedni się smucili, inni byli radośni, pełni górskiej ekstazy.
W pewnym momencie przeszli moi przyjaciele, kobieta i mężczyzna, których znam od dzieciństwa. Byli Niemcami. Pogadaliśmy, chwilę ich oprowadziłem po tej ścieżce wzdłuż Czarnego Stawu. Wróciłem i uzmysłowiłem sobie, że na akademii uczą mnie strzelać, bym mógł zabić swoich przyjaciół. Tylko, dlatego mam ich zabić, lub wydać taki rozkaz dla zwykłego żołnierza, że mieszkają za jakąś linią, za biało-czerwonymi słupkami. Że mam ich zabić, bo mówią w innym języku. A słowem, które ma to usprawiedliwić, jest słowo „patriotyzm”. I pewnie moich przyjaciół, uczą tego samego i też mają tam odpowiednie słowo, które ma to usprawiedliwić. Lecz było już za późno, machina poszła w ruch, wzięli nas w ręce generałowie i nie pytali o zdanie, nie liczyli się zupełnie z naszym postrzeganiem świata, z naszymi przyjaciółmi, z naszym Bogiem. Oni mieli swojego – wojnę. Kilka dni później wybuchła i stałem się jej częścią, chcąc, czy nie chcąc.
Tamtego dnia, siedząc nad tym strumykiem, wpatrywałem się w niego. Płynął ze spokojem, może od tysięcy, może od milionów lat. Patrzyłem na góry. Tu też dzieją się burze, lecz nie są one skierowane przeciwko nikomu, są częścią natury. Po zimie przychodzi wiosna, a po ciszy burza, lecz później znowu jest słońce. Z naturą przegrywa jedynie ten, kto się z nią nie liczy. Na wojnie przegrywają wszyscy. I ten kawałek świata, tych parę kamyków nad strumieniem stało się moim azylem. Azylem dla mojej biednej, zapadłej w schizofrenię głowy. Góry zaczęły we mnie pewien proces, a wojna go zakończyła. Chyba jednak jej potrzebowałem. Chyba czemuś służy, nie przypadkiem istnieje. Być może, dzięki niej, następuje w nas dojrzewanie. Byłem żołnierzem, lecz już nim nie jestem, nie, nie jestem za stary, jeszcze bym się nadawał na niego, lecz jest za dużo we mnie pokoju, jak na żołnierza, za dużo współczucia dla innego człowieka, nawet wroga. Propaganda, gdy chce z nas uczynić żołnierzy, byśmy zabijali, byśmy mordowali, odczłowiecza innego człowieka, stara się mu nadać zwierzęcego wymiaru, uczynić z niego wroga, choć do tej pory był przyjacielem lub tylko człowiekiem z innej szerokości geograficznej. Już nie jestem taki głupi, by się na tę retorykę nabrać, już przeprosiłem za swoje wojenne czyny, choć nic złego nie zrobiłem, z mojego rozkazu nie zabito nikogo.
Wojna pozwoliła mi na nowo odnaleźć w sobie człowieka i zobaczyć, że ten drugi też ma duszę, nawet wtedy, gdy propaganda próbowała nam wmówić, że jej nie ma. Góry mnie na tę przemianę przygotowały, a wojna dokończyła dzieła. Jest takie słowo: „pokuta”. Ono też stało się ofiarą i narzędziem propagandowym, bo zmieniono jego znaczenie. Nie oznacza kary, żalu za grzechy, jak się powszechnie uważa. Oznacza, w pierwotnym jego znaczeniu – powrót do źródła. Taki to rodzaj pokuty mnie spotkał – wróciłem do źródła.
Och jakże się cieszę, iż spotkałem tak piękną duszyczkę, młodą, ale jakże już mądrą siostrę. – Skończył ze łzami w oczach.
Pogrzebał chwilę w plecaku i wyciągnął z niego kolorowy kamyk, płaski, obszerny jak pół dłoni, z jednej strony mocno wyszczerbiony. Jak sam powiedział, dostał go od swojej mamy w dniu, kiedy wyruszał na wojnę, by go chronił. Pewnego dnia, gdzieś w pobliżu, wybuchła bomba i jej odłamek uderzył w ten kamyk. Miał go w kieszeni na piersiach, w okolicy serca. Miał złamane żebro, lecz ten kamień uratował mu życie. Podaje mi go, mówiąc:
– Mnie już uchronił, niech chroni teraz inne, piękne życie i dobre serce. Dziękuję ci za wszystko, za to, że tu jesteś, za to, że dzięki tobie przeżyłem, tu w naszym azylu, dzień pełen górskich, ale i duchowych doznań. – Również podziękowałam i ruszyliśmy w drogę powrotną.
To dzięki jego obecności, te górskie ACH urosły w dwójnasób. Odnalazłam podobne lub większe ACH w innym człowieku.
Kamyk nosić będzie mój plecak w jednej kieszeni. Będę miała go zawsze ze sobą. Gdzie mój plecak, tam i kamyk.
Tak, ta Hala, Dolina, Tatry, są azylem. To azyl wielowymiarowy. Jest częścią raju.
Dzisiaj jestem tu już pół dnia i nie siedzę, cały czas stoję. Uświadomiłam sobie właśnie: Tak jest zawsze, gdy tu mnie przyprowadzi moja ścieżka. Nie siedzę… nie ma na to czasu. Patrzę, zaglądam tu w każdy zakątek i wszędzie jest Ach!
Czasem tylko tu, pod Murowańcem, coś zjem na ławce, a tak nie chce mi się jeść. Najczęściej jednak chodzę, stoję i nasycam się do syta Halą i jej siostrami: Doliną Gąsienicową i Doliną Stawów Gąsienicowych, tą między Kościelcem, a Kasprowym. Czarny Staw, tylko on i ten Zielony, każą mi przysiąść gdzieś na głazach i być z nimi w milczeniu. To miejsce mnie syci i nie chce mi się jeść.
Co mnie tu tak ciągnie? Nie wiem. Wiem tylko, że nie można zdefiniować tego piękna. Tu po prostu jest inaczej. Tu inaczej się oddycha, patrzy, stoi, siedzi. Tu jestem inna, chyba bardziej sobą, tu inny jest wiatr, tu inne jest słońce i tu Ach zapiera słowa. Pozostaje tylko Ach! To jedno wystarcza za wszystkie słowa świata.
Spotkałam tu dwie kobiety. Matka zabrała tu swoją ukochaną córkę, by jej pokazać miejsce, gdzie poznała tatę, gdzie narodziła się ich miłość. Ona nigdy taty nie widziała, zginął w czasie wojny, w dniu jej narodzin.
Płakałam razem z nimi. Z jednej strony było to smutne, pełne żalu i współczucia „ach”, a z drugiej łagodziło je to drugie „ach” Hali.
Dziś tu wchodzę i, mimo że nie ma słońca, że jest deszcz i mgła, i że nie widać gór, ledwo, co widać, ale ta ścieżka, te kwiaty, ta fioletowa szata Hali, wystarcza. Drżę i, mimo że nie widzę tego, co przy pełni słońca, to czuję.
Piękno się czuje, a nie widzi!
Spaceruję po Hali w deszczu. Szumi nim moja peleryna, lecz słyszę tę ciszę Hali, tę bezdźwięczną ciszę. Widzę jej najmniejszych mieszkańców: trawę, małe i większe kwiaty, kosówki, żwir pod nogami, głazy obok ścieżki, a to dalsze i większe czuję. Widzę i słyszę ludzi na ścieżkach. Wyłaniają się z mgły, wędrują dalej w swych szeleszczących i kolorowych kapotach. Nie widzę ich twarzy, ale czuję ich serca. Biją tym samym „ach”, co moje.
Oczy mylą. Dzisiaj wierzbówka kiprzyca jest wielkości smreków, a w słońcu jest taka mała… Tak, to patrzenie w deszczu jest potrzebne, by wyrzucić wszelkie kryteria i normy, by nie patrzeć przez pryzmat wielkości. W deszczu i mgle, to, co małe rośnie, jakby chciało powiedzieć: „Wreszcie mnie widzisz!”
Tatry bez deszczu, bez mgły, bez chmur, słońca, błękitu nieba i bez człowieka tu na ścieżce, bez serc i dusz, bez „ach”, nie byłyby pełne. To wszystko to CAŁOŚĆ. ACH!
Ach. To już prawie… tak, prawie pięćdziesiąt lat, jak ujrzałam to miejsce pierwszy raz i nadal jest tak samo. Już, gdy wyruszam na to spotkanie, to drżę, to się cieszę, a gdy mijam ostatnie smreki, to… kończą się słowa. Tylko gdzieś z dna duszy… to Ach!
Ach! Znowu ACH! Dzisiaj moje 77 urodziny spędzam na Hali. Taki sobie zrobiłam prezent. Moje serce bije tak samo, jak wtedy, gdy byłam tu pierwszy raz. I dlatego tu jestem – ono mnie przyprowadziło. Tu czuję się młoda. Tatry odmładzają… inaczej: czynią cię ciągle młodym.
To Ach, to magiczny eliksir młodości. To westchnienie serca, jego miłości.
„Ach” tu pozostanie, gdy mnie już nie będzie. To wiem.
Chodzę tu z kimś, kto pięćdziesiąt lat temu, dokładnie w tym miejscu powiedział mi: „Lubię patrzeć, jak kochasz świat wszystkimi zmysłami” i to nasze wspólne „Ach” jest dzisiaj tysiąckroć bardziej doniosłe.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji