Księga mieczy - ebook
Księga mieczy - ebook
Antologia premierowych opowiadań z gatunku epickiego fantasy – w tym Synowie smoka, nigdy dotąd nieopublikowane opowiadanie George’a R.R. Martina ze świata Gry o tron!
Literatura fantasy stworzyła wielu niezapomnianych bohaterów, zaliczanych do najsławniejszych w całej literaturze: Conana Barbarzyńcę Roberta E. Howarda, Elryka z Melniboné Michaela Moorcocka, Fafryda i Szarego Kocura Fritza Leibera. Klasyczne postacie tego typu dały literaturze miecza i magii szaloną popularność i uczyniły ją podstawą całego fantasy. Stały się też inspiracją dla nowego pokolenia pisarzy, tworzących własne ekstrawaganckie opowieści o magii i przygodach.
W Księdze mieczy¸ nowej antologii nigdy dotąd niepublikowanych opowiadań, Gardner Dozois, sławny redaktor i popularny pisarz, zgromadził utwory wielu gwiazd współczesnej literatury fantasy, często dziejące się w ich najpopularniejszych światach. George R. R. Martin, K. J. Parker, Robin Hobb, Scott Lynch, Ken Liu, C. J. Cherryh, Daniel Abraham, Lavie Tidhar, Ellen Kushner a także inni zabierają nas w fascynujące podróże do odległych królestw pełnych mrocznych czarów i niebezpiecznych przygód. Autorzy przedstawiają nam zdumiewającą grupę nieustraszonych wojowników i wojowniczek, którzy na każdym kroku stawiają czoło niebezpieczeństwom i śmierci, pomagając sobie odwagą, sprytem i ostrą stalą.
W Synach smoka George R.R. Martin zabiera nas do Westeros, by opowiedzieć nam o wydarzeniach, do których doszło na długo przed początkiem Gry o tron. To historia niefortunnej rywalizacji między synami Aegona I – Aenysem I i Maegorem I – która miała tragiczne i niebezpieczne skutki dla Siedmiu Królestw.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-367-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gardner Dozois
Pewnego dnia w roku 1963, wracając do domu z liceum, zatrzymałem się w drogerii (w tamtych czasach obrotowe stojaki pełne tanich wydań w miękkich oprawach były jednym z nielicznych miejsc w naszym mieście, gdzie można było kupić książki; nie było tam księgarni). Moją uwagę przyciągnęła The Unknown, pod redakcją D.R. Bensena. Kupiłem ją i natychmiast dałem się jej oczarować. To była pierwsza antologia, która wpadła mi w ręce i jej nabycie miało wpłynąć na całą moją przyszłą karierę zawodową, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. To był zbiór opowiadań wybranych przez Bensena z legendarnego (choć krótko obecnego na rynku) magazynu „Unknown”, publikującego opowiadania fantasy. Jego redaktorem był równie legendarny John W. Campbell Jr, który w tym samym czasie rewolucjonizował science fiction, prowadząc magazyn „Astounding”. Siostrzane czasopismo tego magazynu, „Unknown”, wychodzące w latach 1939–1943, miało mu umożliwić podobne zrewolucjonizowanie literatury fantasy, ale pismo nie przetrwało braków papieru podczas wojny. We wczesnych latach sześćdziesiątych, gdy wydawnictwa dopiero wychodziły z cienia ponurego powojennego realizmu społecznego, publikowano bardzo niewiele fantasy w cenach dostępnych dla niezbyt zamożnego licealisty (pomijając teksty ukazujące się w czasopismach, takich jak „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”, o których istnieniu wówczas nie wiedziałem). Bogaty wybór różnych opowiadań zawarty w antologii The Unknown był dla mnie objawieniem.
Największe wrażenie wywarło na mnie osobliwe, bardzo nastrojowe opowiadanie pod tytułem Puste brzegi. Jego autorem był Fritz Leiber. W tej historii dwaj zupełnie od siebie różni poszukiwacze przygód — potężny zabijaka ze skutej lodem północy, znany jako Fafryd, oraz sprytny, zwinny, niski człowieczek z południowych krain, zwany Szarym Kocurem — wyruszają na skazaną na klęskę misję, najwyraźniej mającą się dla nich zakończyć śmiercią (której udaje im się sprytnie uniknąć). To opowiadanie nie przypominało niczego, co czytałem wcześniej. Natychmiast zapragnąłem poznać więcej podobnych utworów.
Na szczęście nie minęło zbyt wiele czasu, nim odkryłem na obrotowych półkach drugą antologię, Swords & Sorcery pod redakcją L. Sprague de Campa. Nie tylko zawierała ona kolejne opowiadania o Fafrydzie i Szarym Kocurze, lecz w całości była poświęcona opowiadaniom tego typu. Dowiedziałem się, że ów podgatunek nosi nazwę „literatura miecza i magii”, stworzoną przez samego Leibera. Dzięki tej antologii po raz pierwszy zapoznałem się z przygodami Conana Barbarzyńcy, kreacji Roberta E. Howarda, oraz Jirel z Joiry, stworzonej przez C.L. Moore. Książka zawierała również opowiadania Poula Andersona, Lorda Dunsany’ego, Clarka Ashtona Smitha oraz innych autorów. Dałem się porwać i na całe życie zostałem fanem opowieści miecza i magii. Zacząłem odwiedzać antykwariaty na bostońskim Scollay Square (obecnie pogrzebanym pod złowrogą masą Government Center), przerzucając sterty butwiejących pulpowych magazynów w poszukiwaniu starych numerów „Unknown” i „Weird Tales”, zawierających opowieści o przygodach Conana Barbarzyńcy, Fafryda i Szarego Kocura oraz innych dzielnych bohaterów.
Natrafiłem akurat na pierwszy wielki renesans zainteresowania literaturą miecza i magii, podgatunkiem fantasy zaniedbanym od kilku dziesięcioleci. Niemal wszystkie teksty zawarte w ówczesnych antologiach powstały w latach trzydziestych i czterdziestych albo nawet wcześniej, w czasach, gdy opowiadania rozgrywające się w wymyślonych światach fantasy zaczynały się wyodrębniać z morza tekstów z akcją umieszczoną w siedemnastowiecznej Francji czy jakimś fikcyjnym kraju położonym w Europie Środkowej, historii o śmiałych, posługujących się mieczami poszukiwaczach przygód, pisanych przez autorów takich jak Aleksander Dumas, Rafael Sabatini, Talbot Mundy czy Harold Lamb. Po sukcesie odniesionym przez Księżniczkę Marsa Edgara Rice’a Burroughsa oraz jej liczne sequele, w których autor wysyła swego bohatera, Johna Cartera, na wersję Marsa zwaną Barsoomem, gdzie dzielny bohater ratuje księżniczki i walczy na miecze z olbrzymimi, czwororękimi Tharkami, powstała analogiczna do literatury miecza i magii forma literacka, określana niekiedy nazwą „romans planetarny” albo „miecze i planety”. Najwięcej tego typu opowiadań można było znaleźć na kartach pulpowego magazynu o nazwie „Planet Stories”, wychodzącego od roku 1939 do 1955. Oba podgatunki wpływały na siebie nawzajem, a często pisali je ci sami twórcy, na przykład C.L. Moore i Leigh Brackett, które odcisnęły swe piętno na obu z nich. Mniej więcej w tym samym okresie ukazały się też barwne opowieści składające się na klasyczny cykl Jacka Vance’a Umierająca Ziemia. Formalnie rzecz biorąc, zaliczały się one do science fiction, ale występujące w nich międzywymiarowe przejścia, niezwykłe istoty oraz magowie władający czymś, co mogło być czarami bądź niezwykle zaawansowaną techniką kojarzyły się także z fantasy.
Zapewne nie było przypadkiem, że zainteresowanie literaturą miecza i magii, które osłabło podczas wojny i w latach pięćdziesiątych, w latach sześćdziesiątych zaczęło powracać. Dzięki licznym sondom marsjańskim i wenusjańskim stawało się wówczas coraz bardziej oczywiste, że na pozostałych planetach Układu Słonecznego życie, jakie znamy, nie jest możliwe i nie będziemy mogli krzyżować tam mieczy z groźnymi wojownikami ani romansować z księżniczkami w półprzezroczystych sukniach. Wszystkie te światy były tylko martwymi skalnymi kulami.
Od tej pory każdy, kto chciał opowiadać podobne historie, musiał się przerzucić na pisanie fantasy.
We wczesnych latach sześćdziesiątych nastąpił rozkwit zainteresowania literaturą miecza i magii. D.R. Bensen, L. Sprague de Camp i Leo Margulies eksploatowali bogate złoża magazynów „Unknown” oraz „Weird Tales”, poszukując materiału do nowych antologii. Bensen odegrał ważną rolę w rozwoju współczesnej literatury fantasy, lecz, niestety, obecnie zapomniano o nim niemal całkowicie. Był redaktorem w wydawnictwie Pyramid Books i wznawiał znalezione na kartach „Unknown” klasyczne powieści fantasy, takie jak Uczeń czarnoksiężnika czy Żelazne zamczysko autorstwa de Campa i Fletchera Pratta. Ukazywały się wznowienia starych zbiorów opowiadań o Conanie, a inni autorzy tworzyli nowe opowiadania i powieści o nim. Michael Moorcock był autorem bardzo popularnych historii o Elryku z Melniboné (seria jest kontynuowana po dziś dzień). Powstawały też oczywiste imitacje historii o Conanie, takie jak seria Johna Jakesa Brak the Barbarian. Mniej więcej w tym samym czasie Cele Goldmith, redaktorce czasopism „Amazing” i „Fantastic”, udało się przekonać Fritza Leibera, który niemal całkowicie zawiesił działalność pisarską, do stworzenia dla tego drugiego magazynu nowych opowiadań o Fafrydzie i Szarym Kocurze. To właśnie „Fantastic” skłoniło mnie do regularnego kupowania magazynów publikujących fantasy. Dzięki temu zainteresowałem się również czasopismami poświęconymi science fiction, takimi jak „Amazing”, „Galaxy” i „Worlds of If”. O ironio, choć potem kojarzono mnie głównie z fantastyką naukową i sam byłem redaktorem magazynu wydającego ten rodzaj literatury, dowiedziałem się o istnieniu tego typu czasopism dzięki temu, że szukałem kolejnych opowiadań o Fafrydzie i Szarym Kocurze... choć trzeba przyznać, że czytałem już wówczas fantastykę naukową, na przykład „młodzieżówki” autorstwa Roberta A. Heinleina i Andre Norton, a także książki Hala Clementa Cycle of Fire oraz Misję grawitacyjną, również wydaną przez Pyramid Books.
W dzisiejszych czasach często można spotkać się z twierdzeniem, że pisząc Władcę pierścieni, Tolkien w pojedynkę stworzył współczesną literaturę fantasy. Nie jest to jednak prawda, choć z pewnością trudno jest przecenić jego znaczenie, jako że niemal każdy autor tworzący później fantasy pozostawał pod jego wpływem, nawet ci pechowcy, którzy nie lubili jego twórczości i starali się pisać przeciwko niemu. Często zapomina się o tym, że gdy Don Wollheim opublikował swą osławioną „piracką” wersję Drużyny pierścienia (pierwszego tomu trylogii) w wydawnictwie Ace Books, rozpaczliwie poszukiwał czegoś — czegokolwiek! — co zaspokoiłoby głód coraz liczniejszych fanów literatury miecza i magii. Okładka tego wydania w papierowej oprawie (narysował ją Jack Gaughn, przedstawiała stojącego na szczycie góry czarodzieja wymachującego mieczem i różdżką) jasno dowodzi, że Wollheim uważał Władcę pierścieni za powieść miecza i magii, a jego nota wydawnicza wychwala książkę Tolkiena jako „utwór z gatunku miecza i magii, który każdy może przeczytać z radością”. Innymi słowy, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych miłośnicy fantasy istnieli już przed pojawieniem się Tolkiena, wbrew temu, co nam wmawiają współczesne mity. Don Wollheim świetnie zdawał sobie sprawę z istnienia grupy odbiorców spragnionych fantasy, choć wątpię, by choć w najmniejszym stopniu podejrzewał, jak potężna będzie reakcja na kąsek „miecza i magii”, który im podsunął. Powieści Tolkiena ukazały się już w Wielkiej Brytanii w drogich wydaniach w twardej oprawie, ale dopiero miękkookładkowe wydania Ace Books oraz „autoryzowane” wydania z Ballantine Books, które pojawiły się później, po raz pierwszy udostępniły Władcę pierścieni dzieciakom takim jak ja oraz milionom innych.
Po pojawieniu się Tolkiena wszystko się zmieniło. Grupa odbiorców literatury fantasy mogła istnieć już przedtem, ale nie ulega wątpliwości, że dzięki Władcy pierścieni ogromnie wzrosła. Wielki komercyjny sukces książki Tolkiena otworzył również oczy innych wydawców na fakt, że liczna grupa czytelników odczuwa głód fantasy. Zaczęli szukać czegoś, co mogłoby zaspokoić ten głód. Dzięki sukcesowi Władcy Lin Carter mógł tworzyć pierwszą markę wydawniczą poświęconą literaturze fantasy w miękkich oprawach — Ballantine Adult Fantasy. W jej ramach wznowiono od dawna już niedostępne utwory Clarka Ashtona Smitha, E.R. Eddisona, Jamesa Brancha Cabella, Mervyna Peake’a i Lorda Dunsany’ego. Po kilku latach Lin Carter ustąpił miejsca Lesterowi del Reyowi, który zaczął poszukiwać bardziej komercyjnych, mniej poetyckich pozycji, które mogłyby się spodobać odbiorcom nadal spragnionym czegoś bardzo podobnego do Tolkiena. W roku 1974 del Rey wydał Miecz Shannary Terry’ego Brooksa. Mimo że wielu krytyków źle oceniło tę książkę, nazywając ją „nieudolną kopią Tolkiena”, odniosła ona ogromny sukces komercyjny, podobnie jak wiele następnych tomów cyklu. W roku 1977 wydawnictwo również odniosło wielki sukces dzięki Jadowi lorda Foula, pierwszemu tomowi nieco ambitniejszej i bardziej oryginalnej trylogii Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka, napisanej przez Stephena R. Donaldsona. Ona również doczekała się wielu kontynuacji.
O dziwo, choć książki fantasy sprzedawały się lepiej niż kiedykolwiek przedtem, zainteresowanie literaturą miecza i magii zaczęło spadać. Ten podgatunek zawsze korzystał z krótkich form, a pod wpływem Tolkiena powieści fantasy stawały się coraz dłuższe i miały coraz więcej kontynuacji. Stopniowo zaczęto je zaliczać do nowego podgatunku, zwanego „epicką fantasy”. Niekiedy trudno mi odróżnić literaturę miecza i magii od epickiej fantasy. Obie są osadzone w wymyślonych światach, występują w nich złodzieje i uzbrojeni w miecze poszukiwacze przygód, obie dzieją się w rzeczywistościach, w których działa magia oraz żyją czarnoksiężnicy o większych bądź mniejszych umiejętnościach, w obu można spotkać fantastyczne stworzenia, takie jak smoki, olbrzymy i potwory. Niemniej niektórzy krytycy zapewniają, że potrafią odróżnić jeden podgatunek od drugiego na podstawie kryteriów innych niż długość utworu. Tak czy inaczej, w miarę jak książki zaliczane do epickiej fantasy zyskują na znaczeniu, coraz mniej mówi się o literaturze miecza i magii. Ta nazwa nigdy nie zniknęła całkowicie — między rokiem 1971 a 1981 Lin Carter wydał pięć tomów antologii Flashing Swords!, a w roku 1977 i 1979 Andrew J. Offutt Jr opublikował taką samą liczbę tomów antologii Swords Against Darkness. W roku 1978 Robert Lynn Asprin rozpoczął publikowaną przez długi czas serię antologii Thieves’ World, w latach osiemdziesiątych Robert Jordan napisał wiele powieści o Conanie, zanim rozpoczął tworzyć swój długi cykl epickiej fantasy Koło czasu. Również Glen Cook stworzył w tym okresie wiele utworów wyraźnie zaliczających się do literatury miecza i magii (zwłaszcza opowieści o Czarnej Kompanii), podobnie jak C.J. Cherryh, Robin Hobb, Fred Saberhagen, Tanith Lee, Karl Edward Wagner i wielu innych. Marion Zimmer Bradley wydała długi cykl antologii Sword and Sorceress, skupiający się na kobietach poszukujących przygód. Jessica Amanda Salmonson opracowała dwie antologie o takiej tematyce, Amazons i Amazons II, które ukazały się w roku 1979 i 1982.
Mimo to literatura miecza i magii cały czas traciła na znaczeniu. Z nadejściem lat dziewięćdziesiątych wspominano o niej coraz rzadziej i groziło jej całkowite zapomnienie.
Jednakże pod koniec lat dziewięćdziesiątych sytuacja zaczęła się zmieniać.
Trudno określić, dlaczego tak się stało. Być może powodem był ogromny sukces komercyjny Gry o tron George’a R.R. Martina, wydanej w roku 1996, a także dalszych tomów jego cyklu. Te książki wywarły wielki wpływ na nowych pisarzy, pokazując im twardszą, bardziej realistyczną i okrutną wersję epickiej fantasy. Pełno w nich było moralnie niejednoznacznych postaci i trudno było odróżnić dobrych od złych. A może po prostu nadszedł czas na nowe pokolenie pisarzy, którzy wychowali się na klasycznych utworach autorów takich jak Leiber, Howard i Moorcock, a teraz sami zaczęli tworzyć własne wariacje na te same tematy.
Tak czy inaczej, lody zaczęły topnieć. Niektórzy zaczęli opowiadać o „nowej literaturze miecza i magii”. Pod koniec dwudziestego wieku i na początku dwudziestego pierwszego pojawili się nowi pisarze, tacy jak Joe Abercrombie, K.J. Parker, Scott Lynch, Elizabeth Bear, Steven Erikson, Garth Nix, Patrick Rothfuss, Kate Elliott, Daniel Abraham, Brandon Sanderson i James Enge. Powstały też nowe rynki, obok istniejących poprzednio, jak F & SF — między innymi sieciowy magazyn „Beneath Ceaseless Skies” oraz wydawane w postaci papierowej czasopismo „Black Gate”. Pojawiały się nowe antologie, na przykład moja Modern Classics of Fantasy, wydana w roku 1997, zawierająca klasyczne utwory autorów takich jak Fritz Leiber i Jack Vance. David G. Hartwell i Jacob Weisman stworzyli The Sword & Sorcery Anthology, retrospektywę zawierającą niektóre z najlepszych tekstów w historii podgatunku, natomiast antologia Johna Josepha Adamsa, Epic: Legends of Fantasy, zawierała nowsze utwory bardziej współczesnych autorów. Co najważniejsze, zaczęły się też pojawiać nowe krótkie formy, zebrane w antologiach takich jak Legends i Legends II pod redakcją Roberta Silverberga, a później Fast Ships, Black Sails pod redakcją Ann VanderMeer i Jeffa VanderMeera, czy Swords & Dark Magic, The New Sword and Sorcery, zredagowana przez Jonathana Strahana i Lou Andersa. Ta ostatnia była pierwszą antologią poświęconą „nowej literaturze miecza i magii”.
Nagle znaleźliśmy się w samym środku nowej fali zainteresowania tym literackim podgatunkiem, która nadal nie opada, choć minęło już wiele lat dwudziestego pierwszego stulecia. Pojawiło się już nowe pokolenie pisarzy, takich jak Ken Liu, Rich Larson, Carrie Vaughn, Aliette de Bodard, Lavie Tidhar i wielu innych. Zmierzają się oni z wymaganiami stawianymi przez tę formę literacką i niekiedy prowadzą ją w nieoczekiwanych kierunkach. A za ich plecami czekają już następne pokolenia.
Opowieści tego rodzaju możecie nazwać „epicką fantasy” albo „literaturą miecza i magii” i wygląda na to, że będziemy mogli cieszyć się nimi jeszcze długo.
Byłem też redaktorem innych antologii zawierających nowe opowiadania tego rodzaju, takich jak Pieśni Umierającej Ziemi stworzone w hołdzie Jackowi Vance’owi, Warriors, Niebezpieczne kobiety oraz Łotrzyki. Przy wszystkich współpracowałem z innym zagorzałym fanem tego podgatunku, George’em R.R. Martinem. Zawsze jednak pragnąłem stworzyć antologię poświęconą wyłącznie opowiadaniom tego typu. Tym właśnie jest Księga mieczy, zawierająca opowiadania niektórych z najlepszych uprawiających obecnie tę odmianę literatury pisarzy, wywodzących się z kilku różnych pokoleń.
Mam nadzieję, że wam się spodobają, a dla jakiegoś dzieciaka Księga mieczy stanie się źródłem zachwytu i inspiracji, jak dla mnie The Unknown & Swords and Sorcery w roku 1963, i w ten sposób narodzi się nowy fan, który zaniesie miłość do tego typu przygodowych opowieści w daleką przyszłość.
Przełożył Michał Jakuszewski
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiK.J. Parker
Najlepszy wygrywa
(The Best Man Wins)
K.J. Parker, jeden z najlepszych i obdarzonych największą wyobraźnią pisarzy tworzących obecnie fantasy, jest autorem bestsellerowej trylogii Engineer trilogy składającej się z tomów o tytułach Devices and Desires, Evil for Evil i The Escapement, a także napisanych wcześniej Fencer (The Colours in the Steel, The Belly of the Bow oraz The Proof House) oraz Scavenger (Shadow, Pattern i Memory). Jego opowiadania wydano w zbiorze Academic Exercises. Dwukrotnie nagrodzono go World Fantasy Award w kategorii mikropowieść za utwory Mapy zostawmy innym oraz A Small Price to Pay for Birdsong. Jego pozostałe powieści to: Sharps, The Company, Składany nóż oraz Młot, a także wydane ostatnio Savages i The Two of Swords. K.J. Parker publikuje również pod swym prawdziwym nazwiskiem, Tom Holt. Do jego utworów zaliczają się Expecting Someone Taller, Who’s Afraid of Beowulf, Ye Gods!, a także wiele innych.
W poniższym opowiadaniu przedstawia nam historię zdeterminowanego ucznia poszukującego nauczyciela, z czego wynikają zaskakujące skutki.
Najlepszy wygrywa
Zasłonił mi światło. Nie uniosłem wzroku.
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Czy to ty jesteś płatnerzem?
Istnieją chwile, gdy trzeba się skupić. To była jedna z nich.
— Tak. Idź sobie i przyjdź później.
— Nie powiedziałem ci, o co...
— Idź sobie i przyjdź później.
Poszedł. Skończyłem to, czym byłem zajęty. Wrócił później. Do tego czasu zdążyłem zrobić trzecie zagięcie.
Zgrzewanie to paskudna robota. Nie znoszę go. Szczerze mówiąc, nie cierpię każdego z licznych etapów prowadzących do powstania gotowego produktu. Niektóre są koszmarnie trudne, inne wyczerpujące, a jeszcze inne okropnie nudne. Wiele z nich ma wszystkie te trzy cechy. To idealne odbicie wszelkich ludzkich wysiłków. Kocham to wrażenie, które mnie nawiedza, gdy praca jest skończona i wszystko wyszło, jak trzeba. Nic na całym świecie nie może się z tym równać.
Trzecie zagięcie... no cóż, to faza wykuwania klingi, podczas której zagina się materiał po raz trzeci. Pierwsze zagięcie to tylko mnóstwo cienkich prętów — czasami żelaznych, a czasami stalowych — które splata się ze sobą i rozgrzewa do białości, by wykuć z nich szeroki, metalowy pas. Następnie wykręca się go, zagina i robi to samo po raz drugi. A później znowu. Trzeci raz z reguły jest najłatwiejszy. Z materiału usunięto już większość bezużytecznych domieszek, topnik na ogół zostaje na miejscu, a metal łatwiej poddaje się uderzeniom młota. Ale to i tak paskudna praca. Ma się wrażenie, że ciągnie się bez końca, a jedna chwila nieostrożności, krótka jak mgnienie oka, może zepsuć wszystko, czego dokonaliśmy do tej pory. Wystarczy wklepać w metal drobny odłamek albo okruch szlaki. Trzeba nie tylko się przyglądać, lecz również nasłuchiwać tego osobliwego syku, świadczącego o tym, że materiał zaczyna się już psuć, ale jeszcze nie jest zniszczony. To jedyna chwila, gdy jeden pas stali może się stopić w całość z drugim. Dlatego nie wolno z nikim gadać, kiedy się to robi. Ponieważ spędzam większość czasu przy takiej właśnie pracy, zdobyłem opinię nietowarzyskiego. Nie przejmuję się tym jednak. Byłbym nietowarzyski nawet jako oracz.
Wrócił, kiedy sypałem węgiel drzewny do pieca. Potrafię jednocześnie rozmawiać i ruszać łopatą, więc mi nie przeszkadzał.
Był młody. Wyglądał mi na dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery lata. Wysoki skurwiel (wszyscy wysocy faceci to skurwiele, ja mam pięć stóp i dwa cale wzrostu). Miał kręcone blond włosy przypominające wilgotne runo, płaską twarz, wyblakłe, niebieskie oczy i usta jak u dziewczyny. Nie spodobał mi się od samego początku. Nie lubię wysokich, ładnych mężczyzn. Przywiązuję bardzo dużą wagę do pierwszego wrażenia. Moje pierwsze wrażenia prawie zawsze okazują się trafne.
— Czego chcesz? — zapytałem raz jeszcze.
— Chciałbym kupić miecz, jeśli można prosić.
Jego głos również mi się zbytnio nie spodobał. W tej kluczowej chwili, trwającej może z pięć sekund, brzmienie głosu znaczy dla mnie jeszcze więcej niż wygląd. To całkowicie rozsądne, jeśli mnie o to pytacie. Niektórzy książęta wyglądają jak szczurołapy, a niektóre szczurołapy jak książęta, choć zęby z reguły zdradzają prawdę. Natomiast, by określić pochodzenie mówiącego i odgadnąć, kim byli jego rodzice, z reguły wystarczy kilka słów. Twarde dane, sprawdzalne fakty. Chłopak był wykształcony i pochodził z drobnej szlachty, co może oznaczać wszystko: od przesadnie ambitnych wieśniaków aż po młodszych braci diuków. Można to w jednej chwili poznać po brzmieniu samogłosek. Zjeżyłem się jeszcze bardziej. Nie lubię szlachetnie urodzonych. Większość moich klientów jest szlachetnie urodzona, a większość ludzi, których spotykam, to klienci.
— No jasne. — Wyprostowałem się i położyłem łopatę na skraju pieca. — A do czego będziesz go potrzebował?
Spojrzał na mnie, jakbym przed chwilą łypnął lubieżnie na jego siostrę.
— Do walki.
Skinąłem głową.
— Wybierasz się na wojny, tak?
— W jakiejś chwili pewnie tak się stanie.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił. — Ostentacyjnie zmierzyłem spojrzeniem całe jego ciało. — Tam jest okropnie, a w dodatku to niebezpieczne. Lepiej zostań w domu i zajmij się czymś pożytecznym.
Lubię widzieć, jak reagują na tę radę. Możecie to nazwać instynktem rzemieślnika. Podam wam przykład. Jeden ze sposobów na sprawdzenie jakości naprawdę dobrego miecza to wygięcie go w krąg. Unieruchamia się trzpień w imadle, a potem wygina klingę, aż sztych dotknie podstawy. Jeśli się ją puści, powinna odskoczyć do całkowicie prostej pozycji. Większość zupełnie przyzwoitych mieczy nie jest w stanie znieść takiego traktowania. Rezerwuje się je dla absolutnie najlepszych. To wstrętne i okrutne zrobić coś takiego pięknie wykonanemu narzędziu, ale tylko tak można sprawdzić, czy jest dobrze zahartowane.
Jeśli mowa o zahartowaniu, chłopak tylko na mnie spojrzał i wzruszył ramionami.
— Przepraszam — rzekł. — Widzę, że jesteś zajęty. Spróbuję gdzie indziej.
Roześmiałem się.
— Zaczekaj, aż rozpalę ogień. Potem pogadamy.
Ogień rządzi moim życiem. To tak jak z matką i małym dzieckiem. Trzeba go karmić, bo inaczej zgaśnie. Trzeba go poić — rozlewać chochlą wodę po brzegach pieca — żeby nie spalił paleniska. Po każdym rozgrzaniu trzeba tłoczyć powietrze miechem, co znaczy, że muszę oddychać za niego. Od chwili, kiedy go rozpalam, godzinę przed świtem, aż do pory, gdy zostawiam go, by zagłodził się na śmierć przez noc, myślę o nim bez przerwy. Jest jak coś nieustannie widocznego na granicy pola widzenia albo zbrodnia ciążąca ci na sumieniu. Nie zawsze się temu przyglądasz, ale zawsze jesteś świadomy jego istnienia. Jeśli dasz mu choć najmniejszą szansę, zdradzi cię. Czasami mam wrażenie, że ożeniłem się z tym cholerstwem.
Nigdy nie miałem czasu na szukanie żony. Miałem propozycje, nie od kobiet, ale od ich ojców i braci. „Na pewno jest wart parę groszy — mówili sobie — a nasza Doria nie robi się młodsza”. Ale człowiek, który zajmuje się piecem, nie może wpasować żony w harmonogram dnia. Piekę sobie chleb na jego węgielkach, smażę na nim ser, dwa razy dziennie ogrzewam wodę w kociołku, żeby się umyć, suszę przy nim koszule. W niektóre noce, gdy jestem zbyt znużony, by dowlec się do odległego o dziesięć jardów łóżka, siadam na podłodze, opieram się o niego i zasypiam. Kiedy budzę się rano, mam skurcze w szyi i boli mnie głowa. Nie kłócimy się ze sobą nieustannie tylko dlatego, że on nie umie mówić. Nie potrzebuje tej umiejętności.
Ogień i ja żyjemy ze sobą w zgodzie już od dwudziestu lat, odkąd wróciłem z wojen. Dwadzieścia lat. W niektórych miejscach dostaje się mniej za morderstwo.
— Słowo „miecz” może oznaczać wiele różnych rzeczy — oznajmiłem, ścierając rękawem kurz i węgielki ze stołu. — Musisz wyrażać się ściślej.
Usiadł bardzo ostrożnie na ławie. Wypełniłem cydrem dwie drewniane miseczki i postawiłem jedną przed nim. Na powierzchni płynu jak zwykle unosił się kurz. Dzięki ogniowi wszystko w moim życiu pokrywa warstewka ciemnoszarego, gruboziarnistego pyłu. Trzeba przyznać, że chłopak starał się udawać, że go nie widzi. Pociągnął mały łyk, jak dziewczynka.
— Są krótkie miecze kawaleryjskie — ciągnąłem — długie miecze o trzydziestocalowej głowni i miecze służące do walki przy użyciu tarczy. To może być miecz z podkrzyżem albo typ piętnasty, jak mówi się w armii, bądź miecz ze zbroczem dochodzącym do połowy głowni, czyli typ czternasty. Są estoki, falcjony, messery, karabele, miecze bastardowe, półtoraki, miecze rycerskie, typ osiemnasty, długie miecze bojowe i prawdziwe miecze dwuręczne, aczkolwiek to bardzo specjalistyczne narzędzia, więc z pewnością nie będziesz chciał takiego. A to tylko podstawowe kategorie. Dlatego pytałem, do czego będziesz go potrzebował.
Popatrzył na mnie, a potem nieśpiesznie wypił łyk pełnego kurzu cydru.
— Do walki — powtórzył. — Przepraszam, ale nie wiem na ten temat zbyt wiele.
— Masz jakieś pieniądze? — zapytałem.
Skinął głową, sięgnął pod koszulę i wyciągnął stamtąd mały płócienny mieszek, brudny i przepocony. Otworzył go i na blat wysypało się pięć sztuk złota.
Rodzajów monet jest niemal tyle samo co typów mieczy. To były bizanty — próba dziewięćset dwadzieścia, gwarantowana przez cesarza. Wziąłem w dłoń jedną z monet. Obraz wytłaczany na bizantach jest okropny, brzydki i prymitywny. Dlatego że nie zmieniał się od sześciuset lat, kopiowany raz po raz przez ciemnych, niepiśmiennych mincerzy. Nie zmienia się dlatego, że ludzie mu ufają. Mincerze kopiują litery, ale nie umieją czytać. Dlatego biją tylko sylwetki. To w gruncie rzeczy użyteczna zasada — im ładniej wygląda moneta, tym mniej złota zawiera. I na odwrót — im brzydsza, tym lepsza. Znałem kiedyś fałszerza. Złapali go i powiesili, bo jego dzieła były zbyt ładne.
Postawiłem miseczkę na jednej monecie, a pozostałe cztery odsunąłem ku niemu.
— Może być?
Wzruszył ramionami.
— Chcę dostać najlepszy.
— Szkoda by go było dla ciebie.
— Nieważne.
— Jak sobie życzysz. Dostaniesz najlepszy. W końcu po twojej śmierci przejdzie w inne ręce i prędzej czy później trafi do kogoś, kto potrafi zrobić z niego właściwy użytek. — Uśmiechnąłem się do niego. — Najprawdopodobniej to będzie twój przeciwnik.
Odwzajemnił uśmiech.
— Chcesz powiedzieć, że dam nagrodę temu, kto mnie zabije?
— Godzien jest robotnik zapłaty swojej — odpowiedziałem. — No dobra, skoro nie masz pojęcia, czego chcesz, będę musiał zdecydować za ciebie. Za złotego bizanta dostaniesz długi miecz. Wiesz, co to...
— Nie. Przykro mi.
Podrapałem się po uchu.
— Głownia długości trzech stóp — zacząłem. — Dwa i pół cala szerokości u podstawy, zwęża się do końca ostrego jak igła. Uchwyt długości twojego przedramienia, od wewnętrznej powierzchni łokcia aż po czubek środkowego palca. Ciężar absolutnie nie może przekraczać trzech funtów. Będzie się wydawał znacznie lżejszy, bo wyważę go perfekcyjnie. Służy raczej do pchania niż do cięcia, ponieważ to sztych rozstrzyga walki, nie ostrze. Stanowczo polecam zbrocze... nie wiesz, co to jest, prawda?
— Nie wiem.
— Ale i tak je dostaniesz. Może być?
Gapił się na mnie, jakbym był księżycem.
— Chcę dostać najlepszy miecz, jaki kiedykolwiek wykonano — oznajmił. — Mogę zapłacić więcej, jeśli to konieczne.
Najlepszy miecz, jaki kiedykolwiek wykonano. To zabrzmi głupio, ale potrafiłbym taki zrobić, gdyby mi się chciało. Albo mógłbym wykuć dla niego zwykły i powiedzieć mu, że jest najlepszy. Jak mógłby się zorientować, że to nieprawda? Na całym świecie znajdzie się może z dziesięciu ludzi, którzy potrafiliby to ocenić. Ja i dziewięciu innych.
Ale z drugiej strony kocham swe rzemiosło. Ten młody dureń zaproponował mi, żebym spełnił swe pragnienia za jego pieniądze. A sam miecz, rzecz jasna, przetrwałby tysiąc lat, otoczony podziwem i czcią. Na rękojeści widniałoby moje nazwisko. Najlepszy miecz, jaki kiedykolwiek wykonano. Jeśli ja go nie zrobię, uczyni to ktoś inny i to będzie jego nazwisko.
Po chwili zastanowienia pochyliłem się nad blatem, dotknąłem palcami dwóch dalszych monet i pociągnąłem je ku sobie. Wyglądało to tak, jakby pługi przebijały się przez glinę.
— Może być?
Wzruszył ramionami.
— Ty jesteś znawcą.
Skinąłem głową.
— To prawda — odpowiedziałem i sięgnąłem po czwartą monetę. Nie ruszył się z miejsca. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle go to nie interesowało. — To zapłata za sam miecz — dodałem. — Nie zajmuję się polerowaniem, grawerunkiem, rzeźbieniem, dłutowaniem ani inkrustacją. Nie wprawiam klejnotów w rękojeści, bo ocierają dłonie i wypadają. Nawet nie robię pochew. Możesz upiększyć go później, jeśli ci na tym zależy. To już twoja sprawa.
— Obejdę się bez ozdób — odparł.
To mnie zaskoczyło.
Dobrze poznałem szlachetnie urodzonych. Brzmienie głosu chłopaka się zgadzało, mógłbym za niego poręczyć, jakbym znał go całe życie. Ubranie miał proste, ale dobrej jakości, stare, lecz dobrze utrzymane. Buty były ładne, choć wyglądały na o numer za duże. Być może je odziedziczył. Pięć bizantów to oszałamiająco wielka kupa pieniędzy, odnosiłem jednak wrażenie, że to wszystko, co ma.
— Pozwól mi zgadnąć — podjąłem. — Twój ojciec umarł, a starszy brat odziedziczył dom i ziemię. Twój udział wyniósł pięć sztuk złota. Pogodziłeś się z tym, że tak to musi wyglądać, ale jesteś rozgoryczony. Powiedziałeś sobie: „Wydam tę forsę na najlepszy miecz, jaki kiedykolwiek wykonano, i wyrąbię dla siebie fortunę, jak Robert Lis albo Boamund”. Coś w tym rodzaju?
Skinął leciutko głową.
— Coś w tym rodzaju.
— W porządku — skwitowałem. — Są ludzie, którzy bardzo łatwo rozstają się z pieniędzmi. Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, by wbito ci do łba odrobinę rozsądku, sprzedasz miecz, za który dostaniesz zdecydowanie więcej niż cztery sztuki złota, i będziesz mógł sobie kupić niezłą farmę.
— W takim razie zgoda — odparł z uśmiechem.
Lubię ludzi, którzy nie zauważają, gdy jestem dla nich nieuprzejmy.
— Mogę popatrzeć? — zapytał.
To pytanie może doprowadzić do poważnych kłopotów, zależnie od kontekstu. Podobnie jak mężczyzna i kobieta, o których przed chwilą pomyśleliście, z reguły odpowiadam „nie”.
— Jeśli masz na to ochotę — odrzekłem jednak. — Cóż w tym złego? Będziesz mógł dać świadectwo.
Zmarszczył brwi.
— To dziwny dobór słów.
— To jak z prorokiem w Piśmie — wyjaśniłem. — Kiedy zmienia wodę w wino, wskrzesza umarłego albo recytuje Prawo z płonącego drzewa, zawsze w pobliżu musi być ktoś, kto to zobaczy. W przeciwnym razie jaki byłby z tego pożytek?
Później miałem sobie przypomnieć tę odpowiedź.
Skinął głową.
— Cud.
— Poniekąd. Ale cudem nazywamy coś, czego nie oczekiwaliśmy.
Wyjechałem na wojny. Mówimy o „wojnach”, jakby było to określone miejsce. Opuszczasz Perimadeję traktem wiodącym na północ, docierasz do skrzyżowania dróg, skręcasz w lewo, potem w prawo, mijasz ruiny młyna, na pewno je zauważysz. A może to jest kraj mający własny język i zwyczaje, charakterystyczne ludowe stroje i miejscowe przysmaki. Jednakże w teorii każda wojna jest inna, indywidualna i niepowtarzalna, jak ludzie. Każda ma rodziców, którzy wywierają na nią wpływ, ale kiedy dojrzewa, postępuje zgodnie ze swoją naturą i wydaje na świat własne potomstwo. Mówimy o wielkich grupach ludzi — Aelianach, Mezentyńczykach, Rosinholetach — jakby milion odrębnych osób można było połączyć w całość, podobnie jak wyginam i skuwam wiązkę żelaznych prętów, tworząc jedno pasmo metalu. Jeśli przyjrzeć się wojnom uważnie, one rzeczywiście są jak tłum ludzi. Dla tego, kto stoi pośród nich, są całkowicie odrębni, ale jeśli odsunąć się o trzysta jardów, widzi się tylko jeden obiekt, na przykład maszerującą ku nam armię. Nazywamy ten obiekt „nieprzyjacielem”. To smok, którego musimy zabić, by zwyciężyć i zostać bohaterami. Gdy ten nieprzyjaciel do nas dociera, rozpada się na pojedyncze osoby, biegnących w naszą stronę mężczyzn, którzy wymachują włóczniami, chcąc zrobić nam krzywdę, śmiertelnie przerażeni, tak samo jak my.
Mówimy „wojny”, ale kryje się za tym pewna tajemnica. Istnieje tylko jedna wojna, która nigdy się nie kończy. Która rozpływa się jak rozżarzony do białości metal pod uderzeniami młota, łączy się z poprzednią i z następną, tworząc jedną, ciągłą wstęgę. Mój ojciec poszedł na wojny, ja poszedłem na wojny, mój syn również na nie pójdzie i jego syn po nim. I wszyscy znajdziemy się w tym samym miejscu. To jak podróż do Boc Bohec. Gdy mój ojciec tam pojechał, jeszcze nie zburzono Białej Świątyni, a na miejscu Przedniej Bramy były tylko puste pola. Kiedy ja tam dotarłem, Przednia Brama była targowiskiem. Gdy pojedzie tam mój syn, wybudują w tym miejscu domy, ale Boc Bohec nadal pozostanie Boc Bohec, a wojna pozostanie wojną. To samo miejsce, ten sam język i miejscowe zwyczaje, nieco tylko zmienione przez obecne mody dotyczące demonstrowania odwagi i zadawania cierpień. Te mody zmieniają się cyklicznie. Za moich czasów na wojnach rękojeści mieczy były zakrzywione, a gałki okrągłe albo w kształcie łzy. Obecnie widzę głównie proste rękojeści z jelcami oraz gałki w kształcie buteleczki wonności, które były szczytem mody sto lat temu. Moda jest powszechnym zjawiskiem. Przypływy następują po odpływach, ale morze pozostaje morzem.
Moje wojny toczono w Ultramarze. To nie jest określone miejsce, a tylko aeliańskie słowo oznaczające „za morzem”. Ultramar, w którym walczyliśmy, nie był określoną krainą, geograficznym bytem. Był ideą, jak Królestwo Boże na Ziemi. Nie można go znaleźć na mapie, a już z pewnością nie teraz. Przegraliśmy i wszystkie znane nam ongiś miejsca noszą teraz inne nazwy, w języku, którego nigdy nie chciało się nam nauczyć. Rzecz jasna nie wyruszyliśmy tam dla idei, choć w swoim czasie zapewne była ona całkiem niezła. Chcieliśmy zdobyć fortunę na grabieży i wrócić do domu jako książęta.
Niektórych miejsc nie ma na mapie, a mimo to każdy wie, jak tam trafić. Wystarczy podążać za innymi.
— Na tym etapie właściwie nie ma czego oglądać — oznajmiłem mu. — Możesz na jakiś czas się oddalić.
— W porządku. — Usiadł na wolnym kowadle i wbił zęby w jedno z moich jabłek. Nie dałem mu go. — Po co ci ten cały złom? Myślałem, że chcesz zacząć pracę nad mieczem.
Powiedziałem sobie, że płaci mi bardzo dużo, zapewne wszystko, co ma, i ma prawo być głupi, jeśli tego pragnie.
— To nie jest złom — poinformowałem go. — To jest twój miecz.
Spojrzał mi przez ramię.
— Nieprawda. To kupa starych podków i trochę rozklepanych pilników.
— W tej chwili tak. Ale zaczekaj trochę.
Nie mam pojęcia, o co chodzi z tymi starymi podkowami. Nikt tego nie wie. Większość ludzi uważa, że rzecz w tym, iż nieustannie uderzają o kamienisty grunt, ale to po prostu nieprawda. Z podków robi się najlepsze miecze. Rozgrzewałem je, aż przybrały wiśniowy kolor, a potem rzucałem na kowadło i tłukłem w nie wielkim młotem, rozpłaszczając je i rozciągając. Kawałki rdzy i odpryski metalu latały po całej kuźni. To nieprzyjemna robota i trzeba ją wykonać szybko, zanim żelazo ostygnie i znowu zrobi się szare. Kiedy skończyłem, podkowy przerodziły się w długie pręty o kwadratowym przekroju, szerokie na jakieś ćwierć cala. Następnie odłożyłem je na bok i zrobiłem to samo z pilnikami. Robi się je ze stali, którą można utwardzić, natomiast podkowy są żelazne i w związku z tym pozostają miękkie. Splot twardości z miękkością składa się na dobry miecz.
— Co to ma być? Szpikulce do pieczenia mięsa?
Zapomniałem, że nadal tu jest.
— To zajmie mi jeszcze wiele godzin — oznajmiłem mu cierpliwie. — Może byś sobie poszedł i wrócił rano? Do tej pory nie wydarzy się nic ciekawego.
Ziewnął.
— Właściwie nie mam dokąd iść — przyznał. — Chyba ci nie przeszkadzam, co?
— Nie przeszkadzasz — skłamałem.
— Nadal nie rozumiem, co te wszystkie rupiecie mają wspólnego z moim mieczem.
A co tam. Przyda mi się chwila odpoczynku. Niedobrze jest pracować, gdy człowiek czuje się zmęczony. Wtedy popełnia się błędy. Sypnąłem do ognia trochę węgla drzewnego, odłożyłem kosz i usiadłem na kowadle.
— Jak ci się zdaje, skąd się bierze stal?
Podrapał się po głowie.
— Z Permii?
To nie była taka głupia odpowiedź. W Permii rzeczywiście są złoża naturalnej stali. Jeśli rozdrobni się rudę i stopi ją, z pieca wypływa autentyczna, gotowa do użytku stal. Ale kupuje się ją dosłownie za cenę złota, a ponieważ toczymy wojnę z Permią, trudno ją zdobyć. Co więcej, przekonałem się, że jest zbyt krucha, chyba że zahartuje się ją w ściśle określony sposób.
— Stal to żelazo, które raz po raz poddawano obróbce na gorąco — wyjaśniłem. — Nikt nie ma pojęcia, na czym to polega, ale to skuteczna metoda. Dwóch silnych mężczyzn musi się trudzić przez cały dzień, by wyprodukować tyle stali, żeby wystarczyło jej na jeden mały pilnik.
Wzruszył ramionami.
— To znaczy, że jest droga. I co z tego?
— Jest też zbyt twarda — dodałem. — Jeśli upuścisz ją na podłogę, rozbije się jak szkło. Dlatego trzeba ją hartować, żeby się zginała, a potem prostowała. To uparty materiał. Nadaje się na pilniki i dłuta, ale nieszczególnie na miecze i kosy, które potrzebują sprężystości. Dlatego splatamy je z żelazem, które jest miękkie i ustępliwe. Żelazo i stal neutralizują nawzajem swoje wady i w ten sposób otrzymujemy to, czego chcieliśmy.
Spojrzał na mnie.
— Splatamy?
Skinąłem głową.
— Popatrz.
Bierze się pięć prętów i układa jeden przy drugim tak, żeby się stykały. Stal, żelazo, stal, żelazo, stal. Wiąże się je ciasno drutem, jak przy budowie tratwy, a następnie kładzie na ogniu — nie płasko, tylko krawędzią do dołu. Kiedy stal rozżarza się do białości i zaczyna syczeć jak wąż, wyciąga się je i wali w nie młotem. Jeśli robi się to jak trzeba, sypią się fontanny białych iskier i można zobaczyć, jak kawałki metalu stapiają się ze sobą. Pod żarzącą się białym blaskiem powierzchnią pojawia się coś w rodzaju czarnego cienia, który płynie jak ciecz. Nie mam pojęcia, co to jest, a ponieważ nie mam skłonności do mistycyzmu, wolę nie spekulować na ten temat.
Uzyskaną w ten sposób płaską płytę rozgrzewa się, tylko do żółtości, a następnie unieruchamia się jeden jej koniec w imadle i skręca całość w sznur. Później rozklepuje się go na płask, rozgrzewa, wykręca i znowu spłaszcza. Pięć razy nie będzie za dużo. Jeśli zrobiliśmy to jak trzeba, otrzymujemy prosty, płaski pręt o szerokości cala i czterokrotnie mniejszej grubości. Nie widać na nim żadnych granic ani połączeń. Pięć obiektów zgrzało się w jeden. Teraz rozumiecie, dlaczego mówiłem o splataniu? Nie ma już żelaza i stali, żadna ziemska moc nie mogłaby ich od siebie oddzielić. Ale stal nadal jest twarda, a żelazo miękkie. Dzięki temu gotowa klinga może się wygiąć w krąg po unieruchomieniu w imadle, jeśli ktoś jest gotowy podjąć to ryzyko.
Kiedy zajmuję się tą robotą, tracę poczucie czasu. Kończę, kiedy jest wykonana, nigdy przedtem, i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że jestem zmęczony, spocony i spragniony. Zauważam też, ile gorących odprysków i węgielków przepaliło się przez moje ubranie i oparzyło skórę. Radości nie sprawia mi praca, lecz świadomość, że ją wykonałem. Robi się to w głębokim półmroku, żeby wyraźnie widzieć, co się dzieje w sercu ognia i rozżarzonego metalu. Spojrzałem w stronę, gdzie były drzwi, ale poza pomarańczowym kręgiem blasku ognia panowała nieprzenikniona ciemność. Całe szczęście, że nie mam sąsiadów, bo nie mogliby sobie pospać.
Ale chłopak zasnął, pomimo tego hałasu. Trąciłem go stopą i usiadł nagle.
— Czy coś mnie ominęło?
— Tak.
— A niech to.
— Nic nie szkodzi — uspokoiłem go. — Dopiero zaczęliśmy.
Logika podpowiada, że miałem jakieś życie, nim trafiłem do Ultramaru. Musiałem je mieć. Wyruszyłem tam w wieku dziewiętnastu lat, a kiedy wróciłem, miałem dwadzieścia sześć. Jeśli chodzi o to, co wydarzyło się przedtem, chyba sobie przypominam duży, wygodny dom w dolinie, psy, sokoły i konie, ojca i dwóch starszych braci. Niewykluczone, że nadal tam mieszkają. Nigdy tam nie wróciłem.
Siedem lat w Ultramarze. Większość z nas nie przeżyła sześciu miesięcy, bardzo nieliczni, twardzi jak stal i nie do zabicia, wytrzymali całe trzy lata. Po tym czasie niemalże widziało się miejsca, w których wiatr i deszcz wytarły ich aż do podłoża, albo koryta rzek i słone stalaktyty na ich policzkach. Te „trzylatki” stały się starcami, choć żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Przeżyłem trzy lata i natychmiast zaciągnąłem się na trzy następne, po czym zrobiłem to znowu. Z trzecich trzech lat odsłużyłem tylko jeden rok, nim odesłano mnie do domu w niesławie. Nikt nigdy nie wraca z Ultramaru. Tam właśnie sędziowie wysyłają morderców, dla których powieszenie byłoby zbyt wielką łaską. Potrzebują tam wszystkich ludzi, których mogą dostać, i zużywają ich absurdalnie szybko. Jak farmer zapasy paszy, gdy nadchodzi bardzo sroga zima. Mówią, że nieprzyjaciel zbiera nasze kości z pól bitewnych i miele je na mączkę. Dzięki niej pszenica obradza tam tak wspaniale. Tradycyjną karą za naprawdę niewybaczalne zbrodnie jest w Ultramarze odesłanie na front. Trzeba przedstawić poważne okoliczności łagodzące i okazać szczerą skruchę, żeby zasłużyć na powieszenie. Mnie jednak odesłali do domu w niesławie, bo nikt nie był w stanie znieść mojego widoku. Szczerze mówiąc, nie mogę mieć im tego za złe.
Nie sypiam zbyt wiele. Ludzie w wiosce mówią, że koszmary nie pozwalają mi spać, ale w rzeczywistości po prostu nie mam na to czasu. Kiedy zaczyna się zgrzewać metal, nie można tego przerwać. Gdy połączymy ze sobą centralne elementy, chcemy przejść do krawędzi, a później trzeba zgrzać wszystko w całość. Kiedy praca wreszcie jest wykonana, zaczyna zawracać nam głowę nowy klient. Z reguły zasypiam wtedy, gdy czuję się zmęczony, czyli mniej więcej raz na cztery dni.
Jeśli litujecie się nade mną, dodam, że gdy już wykonam robotę i dostanę pieniądze, wrzucam je do starej beczki, którą przywiozłem ze sobą z wojen. Mam wrażenie, że pierwotnie przechowywano w niej groty strzał. Nie mam pojęcia, ile się w niej nazbierało, ale jest wypełniona mniej więcej w połowie. Dobrze sobie radzę.
Jak już wspominałem, kiedy pracuję, tracę poczucie czasu. Nie pamiętam też o innych sprawach, takich jak ludzie. Całkiem zapomniałem o chłopaku, ale kiedy sobie o nim przypomniałem, nadal był na miejscu. Siedział na zapasowym kowadle z twarzą czarną od kurzu i sadzy. Obwiązał sobie nos i usta szmatką. Ucieszyłem się na ten widok, bo dzięki temu nic nie mówił.
— Nie masz nic lepszego do roboty? — zapytałem go.
— Właściwie to nie mam. — Przeciągnął się i ziewnął. — Chyba zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi. Rzecz w tym, że liczne pręty splecione ze sobą są silniejsze od jednego. Jak w polityce.
— Jadłeś coś ostatnio? Od chwili, gdy ukradłeś mi jabłko?
Potrząsnął głową.
— Nie jestem głodny.
— Masz pieniądze na coś do jedzenia?
— Mam całego złotego bizanta — odparł z uśmiechem. — Mógłbym kupić sobie farmę.
— Nie w tych okolicach.
— To prawda. Gleba jest tu bardzo żyzna. Ale w rodzinnych stronach kupiłbym za to całą dolinę.
Westchnąłem.
— W środku są chleb i ser — oznajmiłem. — A także połeć boczku.
To pozwoliło mi pozbyć się go na chwilę. Skończyłem zaginanie kolejnej warstwy i doszedłem do wniosku, że potrzebuję odpoczynku. Stanowczo zbyt długo wpatrywałem się w rozżarzony do białości metal i nie widziałem prawie nic poza ładnymi, jaskrawymi barwami.
Chłopak wrócił, niosąc pół bochna i mój cały zapas sera.
— Weź sobie trochę — powiedział, jakby to on był tu właścicielem.
Nigdy nie mówię, kiedy mam pełne usta. To nieuprzejme. Zaczekałem, aż skończę.
— Skąd pochodzisz? — zapytałem.
— Z Fin Mohec. Słyszałeś o nim?
— To całkiem spore miasteczko.
— Z osady położonej dziesięć mil na północ od Fin, mówiąc ściślej.
— Znałem kiedyś człowieka z Fin.
— W Ultramarze?
Zmarszczyłem brwi.
— Kto ci o tym opowiedział?
— Ktoś w wiosce.
Skinąłem głową.
— Dolina Mohec to przyjemna okolica.
— Jeśli jest się owcą. Poza tym nie mieszkaliśmy w dolinie, tylko na wrzosowiskach. Wszędzie tylko wrzos i skalne wyniosłości.
Byłem tam.
— Zatem opuściłeś dom, żeby szukać szczęścia — stwierdziłem.
— Bynajmniej. — Wypluł coś, zapewne twardy kawałek skórki boczku. Można sobie połamać na nim zęby. — Wróciłbym w mgnieniu oka, gdyby coś tam na mnie czekało. W jakiej części Ultramaru służyłeś?
— Och, tu i ówdzie — odpowiedziałem. — Jeśli tak bardzo lubisz Mohec, dlaczego stamtąd wyjechałeś?
— Żeby przybyć tutaj. Spotkać się z tobą. Kupić miecz. — Rozciągnął usta w wyraźnie wymuszonym uśmiechu. — O cóż innego mogłoby mi chodzić?
— Po co ci miecz pośród wzgórz Mohec?
— Nie tam będę go używał. — Te słowa wypłynęły mu z ust jednym strumieniem, jak piwo rozlane w karczmie, gdy jakiś dureń trąci cię w ramię. — Tak przynajmniej sądzę.
— Naprawdę?
Skinął głową.
— Potrzebuję go po to, by zabić człowieka, który zamordował mojego ojca. Nie wydaje mi się, by tam mieszkał.
•
Zająłem się tą robotą przez czysty przypadek. Zszedłem z pokładu statku, którym przypłynąłem z Ultramaru, i pięćdziesiąt jardów od brzegu była kuźnia. Miałem jednego talara i pięć miedzianych stuiverów, ubranie, które nosiłem pod zbroją przez ostatnie dwa lata, oraz miecz wart dwadzieścia złotych aniołów, którego nie sprzedałbym w żadnej sytuacji. Podszedłem do kowala i zaproponowałem, że dam mu talara, jeśli nauczy mnie swojego fachu.
— Spadaj — odpowiedział.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki