- promocja
Księga Jesiennych Demonów - ebook
Księga Jesiennych Demonów - ebook
"Każdy się czegoś boi. Jeden ciemności, drugi potworów spod z łóżka. A może Tobie wydaje się, że nic Cię nie przeraża? Księga jesiennych demonów szybko udowodni Ci, że jednak tak. (...) Tutaj przerażenie ukryte jest bardzo głęboko, autor dotyka najmocniej zakorzenionych w nas lęków."
Bartosz Szczyżański, Poltergeist
"Coś dla miłośników horrorów, czyli mroczna twórczość autora z wyrobioną już renomą. Jeżeli lubicie opowieści z dreszczykiem, a nawet z całkiem sporym dreszczem - sięgnijcie po tę książkę. Być może okaże się, że jesienne demony i was wybrały na swoją ofiarę..."
Monika Frenkiel,
"Czytając tę książkę nie raz powiesz "kurczę, to przecież ja", albo "przecież ja też mogłem tak skończyć". Ta pozycja ostro potrafi dać w kość."
Krzysztof Dżułyński, Playback
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-354-8 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszedł do sklepu z magią, głównie dlatego, że padało. Oraz może dlatego, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin stracił dziewczynę, pracę, serdecznego przyjaciela, zamknęli ulubiony pub, a także jedyny kiosk w pobliżu domu, gdzie mógł kupować bilety, ukradli mu samochód, przestali produkować jego papierosy, z niejasnych przyczyn wyłączyli kablówkę, a siostra babki postanowiła zaskarżyć ostatnią wolę tej drugiej i odebrać mu dach nad głową.
Niekoniecznie w tej kolejności.
Teraz stał na jakimś zapyziałym podwórku, dygocąc z zimna w przemoczonym płaszczu z odprawą wetkniętą do portfela, i patrzył tępo na amulety, kule, różdżki oraz kadzidełka na wystawie.
Są takie dni. Czasami w miejscu, które stanowi podstawę topografii prywatnego świata, nagle pojawia się wywieszka z napisem „Likwidacja”. Na mapie pojawia się biała plama. Jednak coś takiego zdarza się raz na jakiś czas. Pewien punkt znika, a pojawiają się inne. Znajduje się inne sklepy, puby, poznaje nowe kobiety i nowych przyjaciół.
Najwyraźniej jednak zdarza się i tak, że ktoś wstaje rano, goli się i wychodzi z domu, tylko po to, żeby przekonać się, że wszystko, co miało dla niego znaczenie, nagle znika, zostaje postawione w stan likwidacji, wali się, wybucha, znika i nie odpowiada na telefony. Jego osobista mapa pokrywa się białymi plamami i w zasadzie przestaje być mapą.
Jacek Wolecki miał wrażenie, że obudził się w świecie, który poddano korekcie, usuwając zeń wszystko, co mogłoby być dla niego przyjazne.
Sklep z magią był po prostu zapchany towarem. Tysiące drobnych, pstrokatych bibelotów kłębiły się na ladach, półkach, w gablotach i etażerkach. Tłoczyły się na ścianie, rozpychały gdzie popadło. Szklane misy pełne wisiorków, półki zastawione cudacznymi książkami, sterty półszlachetnych kamieni, dzbanuszki, figurki i diabli wiedzą, co jeszcze.
W „Trampie”, którym Jacek zarządzał do wczoraj, wszystko musiało być podzielone na działy, wygodnie i przejrzyście rozłożone. Wschodni bazar, który tu panował, stawiał mu włosy na głowie. W jaki sposób klient ma cokolwiek znaleźć?
Lodowaty listopadowy deszcz został na zewnątrz i siekł przygnębiające podwórko pomiędzy smutnymi kamienicami, noszącymi jeszcze ślady po pociskach. Widać było trzepak, pokręcone drzewko i schody prowadzące do znajdującego się w oficynie małego sklepu wyspecjalizowanego w sprzęcie do sportów walk wschodu, gdzie przed chwilą beznadziejnie próbował znaleźć pracę.
Bałaganiarskie wnętrze miało przynajmniej tę dobrą cechę, że najwyraźniej oczekiwano, iż klient będzie buszował wśród półek, gablotek i stert najdziwniejszych przedmiotów. Nikt nie wyskakiwał z natrętnym „W czym mogę pomóc?”. W czym? Do diabła, we wszystkim! Chciał mieć z powrotem przyjaciół, mieszkanie, pub „Shiobhan” i swoją pracę. Chciał prowadzić niewielki, niezależny sklep sportowo-turystyczny wraz z trzema podobnymi sobie wariatami. Chciał uniknąć najgorszego, które już siedziało mu na karku. Upadku na dno. Supermarketu. „Pracownik działu Rekreacja proszony jest do kasy numer osiemdziesiąt sześć”. Chciał, żeby wróciła Magda. Ale nie ta upiorna z ostatnich miesięcy, ale tamta dawna Magda, które nagle gdzieś się podziała.
Nie chciało mu się wychodzić na ten deszcz i zimno, na listopadową szarówkę.
Właściciel albo może pracownik siedział w jednym z dalszych pomieszczeń, pod sufitem grzmiały jakieś dziwne, wibrujące dźwięki, jakby pijany Tybetańczyk ryczał w pustej beczce. Gdzieś tliły się kadzidełka, napełniając pomieszczenie duszącym, ciężkim zapachem.
Jacek spojrzał na tablicę zawieszoną dziesiątkami małych amuletów wyciętych z mosiężnej blachy. Zapewniały powodzenie finansowe, szczęście, harmonię, pogodę ducha, zdrowie, chroniły przed atakami i agresją, stawiały zaporę nieszczęściom. Do wyboru. Pięknie. Powinien kupić wszystkie.
Przy drzwiach wisiała spora korkowa tablica pełna ogłoszeń. To było dopiero coś. Niektóre przywodziły na myśl agencje towarzyskie. „Ligia i Luiza – wróżki przez całą dobę”. Ciekawe, czy mają też sesje wyjazdowe? „Uzdrawianie duchowe i odwracanie klątw – także na odległość”. „Teodorus – uzdrawianie energetyczne”. Jacek pokręcił głową z niedowierzaniem. Jedna z tych wizytówek naprawdę robiła wrażenie. „Ochrona przed demonami, odprowadzanie klątw, usuwanie przeszkód, odnajdowanie drogi – szaman miejski”. Ciekawe, ile bierze taki szaman.
Obłąkany Tybetańczyk z kompaktu nadal zawodził, nieliczni klienci pałętający się dotąd w zamyśleniu po sąsiednich pomieszczeniach dobijali chyba targu. Zadzwoniła kasa fiskalna. Dziewczyna z krótkimi, ciemnymi włosami i w wąskich okularach w rogowej oprawie minęła Woleckiego, tuląc do siebie zawiniątko zapakowane w czarną tkaninę. Niosła to jakoś ukradkiem, jakby nie chciała, żeby ktokolwiek spojrzał na jej sprawunki. Naturalnie Jacek zwrócił uwagę, ale nie dojrzał towaru. Zauważył tylko, że z pakunku coś kapie na kamienną podłogę ciemnymi kroplami. Otworzył usta, ale panna wyszła w pośpiechu, wiatrowy dzwonek powieszony przy drzwiach rozświergotał się blaszanymi trelami.
Drugi klient wyszedł zaraz po niej, niosąc zapieczętowaną szarą kopertę z czerwonymi stempelkami jakiegoś urzędu, świecę zapłonową i zegarek, którego wskazówki szły szybko do tyłu. Następny zapłacił, znowu zadzwoniła kasa, a klient podał właścicielowi paczkę zawiniętą w pomięty brązowy papier i wyszedł. Wyszedł z pustymi rękami, a jednak płacił. Kupił pozytywne wibracje? Tybetańskie powietrze?
Jacek został już tak z otwartymi ustami i wrażeniem, że świat w ogóle ostatnio zrobił się dziwny. Może klienci niczego tu nie kupili, a te cudaczne przedmioty mieli już wcześniej? A może zresztą tak wyglądają ezoteryczne zakupy. Skąd miał wiedzieć? Nigdy nie był w takim miejscu.
Odłożył półszlachetny kamień z powrotem do misy i zorientował się, że został w sklepie sam. Teraz już nic go nie uratuje przed „W czym mogę pomóc?”. Trzeba będzie powiedzieć nieśmiało „Tylko tak sobie patrzę”, a po chwili wyjść w deszcz, półmrok i chaos.
Strasznie mu się nie chciało. Nic dobrego Jacka tam na dworze nie czekało.
Za szybą nadal lał deszcz i nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać przynajmniej do końca maja przyszłego roku. A w ciemnym łuku bramy prowadzącej na ulicę stała szczupła czarnowłosa dziewczyna, w czerwonym plastikowym płaszczu błyszczącym od deszczu. Poznał ją. Widywał od kilku dni. To tu, to tam. Przypadkiem. Po raz pierwszy, kiedy patrzył przez okno na odchodzącą Magdę. Odchodzącą do mieszkania jego najbliższego przyjaciela. Magda szła długimi, wściekłymi krokami i prawdopodobnie nadal mamrotała do siebie jakieś gniewne tyrady. Patrzył na nią z dziwnym poczuciem ulgi i usiłował wróżyć sobie z tego, czy się odwróci i spojrzy na niego. Ale nie odwróciła się. Wydawało mu się, że klatka schodowa ciągle huczy odgłosem huraganowego trzaśnięcia drzwiami, które na zawsze oddzieliło ich od siebie. I wtedy zobaczył tamtą, nieprawdopodobnie piękną dziewczynę idącą ulicą w przeciwną stronę.
Następnym razem zobaczył ją dzisiaj rano, kiedy poszedł do pracy. Na drzwiach „Trampa” wisiała ta niebywała, niepojęta kartka „Remanent likwidacyjny”, którą czytał dziesięć razy, przekonany, że to jakiś żart.
– Przepraszam. – Paweł rozkładał tylko bezradnie ręce. – Zaoszczędziłem dla ciebie na odprawę. Napiszę ci referencje. Tylko tyle mogę zrobić.
A kiedy Jacek odpracował już te wszystkie bezradne „Dlaczego?”, „Jak możesz po sześciu latach zamykać z dnia na dzień”, „Dlaczego ja o niczym nie wiedziałem” i tak dalej, a potem wyszedł na ulicę jako bezrobotny, ta sama przepiękna, niemożliwa do zapomnienia dziewczyna czekała na przystanku tramwajowym.
A teraz stała sobie w bramie i patrzyła spod burzy czarnych włosów. Śledziła go? A może by podejść i zapytać, o co chodzi?
Właściciel sklepu z magią minął Jacka po drugiej stronie gablotki pełnej kryształów, półszlachetnych kamieni, lamp solnych i masek.
Zamknął drzwi wejściowe na zasuwę, wyjrzał przez szybę, jakby patrzył na dziewczynę stojącą nadal w bramie, i opuścił jeszcze bambusową roletę. Potem odwrócił wiszącą na drzwiach wywieszkę tak, by ukazywała napis „Nieczynne”. Wolecki obserwował jego poczynania z szeroko otwartymi oczami, a zdaje się, że i ustami.
Sprzedawca odwrócił się w stronę Jacka. Był śmiertelnie blady, jak przyprószony mąką. Długie, związane z tyłu włosy miał zupełnie białe. Szczupłe dłonie wystające z rękawów czarnego golfu były również białe niczym wosk.
Tylko oczy czerwone, jak wypełnione krwią.
Jacek rozejrzał się po ladzie w rozpaczliwym poszukiwaniu jakiejś broni, na wypadek gdyby okazało się, że akurat dzisiaj właściciel sklepu z ezoterycznymi pamiątkami oszalał i postanowił zamordować ostatniego klienta. Od kilku dni Jacek przestał zadawać pytania w rodzaju: „Dlaczego to się zdarza akurat mnie?”. Zdążył już zauważyć, że ostatnio nie jest ulubieńcem publiczności.
Po namyśle zacisnął w dłoni marmurowe jajo.
– Zostaw te tandetne talizmany, człowieku – powiedział sprzedawca. – Tobie potrzebna jest prawdziwa pomoc. Zgubiłeś drogę, co? Wszystko się wali, bez żadnego powodu? Nosisz płaszcz, teczka pod pachą. Jesteś poważnym człowiekiem. Żadnych kadzidełek, horoskopów, kryształów. Stoisz twardo na ziemi, a jednak tu wszedłeś. Oglądałeś wizytówki, potem talizmany. Tu są ciekawsze rzeczy dla zatwardziałego materialisty. Mnóstwo gadżetów, którymi można ozdobić mieszkanie albo zrobić komuś prezent. Niebo się wali, co?
– A co? Sprzedasz mi specjalny towar? Taki, który naprawdę działa? – zakpił Jacek.
– Nie trzymam tej zasuwy – ogłosił sprzedawca cierpliwie. – Możesz ją otworzyć i iść dalej. Chociaż wygląda na to, że nie bardzo masz dokąd. Zgubiłeś swoją drogę, przyjacielu. – Wyciągnął palec w kierunku tablicy z ogłoszeniami. – Szaman miejski. To moja wizytówka. Jeżeli wiesz, co dalej robić, idź. Jeżeli nie wiesz, zrób to, co się w takich razach robi od wieków. Usiądź i zapytaj szamana. Będę na zapleczu. Za kasą w prawo.
Poszedł i zniknął w głębi sklepu. Jacek odłożył śliskie od potu marmurowe jajo z powrotem do misy i ruszył do drzwi.
Postanowił wrócić do domu i pooglądać... Nie. Zadzwonić do... Nie. Przespać się.
Sam.
Jutro mógł jeszcze obejść parę sklepów sportowych w mieście, może kilka z jakichś pokrewnych dziedzin, a potem: „Pracownik działu Rekreacja...”.
Dzwonek wiatrowy przy drzwiach rozjęczał się smętną, przypadkową melodyjką.
Pokój za przejściem na zaplecze wyglądał inaczej niż można było się spodziewać. Żadnych magicznych gadżetów, kadzidełek, wyszywanych poduszek. Był prawie pusty, urządzony w taki supernowoczesny, ascetyczny sposób przywodzący na myśl gabinet dentystyczny albo modny klub. Polerowany metal, szkło.
Sprzedawca siedział na dziwacznym fotelu w przytłumionym świetle chromowanej lampy, przy szklanym stoliku. Po drugiej stronie stał taki sam fotel. Mężczyzna uniósł do ust wymyślną szklaną fajkę wodną. Cylinder z ustnikiem, w którym kłębił się ciężki jak mgła biały dym.
– Ludzie często mówią, że miasto to dżungla – odezwał się szaman miejski. – Ale nic z tego nie rozumieją. W dżungli żyło nie tylko to, co widać, ale i istoty mieszkające na innych poziomach rzeczywistości. W pewnym sensie sami ludzie powołują je do życia. My mamy wpływ na to, czy trafimy zwierzę z łuku, ale nie czy znajdziemy jego ścieżkę. Są rzeczy, które przychodzą z wyższego świata, i takie, które wychodzą z niższego. Choroby, niefart, kursy walut. Tak było, jest i będzie. Nie ma znaczenia, czy siedzisz w szałasie, jaskini czy apartamencie. Dżungla jest wszędzie tam, gdzie ludzie. Niosą ją w sobie. Razem z Drzewem Życia, duchami przodków i demonami. Nie zauważasz tego, bo jesteś jak ktoś, kto chodzi po centrum handlowym. Patrzysz na sklepy, towary na półkach, restauracje i domyślasz się, powiedzmy, istnienia kuchni albo magazynów, ale nie masz pojęcia, że są tam całe piętra i labirynty pomieszczeń, do których nie masz wstępu.
Jacek usiadł na drugim fotelu i nalał sobie wody mineralnej z wymyślnego dzbanka. Zwyczajna gadka nawiedzeńca. A czego niby się spodziewał?
– Przypuśćmy, że czyjś związek się rozpada – ciągnął szaman. – Umiemy znaleźć jakieś przyczyny. Psychologiczne, ekonomiczne, różne. Ale tak naprawdę często nie wiadomo, dlaczego coś się wydarzyło. Dlaczego nagle zamknięto sklep. Dlaczego ktoś nie może w żaden sposób zarobić pieniędzy albo dlaczego wchodzi akurat na to przejście dla pieszych, którym za trzy sekundy przejedzie pijany kierowca. Dawno temu wiedziano. Ktoś obraził bogów, przodków, zwrócił na siebie uwagę demonów. Teraz mówimy: „przypadek”, zamykamy oczy i zatykamy uszy.
Jacek wstał i przeszedł się po pomieszczeniu. Czuł się znużony i śmieszny. Trzeba iść do domu. Na szklanych półkach leżała kolekcja przypadkowych przedmiotów. Mieniąca się barwami hologramu karta kredytowa, mosiężna popielniczka ozdobiona kameleonem, samurajski miecz, srebrna, członowana bransoleta podobna do lśniącej skolopendry, zasuszony czarny motyl nabity na szpilkę, o skrzydłach jak płatki sadzy.
– Nie mam forsy – powiedział zmęczonym głosem. – Po co ta komedia? I tak ci nie zapłacę.
– To będzie zależało od ciebie. Jeżeli ci pomogę, sam zdecydujesz, czy i ile chcesz mi zapłacić. Najpierw muszę cię przeczytać.
– Znaczy co?
– Wyjmij wszystko, co masz w kieszeniach, i wsyp do misy. Także wszystko, co masz w portfelu, z wyjątkiem pieniędzy. Wszystko. Wizytówki, zapalniczkę, klucze, bilety, sznurek.
Jacek wytrzymał przez dłuższy czas spojrzenie okropnych, czerwonych oczu, po czym wzruszył ramionami.
Podobnie zaskakujące wrażenie pojawia się na lotnisku przy bramce magnetycznej. Jedna kieszeń, druga, trzecia. Kto by pomyślał, że tyle tam się mieści drobiazgów. Karty kredytowe, bilet do kina, klucze, papierosy, zapalniczka, dokumenty, wizytówki, jakieś karteczki z enigmatycznymi numerami telefonów. Cały stos.
Mężczyzna wycelował gdzieś pilota i pomieszczenie zalała muzyka. Żadne transowe zawodzenie, żadne indiańskie bębny. Perkusja, gitary – zespół The Clash. Guns of Brixton. Potem założył przeciwsłoneczne okulary. Eleganckie polaroidy. Straszne, krwawe oczy zniknęły.
Sprzedawca potrząsnął misą i wpatrzył się w jej zawartość, pykając ze swojej bulgocącej fajki. Jacek, który stracił poczucie rzeczywistości, przyglądał się temu z takim uczuciem, jakby patrzył na lekarza oglądającego zdjęcie rentgenowskie.
Mijały minuty. Szaman mruczał pod nosem, trudno powiedzieć, czy nucił do Clashów, czy mamrotał do siebie.
Przeleciały tak trzy utwory, po czym sprzedawca zdjął nagle okulary i odsunął od siebie misę.
– Zabierz to – powiedział. – Jak mówiłem, zgubiłeś drogę, człowieku. Teraz niczego nie załatwisz. Nic nie znajdziesz, nic nie poradzisz. Magda nie wróci. Ciotka zabierze ci mieszkanie. Dostaniesz zastępcze, takie, że będzie ci się chciało płakać. Twoja droga kariery skończy się w supermarkecie. Coś systematycznie niszczy twoje życie. Coś nie z tego świata zwróciło na ciebie uwagę. Czasami nieszczęście spada na nas rzeczywiście przypadkowo. Jak rykoszet. To niczym przypadkowe ofiary na wojnie. Palec na spuście trzymany o jedną sekundę za długo, błąd maszyny, awaria zapalnika. Ale nie tym razem. Przyciągnąłeś istotę, która ma cię na oku. To huraganowy ogień. Masz przesrane, człowieku.
Najpierw jest uczucie gorąca, a potem ciarki wędrujące milionem małych nóżek przez plecy i ciemię. Brak oddechu. Łomot wzbudzonego nagle serca. I paniczny chór głosów w głowie usiłujących zaprowadzić porządek, jak komendy oficerów na trafionym statku. Spokój! To zbieg okoliczności! Cwany oszust!
– Najpierw musisz zrozumieć i uwierzyć – oświadczył szaman. – Weź kilka rzeczy z tamtej półki. Mam trzy rodzaje klientów. Zwyczajni, którzy przychodzą coś kupić. Jakiś nieistotny drobiazg, w którego działanie sami nie wierzą. Zabawkę. Bibelot. Tacy, którzy przychodzą kupić coś, co jest im niezbędne, i wiedzą, co robią. Czasem zdrowie, czasem powodzenie, a czasem czyjąś śmierć. To prawdziwi klienci. Są jeszcze tacy, którzy płacą mi za to, żeby coś zostawić. To właśnie przedmioty w tym pomieszczeniu. Zwykłe rzeczy, które jednak mają wyjątkowe znaczenie. Czasem chodzi o to, żeby przestały przyciągać złe siły, a czasami po prostu, żeby o czymś zapomnieć.
Połóż je na stole, a ja opowiem ci o rzeczach, których istnienia właśnie doświadczasz. Opowiem ci o Plemieniu Przypadku. O Jesiennych Demonach. Tych, które kryją się za telefonem o drugiej w nocy, za zawirowaniami rzeczywistości. Uwalniam od nich takich jak ty. Potem kładę na półce trofeum i wchłaniam kolejnego demona. Jestem łowcą i księgą.
Posłuchaj Księgi Jesiennych Demonów.