Księga umarłych - ebook
Przewrotna opowieść o losach rodziny opisanej poprzez przydarzające się w niej śmierci. Awans społeczny i klasowość, śmierć i przemijanie, starość, a także społeczne role kobiet, naszych matek i babek, pozwalają wejrzeć w intymny mikrokosmos różnorodnych doświadczeń i relacji, jakie kształtują życie głównej bohaterki i jej bliskich.
Joanna Mizielińska napisała niezwykłą rzecz o umieraniu. Odtwarzając biografie bliskich osób ludzkich i zwierzęcych, dała odpór ich znikaniu ze świata. Przytrzymała ich obecność, zwróciła się do nich. Przez uważne, drobiazgowe analizowanie więzi, uczuć, zdarzeń uzyskała efekt portretów życio-pośmiertnych, alternatywnej sagi. Nie unikała konfrontacji z niewygodną prawdą, z własnym bólem. Rytuały pożegnalne stały się w tej książce przestrzenią zrównania: najbardziej kochani, jak babcia oraz kotka Cykorka, dostali szczodrą opiekę. Wszyscy inni, odleglejsi lub trudni w relacjach, także. Autorka zbudowała piękną, mądrą lekcję troski.
Inga Iwasiów
Joanna Mizielińska napisała elegię. Księga umarłych to tekst żegnającej się wnuczki. Przejmująca opowieść o więzi, która łączyła dziecko i dorosłą kobietę, i o tym, jak z biegiem czasu ich role się odwracały.
Śmierć stała się wehikułem opowiadania o życiu. Wszystko jest tu na miejscu, mimo że tęsknota nigdy nie zostanie zaspokojona.
W tekście pada pytanie: „Czy pisanie o śmierci ma sens?”. Jak widać – ma. Wielki. I nie tylko dla tych, którzy piszą. Bardzo się cieszę, że ta książka wreszcie trafia do naszych rąk. Czekaliśmy na nią od dawna.
Mikołaj Grynberg
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0385-2 |
| Rozmiar pliku: | 971 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W serii ukazały się dotąd:
Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem Jarka Westermarka
Muszę ci coś powiedzieć Aleksandry Zbroi
Rok, w którym nie umarłem Mikołaja Grynberga
Którędy do wyjścia? Katarzyny Boni
Pomiędzy nimi nie ma już niczego. Małpa
Niańczy nieżywe dziecko, jakby żyło jeszcze,
Czule kołysze drętwy, futrzany kształt w łapach,
Nie puści go. To nakaz, przykazanie pierwsze –
I trzeba go przestrzegać. Przygląda się wardze,
Ślepkom, noskowi, uszom, próbuje dać piersi
Do possania. Bo ciągle dba o swoje małe.
Próbuje je utrzymać w czystości. Po jakimś
Tygodniu daje spokój karmieniu go, ale
Odgania muchy, które je obsiadły. W dalszym
Ciągu higiena budzi w niej głęboką troskę.
W końcu odkłada. Uczy się, że ma zostawić.
Ono zsycha się całe i cuchnie potwornie.
Ona gryzie od czasu do czasu skórę, aż odpadnie
Rączka, potem kolejna. I tak się powolnie
Rozkłada. Nawet skóra schodzi, płat za płatem.
Ona wreszcie rozumie, w tylnych partiach czaszki.
Bawi się przedmiotami z futra. Delikatne
Dostosowanie. Odwróć role tych, co zmarli,
I zawróć bieg zegara. Dobrze jest zapomnieć.
Jeszcze w małym łóżeczku powiercisz się, zanim
Gdzieś w tylnych partiach głowy wszystkiego nie pojmiesz.
George Szirtes, Martwe dzieci (według Canettiego), przeł. Jacek Dehnel
Za wielu ich jest. Umiera się z przewagi zmarłych.
W każdym zmarłym umiera cały świat.
Elias Canetti, Księga przeciwko śmierci, przeł. Maria Przybyłowska
Co jest wymówione, wzmacnia się.
Co nie jest wymówione, zmierza do nieistnienia.
Czesław Miłosz, Czytając japońskiego poetę Issa (1762–1826)
Wszystkim
moim zmarłym
i żywym1.
MOJE MAŁE ŚMIERCI 1
Umieram czasem tylko raz dziennie, a czasem parę razy. Idę i myślę, że stanie się to zaraz, a przecież nawet nie wzięłam portfela. Jakbym zginęła, toby mnie długo szukali. Martwa NN. Wtedy postanawiam, żeby jednak zawsze nosić ze sobą jakiś dokument, na wszelki wypadek. A potem znowu go nie biorę i znowu ginę. I znowu się boję, że zanim odnajdą mnie bliscy w kostnicy, minie wieczność. Ale pewnie wtedy nie będzie mnie to obchodzić. Martwię się trochę w ich imieniu.
Śmierć to moja obsesja, odkąd pamiętam. Od dziecka bałam się, że umrze mi babcia. Była najważniejszą osobą. Była miłością mojego życia, choć przecież po niej kocham i kochałam. Ale już nigdy tak. Bałam się o nią przez trzydzieści cztery lata. Gdy umarła, nie odczułam żadnej ulgi, że już nie mam się czego bać.
Wczoraj A. zadała mi pytanie, jakie jest moje największe marzenie. Poprosiłam, by zgadła. Powiedziała, że zapewne chciałabym, by babcia wciąż żyła. To nieprawda, moim zdaniem, nie można marzyć, by nie stało się coś, co się stało. Babcia nie żyje, ale żyją inni, a ja o ich życie panicznie się boję. Więc moim największym marzeniem jest nie utracić już nigdy nikogo, kogo kocham. A. stwierdziła, że to marzenie jest zupełnie niemożliwe do spełnienia. Ja wiem, że jednak jest. Nie stracę nikogo, jeśli to ja umrę im.
To nie tak, że chcę popełnić samobójstwo i rozmyślam, jak to zrobić. Nie chcę. Ostatnie takie myśli miałam jako nastolatka, i to krótko. Chodziłam wtedy, trzymając w kieszeni psychotropy matki, które w nadmiarze znajdowałam w całym domu. Świadomość, że je mam, była wtedy kojąca. Teraz po prostu boję się ponownie przeżywać ból po stracie innych. Wolę myśleć o własnej śmierci, przygotować się na nią, bo na śmierć bliskich nie potrafię. Choć próbuję. Staram się być z nimi tak, by nie żałować niewypowiadanych słów, nieokazywanych uczuć, niespełnionych gestów. To trudne, czasem się nie da. Zdarza mi się wypowiadać słowa, których żałuję. I boję się, że mogą być ostatnie. Może dlatego wszystkie ostatnie rozmowy z ojcem kończę deklaracją miłości? Kiedyś nie byłam taka wylewna i czuła.
Niedawno dzwoniła młodsza siostra. Miała płaczliwy głos i od razu się przeraziłam, że ktoś umarł (a chodziło tylko o jakieś problemy w pracy). Wyobrażałam sobie, co mogło się stać i że już nigdy nie zobaczę tego, kogo kocham. Ale najczęściej umieram ja. Jadąc samochodem, w głowie widzę różne wypadki. Nieważne, czy siedzę za kierownicą, czy na fotelu pasażera, i tak ginę. Gdy ostatnio przez tydzień bolała mnie głowa, byłam przekonana, że mam w niej ogromnego guza, z którym nic już nie da się zrobić. To by wyjaśniało, dlaczego w szkole podstawowej nie potrafiłam robić fikołków jak należy. Nie mogłam położyć głowy na podłodze, zbyt mocno mnie bolała. Robiłam nieprawidłowe fikołki z głową w powietrzu. „Więc to już wtedy się zaczęło – myślałam przez ten tydzień. – Nie warto nawet iść z tym do lekarza, to stan agonalny”. Lamentowałam, przytulałam się do A. i przypominałam jej, gdzie ukryłam złote monety, które może w części pokryją koszty spadku po mnie. Nie będąc rozpoznana przez prawo jako moja rodzina, płaciłaby jak osoba obca, więc na pewno jej się wtedy przydadzą. Musi tylko o nich pamiętać, a to trudne, bo sama czasem zapominam, że są i gdzie je trzymam.
Złote monety kupiłam na wypadek wojny. Uważam, że jakieś oszczędności trzeba mieć na czarną godzinę. Zrobione zapasy i spakowane najważniejsze rzeczy. Kiedyś to była teczka z dokumentami, potem laptop, ale teraz jest już tylko przenośny dysk. Czy rzeczywiście będę miała czas, by o nim pomyśleć, pakując koty?
Najbardziej się boję, gdy jadę z siostrą do rodziców na wieś. Co by było, gdybyśmy zginęły obydwie? Wolałabym, by rodzice mieli w niej oparcie, kiedy by rozpaczali po mnie. Wtedy bardzo się spinam, jadę ostrożnie, by jednak dowieźć nas cało na miejsce. Choć z A. żegnam się, jakbym już nigdy miała nie wrócić. Na wszelki wypadek, bo jednak nigdy nic nie wiadomo.
Czasem medytuję. Udaje mi się oczyścić umysł i przez moment trwać bezmyślnie. Jestem wtedy i nie ma mnie jednocześnie. To mnie pociesza. Ten stan zawieszenia. Choć przecież na zdrowy rozum nie powinien. Zawsze mogę wrócić, mam nad tym kontrolę. To jednak nie to samo.
W buddyzmie ważne jest, jak się umiera. Od tego zależy to, kim się odrodzimy. Istotne więc, by w momencie śmierci być ze śmiercią pogodzoną. Nie buntować się, przejść łagodnie przez bardo, stan pomiędzy. By potem odrodzić się w nowym lepszym wcieleniu. Gwałtowna śmierć to zła karma ponownych narodzin. W myślach zawsze umieram nagle. Chyba jestem skazana na przyszłe życie w „podlejszym” wcieleniu.
Nie zazdroszczę ludziom wiary, choć wiem, że pomaga, daje jakąś iluzoryczną nadzieję na ponowne spotkanie. Nie znajduję pocieszenia w życiu pozagrobowym. Gdyby było, ci, którzy odeszli, daliby nam już dawno jakiś znak. Niczego takiego nie doświadczyłam mimo bezgranicznej miłości (do) zmarłej babci, która przyrzekała wielokrotnie, że jak umrze, odezwie się do mnie. Skoro nie dała znaku, jest tylko nic.
Świat babci był inny, przepełniony umarłymi próbującymi nawiązać kontakt. Ona słyszała kroki, widziała spadające przedmioty. Czasem zastawałam ją zapłakaną i pytałam, czemu płacze, a ona była tak zatopiona w swoich wspomnieniach i obcowaniu z umarłymi, że prawie mnie nie zauważała. Niekiedy pytałam, jak mogła przeżyć te wszystkie śmierci swoich bliskich, jak to w ogóle możliwe. Odpowiadała, że po prostu żyje się dalej. Teraz już wiem, że nosi się tych umarłych ze sobą, dopóki własna śmierć nas z nimi nie rozłączy.
A może zmarli wcale nie troszczą się o tych, których zostawiają, nie oglądają się na życie? Podobno najczęściej umierają wtedy, gdy nikt bliski z nimi nie przebywa, nie trzyma za rękę kurczowo przy życiu. Wyszedł właśnie do toalety, jest w drodze do szpitala, spóźnia się pięć minut. I wtedy to się dzieje, i jest po wszystkim. Pozostaje tylko bezsilny płacz, wyrzuty sumienia, że się wyszło, spóźniło, nie dojechało. Ale zmarłych to już w ogóle nie obchodzi.
PIERWSZE
Była pełnia lata, chłonęłam zapach kwiatów i dojrzewających owoców. Miałam może cztery lata. Trzymałam ojca mocno za rękę, ale czasami odbiegałam, chcąc zerwać wystające zza ogrodzeń cudze maliny i porzeczki. Szabrowanie mam we krwi, później będę często przeskakiwać te ogrodzenia, by brać to, czego moim zdaniem inni mieli za dużo, a my za mało. W ten sposób pomagałam matce naturze wyrównać szanse, a przynajmniej lubię tak myśleć.
Byliśmy już niedaleko, puściłam się biegiem, bo odkąd babcia zaczęła wyjeżdżać na działkę, rzadziej ją widywałam i bardzo tęskniłam. I wtedy ją dostrzegłam. Leżała na ziemi, na środku drogi, lekko ruszała kończynami. Podbiegłam do niej, niewiele myśląc, sięgnęłam, by ją podnieść i położyć na liściu na poboczu. Nagle to się stało. Użądliła mnie ostatkiem sił, by umrzeć z godnością. Zaczęłam płakać, podszedł ojciec. Wyjaśnił, że pszczoły tak mają, żądlą, gdy się czegoś przestraszą. A ja płakałam, powtarzałam, że przecież tylko chciałam ją uratować. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego nie wiedziała? Dlaczego? Ręka bolała i puchła.
Moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Zaraz dotrzemy na działkę, babcia opatrzy rękę, przyłoży zimny okład. Pocałuje i powie, że do wesela się zagoi. Nie wie jeszcze, że nie doczeka żadnego wesela. A nawet że nigdy żadnego wesela nie będzie. Jest za wcześnie, by to wiedzieć. Tego nie podejrzewam wtedy nawet ja sama.
MIECIA
Było ich pięcioro: Miecia, Maryśka, Władzia, Stasia i Władzio. Imiona żeńskie miały swoje odpowiedniki męskie, jakby rodzice spodziewali się za każdym razem męskiego potomka i w ostatniej chwili, gdy rodziła się córka, nic innego nie przychodziło im do głowy. A może chcieli, by zawsze jakieś imię było pod ręką i pasowało do każdej płci? W każdym razie Miecia i Maryśka były najstarsze z rodzeństwa. Potem był Władzio, następnie jej babcia Władzia i na końcu najmłodsza Stasia.
J. niewiele wie o Mieci, tyle co z babcinych opowieści. Wspólnie oglądały zdjęcia przesyłane przez Miecię podczas wojny z Niemiec, dokąd wyjechała na przymusowe roboty. Smutne dedykacje na odwrocie, nakreślone wyraźnym ładnym pismem: „Kochanym Rodzicom na pamiątkę, może się nie zobaczymy, to choć żebyście mogli powiedzieć wtenczas prawdę, że byłam najgorsza i dlatego powędrowałam w świat cierni”. Za każdym razem, gdy to czytała, chciało jej się płakać.
Na zdjęciach ładna smutna twarz. Niektóre wykonano podczas robót w polu gdzieś w Niemczech. Miecia stoi na nich z grabiami albo na drewnianym wozie, na który wraz z mężczyznami ładuje zebrane zboże. Pewnie akurat były sianokosy. Tylko na tym jednym się uśmiecha, podobnie jak otaczający ją mężczyźni. Ktoś uchwycił ich w tej chwili przesyconej zapachem świeżo skoszonego zboża, w słońcu, pełnych życia. Wydają się tacy beztroscy. Nic nie wskazuje na grozę wojny, ot, zwyczajne prace polowe.
Pozostałe zdjęcia są bardziej stylizowane. Staranniejsze ubrania, które Miecia sama szyje, co opisuje na odwrocie, być może chcąc się pochwalić zaradnością. Przy jednej z sukienek – wydziergany biały kołnierzyk. Prababcia robiła piękne obrusy na szydełku, Miecia najwidoczniej odziedziczyła po niej ten talent.
I jedno zdjęcie, zrobione jeszcze przed wyruszeniem w drogę. Z siostrą Maryśką. Są do siebie tak bardzo podobne, że można je wziąć za bliźniaczki. Jasne, pofalowane włosy, głęboko osadzone oczy, wyraziste nosy. Choć przy bliższym przyjrzeniu się widać jednak różnice. Wieku i charakteru. Twarz Mieci jest smutniejsza, odrobinę starsza i bardziej szczera. Maryśka ma lekko zaciśniętą dolną wargę, zdradzającą być może jej fałszywy charakter, o którym opowiadała babcia, właśnie tych słów używając. Na zdjęciu stoją blisko siebie, ale nie widać pomiędzy nimi bliskości. Miecia patrzy gdzieś w bok i w dal, Maryśka – prosto w obiektyw, jakby wyzywająco. Jest cała na zewnątrz, podczas gdy Miecia zapada się w sobie.
W rzeczywistości się nie lubiły i ciągle kłóciły. Maryśka dokuczała Mieci, a rodzice nigdy jej nie bronili. Babcia twierdziła, że Miecia była dobrą i życzliwą osobą. Z pewnością nie zasługiwała na miano najgorszej, choć pewnie usłyszała te bolesne słowa od rodziców. Zapamiętała, by potem zapisać je na odwrocie zdjęcia, raz na zawsze uwiecznić. Może nawet sformułować oskarżenie? W swych opowieściach babcia lubiła podkreślać, że Miecia była szczególnie lubiana wśród miejscowych Żydów, którym pomagała podczas wojny. Maryśka z kolei często ich wyzywała i rzucała kamieniami w okna ich domów.
Zdjęcia przysyłała systematycznie, być może próbowała nimi zaskarbić sobie miłość rodziców. Lub nie pozwolić o sobie zapomnieć. Jedno z nich wykonano w ogrodzie, jest pozowane. Kilka osób ustawionych zgodnie z zamysłem jakiegoś obwoźnego niemieckiego fotografa. Koleżanka Mieci siedzi ubrana w uszyte przez Miecię rzeczy, ciemną spódnicę i dopasowaną kamizelkę z delikatnym jasnym haftem. Pod nią ma elegancką białą bluzkę. Trzyma łokieć na oparciu. Oparty z tyłu o krzesło stoi nieznany mężczyzna w garniturze, z muszką, filuternie uśmiechnięty dotyka jej łokcia. Miecia stoi obok, trzyma dłoń na jego ramieniu. Poważna, wpatrzona w obiektyw, w granatowej sukience z białym kołnierzykiem. Jest jeszcze drugie zdjęcie z tego samego dnia, też wykonane na zewnątrz. Stoi w tej samej sukience. Oparta o ławkę patrzy w dal. Wygląda na zmęczoną. Włosy nie układają się w fale, są w nieładzie. J. przypominają jej własne, nad którymi trudno zapanować.
W tamtej kamizelce i spódnicy Miecia ma inne zdjęcie, zrobione u fotografa. Stoi przy stoliku, jakby przeglądając leżącą otwartą książkę, obok niej mężczyzna, jej twarz zwrócona ku niemu, on pochylony ku niej, jakby coś jej szeptał. Wyglądają jak zakochana para.
Ojciec podobno nigdy nie zaakceptował Mieci. Była „bękartem”, nieślubnym dzieckiem żony. Wychowywał ją, ale nie traktował jak pozostałe dzieci. Kolejne trzy córki i syna. Już jego własne. Być może walczyła tymi zdjęciami o akceptację i pamięć. Czy wysyłała je z nadzieją, że uświadomią sobie jej stratę? Czy ktoś jej kiedykolwiek odpisał? Czy dostawała z domu jakieś listy i fotografie?
Na roboty do Niemiec zgłosiła się jako ochotniczka, w zastępstwie brata, który uciekł do partyzantki. Ktoś z domu musiał iść. A ona i tak czuła się obca i niekochana. Być może nawet żyło jej się tam lepiej niż w domu. Drewnianym, ubogim, złożonym z dwóch izb, położonym we wsi Żakowice, która dopiero po wojnie stała się przedmieściami Radomia. Życie w takich warunkach – na kupie, z osobami, które jej nie lubiły – musiało być koszmarem. Może nawet odetchnęła z ulgą. Nie powędrowała w świat sama. Był z nią ten mężczyzna ze zdjęcia, jej kuzyn. Być może połączyło ich uczucie, a może doświadczenie odrzucenia? Jego matka zmarła. Macocha nigdy nie zaakceptowała chłopaka, więc matka Mieci go przygarnęła, a potem znalazła mu pracę na kolei. J. nie wie, czy wyjechał na roboty z przymusu, czy dobrowolnie. Może z chęci uwolnienia się od zależności, a może w ucieczce przed własną przeszłością? A może po prostu, by Mieci towarzyszyć?
Podobno Miecia zmarła na jego rękach. Otruła się esencją octową. Gospodarz niemiecki, u którego pracowała, zakochał się w niej i, jak mówiła babcia, „nie dawał jej spokoju”. Co te słowa oznaczają? Czy ją gwałcił? Czy tylko próbował? Skąd J. miałaby to wiedzieć? Ma tylko te zdjęcia i babcine opowieści sprzed lat. Samobójczyni. Wojna. Niechciana miłość. Smutek.
Być może słowa na odwrocie fotografii Miecia pisała, przeczuwając, że to zrobi. Wybierając się w świat cierni. W każdym razie nigdy już nie zobaczyła się z rodziną. Kuzyn wrócił, związał się z kobietą zgwałconą w czasie wojny. Urodziła wtedy syna, którego wychował jak własne dziecko.
Wiem. Mogłabym ubarwić tę historię. Dodać więcej dramaturgii, zarysować wyrazistsze sylwetki głównych bohaterów. Może miłosny trójkąt i rywalizację, a w tle wydarzenia wojenne? Mogłabym. A jednak nie chcę dopowiadać do niej niczego więcej. Chcę pozostawić ją pełną pustych miejsc, odchodzącej pamięci i powoli zacierających się podpisów pod zdjęciami, które wciąż lubię oglądać.
ZBYSZEK
Pamięta nawet jego nazwisko, choć nie widziała go od czasu skończenia podstawówki. Pamięta nie dlatego, że go szczególnie lubiła albo że jej się podobał. Pamięta go, pomimo że go nie lubiła i że na pewno jej się nie podobał. Pamięta go, bo wciąż się wstydzi, jak się wobec niego zachowała w drugiej lub trzeciej klasie.
J. chorowała i po długiej nieobecności wróciła do szkoły. Nic nie było takie samo jak przedtem. I nie chodziło o program nauczania. Oczywiście miała jakieś braki, ale szybko je nadrobiła. Nigdy nie miała problemów z nauką, nawet zastanawiano się, czy nie powinna przeskoczyć jednej klasy. Nie wie, dlaczego jednak na to się nie zdecydowano. Nie lubiła swojej klasy, ale czy w nowej byłoby lepiej? Może łatwiej być najlepszą uczennicą wśród rówieśników niż najgorszą wśród starszych? Nigdy się nie dowie. Choć pamięta, że cieszyła ją wówczas ta myśl. Wprawiała w pewien rodzaj samozadowolenia, jak wtedy gdy parę lat później, zdaje się w piątej klasie, paru chłopców naraz poprosiło ją do tańca podczas dyskoteki klasowej. Towarzyszyło temu pewne zażenowanie, nie wiedziała (wtedy i później), jak się zachować, jak przyjąć to nagłe zainteresowanie. I chyba przyjmowała je nie tak, jak należy, bo nagle zainteresowanie mijało, a ona nie wiedziała, ani dlaczego do niej przyszło, ani dlaczego odeszło. Wtedy chyba nauczyła się o nie dbać.
Ale to było później. Teraz wróciła do szkoły. I wszyscy byli trochę zdziwieni jej obecnością. Zastanawiała się, co takiego zaszło, gdy jej nie było. Jej najlepsza koleżanka siedziała w ławce z dziewczynką, której nigdy nie lubiły. J. czuła się dziwnie osamotniona, więc gdy Zbyszek zapytał ją o coś, pewnie o lekcje, bo nie był najlepszym uczniem, ucieszyła się, że ma z kim porozmawiać podczas przerwy.
Zbyszek był dość niskim, pulchnym chłopcem o bardzo jasnych, zwykle przetłuszczonych, włosach i niebieskich oczach. Zawsze chodził do szkoły w tym samym ubraniu i bez drugiego śniadania. Należał do najgorszych uczniów w klasie. Miał pomięte zeszyty, koślawe pismo i nie odrabiał pracy domowej. Ojciec alkoholik i liczne młodsze rodzeństwo, którym musiał się zajmować, nie pozwalali na zajęcie się nauką. Ona, najlepsza uczennica w klasie, nigdy się z nim nie zadawała, może czasem dawała coś odpisać. Ale w hierarchii klasowej stali na dwóch krańcach.
Wtedy jednak J. naprawdę się ucieszyła. I rozmawiała, nie zauważając spojrzeń innych dzieci wracających do klasy po przerwie. Usłyszała to nagle, rzucone obok niej przez przechodzącego chłopca: „Żona syfa”. I zrozumiała, że ta niewinna rozmowa stała się przekleństwem. W czasie gdy ona chorowała, Zbyszek dostał nowe imię. Nie wiedziała, jak do tego doszło, że stał się syfem. Rozmawiając z nim, za co był jej tak bardzo wdzięczny, stała się zasyfiona. Wszyscy za jej plecami powtarzali: „Żona syfa, żona syfa, żona syfa”. Po powrocie do domu zastanawiała się, co zrobić. „Może to jutro samo minie?” – pomyślała. Na wszelki wypadek umyła się staranniej niż zwykle i ubrała w ładniejsze rzeczy. Nie pomogło. Wciąż to słyszała, inne dzieci odsuwały się od niej, jakby jej bliskość mogła je czymś zarazić. Pozostał jej tylko Zbyszek. Stał nieśmiało i się do niej uśmiechał. Pozwoliła mu przepisać zadanie domowe. Inni nie chcieli od niej nawet tego. Do domu wróciła załamana. Ale nic nie mówiła. Wiedziała, że jeśli jej chora psychicznie matka się o tym dowie, zrobi w szkole awanturę, która na pewno jej nie pomoże. Płakała więc, wciskając twarz w poduszkę, by jej nie słyszano.
J. nie wie, skąd wzięła ten pomysł. Był zaprzeczeniem powtarzanej przez matkę katolickiej mądrości: „Gdy cię biją, nadstaw drugi policzek”. Jak Jezus. Nie chciała się stać Jezusem. Nie zamierzała nadstawiać drugiego policzka, już pierwszy bolał wyjątkowo mocno. Zamiast tego następnego dnia w szkole, gdy Zbyszek podszedł do niej na przerwie, przy wszystkich nazwała go syfem. A potem inną dziewczynkę, która też wróciła po chorobie i rozmawiała ze Zbyszkiem, zaczęła nazywać „żoną syfa”. Inne dzieci szybko to podchwyciły. Zmyła z siebie piętno. Znowu była fajną koleżanką, od której spisywano lekcje. Na przerwach chodziła pod rękę z koleżankami.
Nie pamięta innych kontaktów ze Zbyszkiem, choć przecież spędzili jeszcze w tej samej klasie parę lat. Nie pamięta nawet, czy gdy w szóstej klasie zaczęto ją przezywać, znowu nagle i niespodziewanie, on dołączył do jej prześladowców. Zapewne tak było. Ale nie znaczył dla niej wiele, to wyśmiewanie jej przez innych, tych jej najbliższych, tych, z którymi przez te lata się przyjaźniła, bolało najbardziej. Znowu była w tym sama. Trochę to trwało, zanim przypomniała sobie zapomnianą już strategię obrony. Dopiero po latach połączyła w pamięci te dwa akty okrucieństwa. Wstyd, że nie potrafiła postąpić inaczej.
Na to spotkanie klasowe poszła z ciekawości, pierwszy i ostatni raz. Chciała ich wszystkich ponownie zobaczyć. Fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów. Tych, co potem przeprosili, i tych, co udawali, że nic się nie stało. Zbyszka wśród nich nie było. Powiedzieli jej, że zmarł. Osierocił troje małych dzieci. Żadnego domknięcia nie będzie, żadnej drugiej szansy. Tak już jest. Zawsze za późno.