Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Księga ognia i inne opowiadania. Edycja kolekcjonerska - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
55,50
5550 pkt
punktów Virtualo

Księga ognia i inne opowiadania. Edycja kolekcjonerska - ebook

Stefan Grabiński, nazywany polskim Edgarem Allanem Poe, w swoich opowiadaniach mistrzowsko łączy elementy horroru, nadprzyrodzoności i psychologicznej głębi.

Księga ognia to historia tajemniczego manuskryptu, który zawiera wiedzę o potędze ognia – nie tylko jako żywiołu, ale także jako mistycznej siły, zdolnej wpływać na ludzkie losy.

W Namiętności bohater pogrąża się w uczuciu tak silnym, że zaciera granicę między rzeczywistością a iluzją, a pasja i pożądanie przybierają niemal nadprzyrodzoną formę, prowadząc do nieuchronnego upadku.

Niesamowita opowieść to historia, w której granica między snem a jawą, rzeczywistością a złudzeniem staje się coraz cieńsza, a bohaterowie nie mogą ufać własnym zmysłom.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68471-53-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zielone Świątki

PARA­FRAZA

_– Et ego rogabo Patrem et alium Parac­li­tum dabit vobis, ut maneat vobi­scum in aeter­num spi­ri­tum veri­ta­tis._

_– Non reli­nquam vos orpha­ros, ven­lam ad vos._

_(Lek­cja VII i IX i Bre­wia­rza Rzym­skiego –
na Wielką Sobotę przed Wiel­ka­nocą)._

Była godzina dzie­siąta nad ranem, w pięć­dzie­siąty dzień po świę­cie Pas­chy – czas pogodny, sło­neczny. Od Góry Oliw­nej spły­wały w podmu­chach poran­nego wia­tru zapa­chy roz­kwie­co­nych drzew i biły w mia­sto upojną falą z głę­bin doliny Cedronu. Nad szczy­tami domów uno­siła się lekka zasłona z mgły, roz­py­lana od czasu do czasu pod sil­niej­szym powie­wem wia­tru w zło­tor­dzawy kurz…

Zbu­dzona ze snu Jero­zo­lima szem­rała poran­nym gwa­rem. Tłumy poboż­nych, któ­rzy przy­wę­dro­wali do mia­sta na święto Pięć­dzie­siąt­nicy ze wszyst­kich stron świata, gro­ma­dziły się już roj­nie koło chramu Salo­mona. W zgiełku gło­sów mie­szały się bez­ład­nie narze­cza z odle­głej kra­iny Par­tów i Medów, prze­cią­gło-śpiewna mowa Ela­mi­tów i synów Mezo­po­ta­mii, gwara Żydów miej­sco­wych i z oko­lic Judei. Wśród tłumu wier­nych prze­su­wały się tęczową wstęgą kolo­rowe szaty pąt­ni­ków z Kapa­do­cji i Pontu, białe tur­bany Ara­bów, powiewne płasz­cze dzieci Sahary, Libii i Egiptu.

Od czasu do czasu morze głów roz­pa­dało się na dwie kotłu­jące połowy, by środ­kiem prze­pu­ścić set­nię legio­ni­stów zstę­pu­jącą w peł­nym mar­szu od strony Nowego Mia­sta lub oddział jeźdź­ców z pre­fek­tem w dro­dze ku Wieży Stra­tona. Potem znów obie pie­rzeje zwie­rały się w jeden pstro­katy kłąb, co szu­miał szme­rem świą­tal­nych modłów, poran­nych pozdro­wień, proś­bami wędrow­nych żebra­ków…

Zewsząd cią­gnęły ku świę­temu mia­stu tysiące piel­grzy­mów: cesar­skim trak­tem od Sychem, Ceza­rei i Liddy z pół­nocy, gościń­cem do Gazy z zachodu, drogą do Betleem i Morza Mar­twego z połu­dnia. Cen­tu­rio­no­wie i naczel­nicy straży przy bra­mach mieli dnia tego pracę nader uciąż­liwą, tym bar­dziej, że namiest­nik przy­ka­zał surowo prze­strze­gać porządku i nie wpusz­czać w obręb murów podej­rza­nych włó­czę­gów.

Zwłasz­cza koło bramy zwa­nej Porta Anto­nia w pół­nocno-wschod­niej czę­ści mia­sta natłok pano­wał okropny. Bliz­kość cudow­nej sadzawki Bet­sa­idy o pię­ciu kruż­gan­kach była tego przy­czyną. Tysiące chro­mych, śle­pych i pora­żo­nych dusiło się wkoło, cze­ka­jąc na swą kolej.

W czas bowiem święta zstę­po­wał do sadzawki Anioł Pań­ski i burzyła się woda; kto zaś po jej poru­sze­niu zanu­rzył się i obmył scho­rzałe ciało, wycho­dził krzepki i zdrowy, choćby nie wia­domo, jak ciężką był nawie­dzony cho­robą. Przeto cisnęli się tu ludzie naj­wię­cej, hała­sem okrut­nym napeł­nia­jąc miej­sce…

W jed­nym z zauł­ków Gór­nego Mia­sta, na zachód od pałacu arcy­ka­płana Kaj­fa­sza stał budy­nek nie­po­kaźny z wyglądu, obwie­dziony sta­rym, zwie­trza­łym już murem; duże palmy figowe u wej­ścia niby wierne czaty pie­ściły zie­le­nią spła­wów przy­daszki murowe.

Był to dom Marii, matki Marka, stry­jecz­nego Bar­naby. Tu był wie­czer­nik uczniów Jezusa z Naza­retu, ukrzy­żo­wa­nego na Górze Stra­ce­nia dni temu 53.

Tu schro­nili się w trwo­dze przed żydami po Jego pogrze­bie, tu spę­dzali dłu­gie godziny na modli­twie i krze­pie­niu serc, gdy Mistrza nie stało, gdy odszedł od nich, pozo­sta­wia­jąc samych w bólu i żało­bie bez miary.

I dziś zgro­ma­dzili się pota­jem­nie, by nara­dzić się pospołu nad tym, co czy­nić i dokąd zwró­cić umę­czone pości­giem stopy.

Bo wie­ści, jakie przy­niósł z mia­sta Niko­dem, czło­nek San­he­drynu, zanie­po­ko­iły wielce, zwłasz­cza trwoż­li­wych z natury. Starsi bowiem z żydow­skiej Rady, bojąc się kary za ukrzy­żo­wa­nie Mistrza, roz­sie­wali oszczer­cze pogło­ski o Jego uczniach i apo­sto­łach, odgra­ża­jąc się, że wytę­pią wszyst­kich mocą swej zwierzch­niej wła­dzy lub oczer­nią przed rzą­dem cesar­skim jako bun­tow­ni­ków i wro­gów rzym­skiego impe­rium.

Więc stru­chleli co słabsi i z trwogą gar­nęli się pod skrzy­dła Pio­tra niby pisklęta po schron, opiekę, pocie­chę… Przy bra­mie w murze u wej­ścia stało dwóch straż­ni­ków i nie wpusz­czało nikogo do wnę­trza, jeśli nie wyka­zał się znacz­kiem tes­serą zwa­nym. Na dzie­dzińcu przed domem odma­wiało kilku wier­nych poranne modli­twy, inni, któ­rzy już pokrze­pili dusze roz­mową z Panem, gwa­rzyli przy­ci­szo­nym gło­sem lub spo­glą­dali w górę ku oknom wierzch­niego pię­tra, gdzie w wie­czor­niku obra­do­wali apo­sto­ło­wie.

A był z nimi i Józef z Ary­ma­tei, ten sam, co się o grób dla Pana wysta­rał i wypro­sił u Piłata pozwo­le­nie na pogrzeb, i Nata­nael z Kany gali­lej­skiej Bar­tło­mie­jem przez uczniów prze­zwany, i Maria Kle­ofa­sowa, matka Jakuba i Józefa, i kilka innych poboż­nych nie­wiast, co były przy zgo­nie Jezusa. A wszyst­kich razem w świe­tlicy wraz z tymi, co stali na podwó­rzu lub cze­kali w sieni domu, było ludzi stu i dwu­dzie­stu, ucznio­wie sami i wierni wyznawcy Chry­stusa…

W prze­stron­nej, wap­nem na biało pocią­gnię­tej izbie stał stół długi i sze­roki, zasłany lnia­nym obru­sem, a wkoło niego 13 sie­dliszcz. Jedno z nich w pośrodku było puste. Tam dni temu 53 zasiadł Mistrz uko­chany, by po raz ostatni spo­żyć z uczniami wie­cze­rzę. Odtąd miej­sce to stało pustką. Nie śmiał go nikt zająć po Nim; ani sam Piotr nawet, pierw­szy z apo­sto­łów…

Dziś w wie­czor­niku pano­wało dziwne mil­cze­nie; sie­dzieli zadu­mani jacyś i pełni szcze­gól­nych prze­czuć. Aż Szy­mon, Pio­trem zwany, spo­strze­gł­szy ich zamy­ślone twa­rze, prze­rwał ciszę.

– Bra­cia moi, cóże­ście tak smutni i stro­skani? Zaprawdę rado­wać się nam, nie smu­cić przy­stoi. Wszakże zmar­twych­wstał Pan, jako przy­rzekł, dnia trze­ciego i wstą­pił w chwałę Ojca Swego. Lecz widzę, że są tu wpo­śród was jesz­cze ludzie sła­bego ducha i małej wiary, co wąt­piąc w prawdę słów Jego, potrzą­sają gło­wami. „Zaprawdę, zaprawdę”, powie­dział Pan, „sto­kroć szczę­śliwsi ci, co nie widzieli a wie­rzą”.

I zawsty­dzili się nie­któ­rzy z obec­nych i nabraw­szy ducha, zaczęli pogod­niej spo­glą­dać na sie­bie. Aż jeden z uczniów, imie­niem Kle­ofas, wystą­pił z gro­mady i gło­sem peł­nym rado­ści jął opo­wia­dać, jako wraz z dru­gim towa­rzy­szem spo­tkał Jezusa zmar­twych­wsta­łego w dro­dze do Emmaus. I pod­niósł bar­dzo swą opo­wie­ścią upa­dłe już serca, bo gwar się wnet uczy­nił w świe­tlicy rado­sny, gdy zaczęli przy­po­mi­nać i dal­sze zja­wie­nie się Pana.

Więc świad­czyli Andrzej i Mate­usz, takoż Filip i Bar­tło­miej i inni z apo­sto­łów, jako tegoż wie­czora przez zamknięte drzwi wszedł Pan do świe­tlicy i pozdro­wił stra­pio­nych i smut­nych sło­wem pokoju. I Tomasz nie­wierny teraz żar­li­wie przy­twier­dzał, jako osiem dni potem wkła­dał sam rękę w bok Mistrza i palec w bli­zny dłoni Jego. I znów po raz czwarty ujrzeli Go nad brze­giem Gene­za­retu, gdy usiadł­szy do łodzi samo­czwart z Szy­mo­nem, zarzu­cać mieli wię­cie­rze. W końcu ze smut­kiem, ale i z otu­chą lep­szego jutra przy­wie­dli na pamięć prze­dziwną chwilę na Górze Oliw­nej, gdzie po raz ostatni zja­wił się Mistrz w bla­sku nad­ziem­skiej Swej chwały i odszedł w zaświaty ze słodką obiet­nicą na ustach:

– Nie opusz­czę was sie­ro­tami, lecz innego wam poślę Ducha prawdy, Para­kleta, by pozo­stał z wami do skoń­cze­nia wie­ków.

Przeto pod­nie­śli głowy i pokrze­pieni na ser­cach ocze­ki­wali – na coś wiel­kiego. Jakiś nowy duch wstą­pił w nich i roz­nie­cił ogień zapału i wiary. Nawet i ci naj­słabsi, co ucho­dzić już chcieli z Jero­zo­limy przed zemstą żydów, teraz wsty­dzili się przed sobą i dru­gimi, posta­na­wia­jąc cze­kać na znak od Pana.

Szy­mon gor­li­wiec i Jan Zebe­de­uszowy zanu­cili pieśń cichą a słodką jak smu­tek budzą­cej się wio­sny, tę samą, co ją śpie­wali wraz z Mistrzem po ostat­niej wie­cze­rzy. Za ich prze­wo­dem poszli i inni i roz­brzmiała świe­tlica chó­rem gło­sów jasnych i czy­stych.

Szedł z wie­czor­nika ten śpiew na mia­sto i roz­le­gał się echem prze­dziw­nie wzmoc­nio­nym pomię­dzy domami, że przy­sta­wali na uli­cach prze­chod­nie i, roz­glą­da­jąc się zdu­mieni wkoło, pytali:

– Cóż to za pieśń słodka i smętna zara­zem?

I nasy­ciw­szy uszy, odcho­dzili, kiwa­jąc gło­wami.

Nagle Gali­lej­czycy umil­kli. Po twa­rzach roz­lała się błoga cisza pogody i pod­nie­śli w niebo oczy pełne nad­ziem­skiego szczę­ścia i moc­nej, wycze­ku­ją­cej speł­nień nadziei. I była długa chwila głę­bo­kiej ciszy. Zda­wało się, że świat cały zamilkł na mgnie­nie czasu i przy­taił oddech…

Wtem roz­legł się szum ogromny jakby zry­wa­ją­cego się wichru i napeł­nił dom cały. Lica apo­sto­łów poja­śniały dziw­nym bla­skiem, oczy wypa­try­wały coś w dali zaświa­to­wej, gdy Boży wiatr łopo­tał w ich sza­tach i wichrzył włosy na gło­wach. I wtedy poja­wiły się w wie­czer­niku ogni­ste języki i czer­wo­nym różań­cem spo­częły po jed­nym nad każ­dym z nich z osobna. Wszyst­kich też spło­mie­nił Duch Boży, że pełni świę­tego żaru i gor­li­wo­ści wyszli z domu na ulice mia­sta i zaczęli prze­ma­wiać do tłumu roz­ma­itymi języ­kami…

A byli wtedy w Jero­zo­li­mie wyznawcy zakonu Moj­że­sza z wsze­la­kich szcze­pów i naro­dów pod nie­bem, któ­rzy przy­szedł­szy tu ze wszyst­kich stron świata na święto Pas­chy, wciąż jesz­cze prze­by­wali w mie­ście. Ci tedy, zarówno jak i inni, obcy i zamiesz­kali, posły­szaw­szy wrzawę nagle powstałą wśród ludu, zbie­gli się wielką rze­szą i osłu­pieli z podziwu, gdyż każdy sły­szał apo­sto­łów mówią­cych w ich wła­snym języku. Więc zdu­mieni patrzyli jedni na dru­gich i pytali:

– Żali ci ludzie podobni natchnio­nym pro­ro­kom lub opę­ta­nym przez duchy sza­leń­com nie są Gali­lej­czy­kami?

– Jakże więc to się dzieje, że każdy z nas sły­szy wła­sny swój język i mowę, do któ­rej przy­wykł od dziecka?

A byli wśród tłumu i bru­natni od słońca miesz­kańcy ziem libij­skich nie­da­leko Cyrery, dzielni syno­wie Fry­gii i Pam­fi­lii, nie­bie­sko­ocy wyspia­rze kre­teń­scy i Medo­wie o ciemno-oliw­ko­wej bar­wie skóry.

Wszy­scy ci, acz języ­kami i mową różni, rozu­mieli mówią­cych do rzesz dwu­na­stu dziw­nych mężów. I jedni dzi­wili się, z czcią kło­niąc głowy jako przed ludźmi świę­tymi – inni zaś o umy­słach miał­kich i przy­ciem­nych naśmie­wali się, mówiąc:

– Ci się mosz­czem popili.

Sły­sząc te słowa obe­lżywe, Piotr pod­niósł głos swój i prze­mó­wił:

– Mężo­wie Judei i miesz­kańcy Jero­zo­limy! Zaprawdę powia­dam, nie są ci pijani, jako wy sądzi­cie, ile że dopiero trze­cia godzina dnia; ale tu się isz­czą słowa pro­roka Joela, który prze­po­wie­dział obiet­nicę Pana: „W dzień speł­nień wyleję Ducha Mego na wszel­kie ciało i będą pro­ro­ko­wali”. – Mężo­wie izra­el­scy! Rękoma bez­boż­nych ukrzy­żo­wa­li­ście i zgła­dzili Jezusa z Naza­retu. Tego Jezusa Bóg wskrze­sił, czego świad­kami jeste­śmy. I tak pra­wicą Bożą pod­wyż­szony speł­nił obiet­nicę nam daną i wylał Ducha Świę­tego, któ­rego widzi­cie i sły­szy­cie. Przeto wiedz­cie o tym każdy nie­chyb­nie, że ów Jezus, któ­rego ukrzy­żo­wa­li­śmy, posta­wion jest przez Boga Panem naszym i Mesja­szem.

Co usły­szaw­szy, rze­sze zlę­kły się wielce i pytać zaczęły apo­sto­łów, co im czy­nić należy. Wtedy Piotr przy­ka­zał im czy­nić pokutę i przy­jąć chrzest.

– Ratuj­cie się bra­cia – mówił w sło­wach pro­stych jak zwy­kle a moc­nych – ratuj­cie się spo­śród tego prze­wrot­nego ple­mie­nia!

I nawró­ciło się dnia owego około trzy tysiące dusz.Gebrowie

W zakła­dzie dra Ludzi­mir­skiego zano­siło się na wielką uro­czy­stość. Z parku ota­cza­ją­cego lecz­nicę wno­szono wazony z ole­an­drami o świeżo roz­wi­nię­tych, bla­do­ró­żo­wych pęczach, doniczki z kan­nami o posęp­nej, ciem­no­czer­wo­nej uro­dzie, poma­rań­czo­wo­ogni­ste irysy i tuli­pany. Grze­gorz, ogrod­nik, z widoczną nie­chę­cią wydo­był z oran­że­rii rzad­kie okazy dalii, bliź­nianą parę euka­lip­tu­sów i uko­chaną palmę, „Kró­lową Kasz­miru” – i ostroż­nie usta­wił kwiaty pod ścia­nami kory­ta­rzy.

Na scho­dach wio­dą­cych na pię­tro roz­bły­sły żyran­dole, roz­rzu­ca­jąc spod aba­żu­rów świe­tlane rozety bla­sków. W powie­trzu uno­siła się dys­kretna woń werweny i helio­tropu…

Kie­row­nik zakładu w smu­kłym fraku prze­cha­dzał się po kulu­arach gib­kim, ela­stycz­nym kro­kiem, popra­wiał świece w sied­mio­ra­mien­nych, brą­zo­wych świecz­ni­kach, zaglą­dał od czasu do czasu przez kotarę w głąb „sali cen­tral­nej”, dokąd służ­bie wstęp był surowo wzbro­niony, to znów zado­wo­lony z wyniku rewii zwra­cał uwagę krzą­ta­ją­cym się w libe­rii loka­jom na pewne braki, jakie jesz­cze tu i ówdzie wyzie­rały. Zresztą usterki były drobne i obyci już znać z akce­so­riami uro­czy­sto­ści ludzie usu­wali je z łatwo­ścią i wprawą.

Bo też nie po raz pierw­szy urzą­dzano coś podob­nego w zakła­dzie. „Święto Gebrów” miało tu za sobą już pewną tra­dy­cję. Cere­mo­niał obrzę­dowy roz­wi­jał się w zakła­dzie już od lat kilku dzięki pomy­sło­wo­ści jego „wycho­wan­ków” i tro­skli­wej opiece, jaką go ota­czał sam kie­row­nik.

Bo dr Ludzi­mir­ski sto­so­wał w lecze­niu ory­gi­nalną metodę, pole­ga­jącą na tym, by nie tylko w niczym nie sprze­ci­wiać się swym pacjen­tom, lecz, ow­szem, pod­trzy­my­wać względ­nie „pie­lę­gno­wać” z całym pie­ty­zmem „egzo­tyczne kwiaty wyro­słe z pod­łoża cho­rych mózgów”. Cho­dziło o to, by mania roz­wi­nęła się do osta­tecz­nych moż­li­wo­ści i prze­szedł­szy wszyst­kie moż­liwe sta­dia i ewen­tu­al­no­ści, wyczer­pała się i zgi­nęła na uwiąd: wtedy wedle poglądu leka­rza miało nastą­pić uzdro­wie­nie. Zresztą nawet w wypad­kach nie­ule­czal­nych taka „hodowla obłędu” mogła, zda­niem jego, przy­nieść olbrzy­mią korzyść, jeśli nie dla danego pacjenta, to przy­naj­mniej dla nauki, wzbo­ga­ca­jąc nad­zwy­czaj­nie psy­cho­lo­gię cho­rób umy­sło­wych.

Toteż od chwili obję­cia zakładu, tj. od lat temu pięt­na­stu z górą, pro­wa­dził psy­chia­tra sta­ran­nie dzien­nik prze­żyć swych wśród obłą­ka­nych, z któ­rych każdy miał poświę­coną sobie osobną kartę. Z cza­sem notatki te uro­sły w sze­reg cie­ka­wych życio­ry­sów, trak­to­wa­nych już oddziel­nie, niby zamknięte dzieje cho­rej myśli i jej dziw­nych kolei.

Począt­kowo lekarz zda­wał sobie dokład­nie sprawę z prze­pa­ści dzie­lą­cej ten zabłą­kany świat od sfery zdro­wej, nor­mal­nej, chwy­tał w lot wła­ściwe dystanse i dostrze­gał z miej­sca krzy­wi­zny i zbo­cze­nia. Powoli jed­nak róż­nice te poczęły się dlań zacie­rać i prze­stały razić; ow­szem, po kilku latach tak oswoił się z sza­leń­czą dzie­dziną, że stała mu się nie­jako drugą rze­czy­wi­sto­ścią, i to znacz­nie głęb­szą i god­niej­szą uwagi niż ta, w któ­rej obra­cali się ludzie poza jego zakła­dem. Dostrzegł w niej bowiem nie­jed­no­krot­nie swo­istą orga­ni­za­cję opartą na żela­znej, nie­ubła­ga­nej logice. Co wię­cej, życie duchowe jego wycho­wan­ków wydało się znacz­nie bogat­sze niż banalne histo­rie prze­cięt­nia­ków odśpie­wu­ją­cych nie­zmien­nie, aż do znu­dze­nia, mono­tonne lita­nie codzien­no­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij