Księgarenka przy ulicy Wiśniowej - ebook
Księgarenka przy ulicy Wiśniowej - ebook
Każda księgarnia ma swoją historię... A książka, dana w prezencie, może odmienić czyjeś życie.
Pan Alojzy, sympatyczny właściciel małej księgarenki przy ul. Wiśniowej, postanawia zamknąć swój sklepik z książkami. Prowadził go przez prawie pół wieku, ale jest coraz starszy, brakuje mu sił. Chciałby odpocząć i wreszcie zrealizować swoje marzenie o dalekiej podróży do córki, mieszkającej w Australii.
Księgarenka, jego całe życie, zostanie zamknięta, ale nie tak zwyczajnie, z dnia na dzień. Dla jej wiernych, stałych bywalców pan Alojzy przygotował prezenty. Postanowił obdarować ich egzemplarzami swoich ukochanych książek. Dla każdej osoby wybrał pozycję szczególną, taką, która jego zdaniem może być dla tej osoby drogowskazem albo pocieszeniem. Piękna i roztrzepana Celestyna otrzyma od niego "Błękitny zamek" Lucy Maud Montgomery. Dla tajemniczej Alicji pan Alojzy ma oczywiście "Alicję w Krainie Czarów", a dla bezwzględnego reżysera "Opowieść wigilijną". Największa niespodzianka spotka jednak Ryszardę Kociołek, w ręce której trafi "Wielka księga Kubusia Puchatka".
Książki są przewodnikami duszy, w to wierzy pan Alojzy. Czy ma rację? Czy uda mu się rozświetlić smutne poranki pewnej zapracowanej kobiety, która naprawdę nie znosi Świąt, i przywołać uśmiech na twarz małego chłopca? Czy moc obdarowywania i czynienia dobra ma taką siłę, że smutny sekret pana Alojzego przestanie tak bardzo ciążyć mu na sercu?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-187-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnie święta
Wiedział, że ten dzień kiedyś nadejdzie.
Szykował się do niego co najmniej od dwudziestu lat. Już tyle razy wypisywał czarnym mazakiem ogłoszenie: „Księgarnia zamknięta z powodu likwidacji. W sprawie nieodebranych zamówień proszę dzwonić pod numer…”. Nigdy jednak nie zdołał go wywiesić.
Raz, kilkanaście lat temu, wyszedł już na próg, z kartką i taśmą samoklejącą w dłoni. Był naprawdę zdecydowany.
I nagle przed księgarnią zahamował z piskiem opon czerwony samochód. Wyskoczyła z niego gładko uczesana kobieta o surowej twarzy i oczach zapuchniętych od łez. Płaszcz rozchylał się przy każdym ruchu, ukazując zmienione kształty.
Rozpoznał ją natychmiast. Kilka razy wpadała tuż przez zamknięciem i kupowała książki w prezencie dla męża, teścia, dla przyjaciół. Zawsze nienagannie ubrana, z talią osy, w wypastowanych czarnych szpilkach.
– Gratuluję – uśmiechnął się, zawieszając wzrok na jej brzuchu.
Przewróciła oczami.
– Czego? Nieprzemyślanej decyzji, która może mieć fatalne skutki? – westchnęła. – Podjęłam ją zbyt pochopnie po kieliszku wina… Może po kilku. Niestety, chyba nie przysługuje mi apelacja. Wyższa instancja nie zdoła zmienić wyroku… A przecież w moim wieku naprawdę nie powinno się już rodzić dzieci…
– Gratuluję – powtórzył. – Nie mogła pani dokonać lepszego wyboru, naprawdę.
– Nie znam się na dzieciach – jęknęła, a jej ramionami wstrząsnął nagły szloch.
Opanowała się błyskawicznie, zanim zdążył otworzyć usta. Wyprostowała plecy, ściągnęła wargi w wąską kreskę i powiedziała, zupełnie już innym tonem:
– Chciałabym nabyć jakąś książkę o opiece nad niemowlakiem. Wie pan, przystępnie napisany poradnik dla młodych rodziców… Chociaż w moim wieku słowo „młodość” brzmi jak kiepski żart.
– Dziecko sprawi, że poczuje się pani znowu jak nastolatka – uśmiechnął się do niej krzepiąco. – Za kilka miesięcy sama pani powie, że to była najlepsza decyzja w pani życiu.
– Z pewnością nie przyznam się do tego przed panem – mruknęła, mitygując się natychmiast: – Przepraszam, nie chciałam być… Zabrzmiało to…
Machnął ze zrozumieniem ręką, po czym zniknął między regałami. Wiedział, że wróci… i powie mu więcej, niż zamierzała. Zawsze mówili…
Wielu klientów traktowało księgarnię Alojzego bardziej jak konfesjonał czy gabinet psychoterapeuty niż jak miejsce, gdzie można kupić przewodnik po Tatrach albo powieść z samego szczytu listy bestsellerów.
Przechowywał w notesie listę tych osób. Wiedział, że musi się z nimi spotkać, zanim wywiesi swoje ogłoszenie napisane czarnym mazakiem.
„Zamknięte z powodu likwidacji…”
Tym razem nie było już odwrotu. Żadna ciężarna kobieta w potrzebie nie powstrzyma go przed zrobieniem tego, co powinien zrealizować już dawno temu – już wtedy, kiedy wyskoczyła z tego czerwonego samochodu…
– Skąd pan wiedział, że macierzyństwo tak mi zasmakuje? – zapytała go Katarzyna Dering, stając na progu Księgarenki półtora roku później, znowu z okrągłym brzuchem, dumnie wychylającym się spod płaszcza przy najmniejszym ruchu.
Uśmiechnął się zagadkowo.
Tak naprawdę nie było w tym żadnej tajemnicy. Głęboko wierzył, że dzieci są największym skarbem. Jedynym, o który warto się troszczyć. Najlepszym.
Dziś po raz ostatni otwierał drzwi księgarni.
Początkowo miał zamiar zaprosić wszystkich stałych klientów na tę samą godzinę. Wypić z nimi herbatę, porozmawiać, sprawić, że po raz pierwszy popatrzą sobie w oczy. Ludzie, którzy kochają książki, powinni przecież się poznać… Może byliby dla siebie wsparciem, kiedy jego już tu nie będzie?
W końcu jednak zmienił plany. Ich spotkania zawsze były intymne. A rozmowy – prowadzone półgłosem, by nie przeszkadzać innym klientom, szperającym po wysokich regałach.
Ostatnie spotkanie z każdą z tych osób też musiało być takie. Sam na sam. Jak w konfesjonale.
Chociaż… Tym razem role miały się odwrócić. To oni mieli słuchać, a Alojzy – mówić. Po raz pierwszy miał mówić głośno o tym, czego pragnie, za czym tęskni…
Jeśli tylko znajdzie odwagę i odpowiednie słowa.
Jeśli nie – po prostu ofiaruje im książki w prezencie… Na pożegnanie. Na dalszą drogę, niczym drogowskazy.
Najlepsze książki, jakie potrafił znaleźć.
Zaplanował wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Z każdym umówił się na inną godzinę.
Nie przewidział tylko jednego. Telefonu od mężczyzny, którego imię próbował wymazać z pamięci od tylu lat.
– Błagam, weź go do siebie tylko na kilka godzin – mówił ten człowiek, ciszej niż zazwyczaj. Nie tak hardo, bez tej nieznośnej pewności, że nikt mu się nie sprzeciwi. – Podpisz te dokumenty, proszę… Ktoś go odbierze od ciebie jeszcze przed Wigilią, obiecuję. To tylko kilka godzin i jeden głupi podpis. Jeżeli tego nie zrobisz, mały trafi do domu dziecka. Zrób to dla…
– Dla ciebie? – przerwał mu Alojzy, blady jak ściana, z wysiłkiem dobywając słowa ze ściśniętego gardła. – Naprawdę uważasz, że coś ci się ode mnie należy? Że po tym, co się stało, masz prawo prosić mnie o przysługę?
Zapadła cisza.
Dopiero po chwili mężczyzna po drugiej stronie odpowiedział, niemal szeptem:
– Nie dla mnie, oczywiście, że nie. Zrób to dla Róży. Ze względu na nią. Wiesz, że tego właśnie by chciała, prawda?AGNIESZKA KRAWCZYK
Malutkie czary
Bo, widzicie, już tyle się ostatnio wydarzyło niezwykłych rzeczy, że Alicja doszła do wniosku, że bardzo niewiele jest rzeczy tak naprawdę niemożliwych.
Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów
– Chyba żartujesz! – Urszula z obrzydzeniem ujęła podany kostium w dwa palce.
Strój wyglądał naprawdę okropnie. Co to właściwie było? Jakby cytryna, sądząc po kolorze, chociaż równie dobrze mogło to być jakieś zwierzątko. Miało przecież szpiczaste uszka i dziwny ogon w kształcie strzałki. Całość sprawiała jednak odpychające wrażenie i myśl, że miała to założyć, wydawała się jej niedorzeczna.
Marceli zdecydowanym gestem zabrał jej kostium z ręki i rozpostarł go przed sobą.
– Zobacz, jakie to ładne. Po prostu urocze. Ludzie na całym świecie za tym przepadają. To taka gra komputerowa i aplikacja na komórki. Biegają za tymi stworzeniami po parkach i ulicach, kto złapie najwięcej, wygrywa. Ten jest wyjątkowo sympatyczny, bo taki puchaty. Spójrz, jaki ma śliczny rumiany pyszczek…
Przy największej dozie dobrej woli nie nazwałaby owego stwora uroczym. Ani ślicznym. A już na pewno wyjątkowo sympatycznym. Kostium był wykonany z lekko ubrudzonego żółtego pluszu i przedstawiał grubawą, przerośniętą mysz o kretyńskim uśmiechu i wielkich czerwonych rumieńcach naszytych na policzkach. Po naciśnięciu brzuszka wydobywał się z niego dziwaczny dźwięk, coś jakby: „Kapi, kapi!”.
– Okapi? – zdumiała się Urszula, choć tak naprawdę niewiele ją było w stanie zaskoczyć.
Wczoraj przez cały dzień odgrywała w centrum handlowym bułkę francuską, ponieważ otwierano nową piekarnię. Koleżanka przebrana za kajzerkę miała dużo gorzej. Z trudnością przepychała się pomiędzy ludźmi, spieszącymi po ostatnie świąteczne sprawunki. Ona, jako elegancka bagietka, musiała tylko pilnować, żeby czubkiem nie zaczepić
o jakąś gwiazdkową dekorację. Tak właśnie wyglądały jej dwa ostatnie przedświąteczne tygodnie – ani jednej poważnej, normalnej aktorskiej roli, tylko same chałtury w sklepach i na bożonarodzeniowych kiermaszach. Dwa dni temu rozdawała opłatki jako aniołek ze skrzydłami z tiulu, naciągniętymi na metalową konstrukcję, która gniotła ją w plecy przez osiem godzin, a dzień wcześniej asystowała Świętemu Mikołajowi i pomagała ustawiać kolejkę dzieci pragnących mu wyznać, jakich oczekują prezentów. Jedyną fajną pracą, jaka jej się przez ten czas trafiła, było statystowanie w filmie przeciwko przemocy wobec świątecznych karpi. Szczerze mówiąc, sama czuła się jak ten karp w foliowym worku, ledwo żywa w swoim przebraniu bagietki czy elfa zapraszającego do sieciowej drogerii, gdzie kusiły „Wymarzone upominki dla każdej kobiety czy dziewczynki” i tylko czekała, kiedy wreszcie wybije godzina zamknięcia centrum, a ona będzie mogła zdjąć paskudny kostium i uciec do domu.
No, a teraz to. Okapi.
– To nie jest żadne okapi – powiedział Marceli. – Wydaje zabawne dźwięki.
– Wcale nie. Jest ohydny. Nie będę w tym chodzić i to jeszcze w Wigilię – zaprotestowała Urszula.
– Proszę cię, Ula. Został tylko ten – perswadował Marceli zmęczonym głosem.
Aha. Więc były jakieś inne, lepsze. Dla niej został ten, bo przyszła za późno. Jak zwykle sama jest sobie winna, choć oczywiście Marceli tego nie powiedział. Jakim cudem miała się nie spóźnić? Wczoraj była tak zmęczona po tej bułce francuskiej, że gdy odebrała Mateusza od pana Alojzego i podała mu kolację, po prostu padła do łóżka w ubraniu. Obudziła się w środku nocy, przerażona, że jeśli nie zmyje choć makijażu, to następnego dnia na pewno dostanie uczulenia. Wstała więc, wykąpała się, nastawiła pranie, ugotowała zupę, no a potem nie mogła już zasnąć, bo zaczęła rozmyślać o swoim życiu.
Jakoś się to wszystko nie układało zbyt dobrze. Wiedziała, że nie jest wielką artystką sceny, taką, która może grać w dramatach Szekspira, angażowana przez pierwszorzędne teatry. Oczywiście, jeszcze na studiach była przekonana, że jest najlepsza i podbije na pewno telewizję i kino, stanie się sławna. Owszem, zagrała małą rólkę w serialu, a potem ze dwie w reklamie, co sprawiło, że miała nadzieję na więcej, ale niestety jej kariera nie nabrała rozpędu. Sama nie bardzo wiedziała, dlaczego. Nie uważała się za mniej zdolną czy brzydszą od koleżanek. Może miała zbyt małą siłę przebicia? Nie potrafiła zdobywać odpowiednich znajomości i właściwie ich pielęgnować. Nawet jej małżeństwo, niby takie szczęśliwe, zawarte na studiach z wielkiej miłości, rozpadło się szybko, a Urszula została sama z Mateuszem, którego kochała ponad życie i nie zamieniłaby na żadną rolę świata.
I może właśnie w tym był problem? Mateusz i jego szczęście były dla niej ważniejsze niż wszelkie seriale i filmy, w których mogłaby zagrać…
Grała więc epizody w niewielkim teatrze rozmaitości, gdzie podpisywała kontrakty z przedstawienia na przedstawienie i dorabiała sobie w firmie Marcelego, swego kolegi ze studiów, który od lat zajmował się obsługą właśnie takich imprez, jak otwarcie nowego stoiska z kiełbaskami, urodziny pięciolatki, na których ktoś musiał odegrać rolę wróżki, czy premiera nowej gry z paskudną myszą.
– Zlituj się, Marceli. Po tej wczorajszej bagietce byłam po prostu nieżywa, a przecież musiałam rano odstawić Mateusza z Gutkiem do mamy – próbowała wyjaśnić Urszula. Gutek był pieskiem Mateusza. Chłopiec znalazł go poprzedniej zimy na parkingu i za nic w świecie nie chciał się z nim rozstać. Byli nierozłączni – tam gdzie był Mati, był i Gutek. Urszula poważnie obawiała się tego, co będzie, gdy Mateusz zacznie chodzić do szkoły, bo – jak dotąd – żadna podstawówka nie przewidywała klas dla uczniów z czworonogami.
– W dodatku to wczorajsze spotkanie z panem Alojzym… Wiesz, tym z księgarni obok mojego domu. Zupełnie mnie rozstroiło. Przy pożegnaniu dał mi prezent świąteczny… – wyciągnęła paczkę ze swego worka, który zastępował jej torebkę, bo był przepastny i praktyczny.
– Nie rozpakujesz? – zdumiał się kolega, widząc, że prezent wciąż jest nietknięty.
– Boję się. Pan Alojzy powiedział, że to jest książka, która w jakiś sposób ma mi wskazać drogę w życiu. Nie wiem, czy jestem na to gotowa, w każdym razie nie w tej sytuacji – wymownie wskazała na kostium okapi.
– Rozumiem. Ten Alojzy musi cię chyba bardzo lubić. Dał ci prezent pod choinkę, nie protestuje, kiedy podrzucasz mu dziecko i biegniesz na casting… Ze świecą szukać takiego sąsiada – uśmiechnął się Marceli, który już dawno przyzwyczaił się, że z Ulą lepiej nie dyskutować. Jeśli wbiła sobie coś do głowy, trudno było ją przekonać, więc skoro nie chce otworzyć teraz prezentu, na pewno tego nie zrobi, nawet jeśli będzie ją do tego gorąco namawiał.
– Już nie będzie moim sąsiadem. Ta książka to upominek pożegnalny. Dlatego tak się wczoraj zdenerwowałam. Pan Alojzy postanowił zlikwidować Księgarenkę – dziewczyna westchnęła głęboko. – Już od jakiegoś czasu nie daje sobie z tym wszystkim rady.
– Gdyby potrzebował pomocy, zawsze możemy go wesprzeć jakąś promocją – zapewnił Marceli. – Sam mogę się przebrać za trzytomowe wydanie Krzyżaków czy co tam będzie trzeba.
– Nie sądzę, żeby to było konieczne, po prostu chyba przyszła pora na emeryturę – odparła. – Nie powiedział tego wprost, ale wydaje mi się, że jest już bardzo zmęczony.
Staruszka nie wykańczała żadna wielka sieć księgarni, jak w tym filmie z Meg Ryan Masz wiadomość. Oglądali go razem w każde święta. Pan Alojzy zawsze mawiał wtedy, niby żartem: „Urszulko, ty także powinnaś baczniej rozejrzeć się wokół siebie. Może gdzieś czeka na ciebie twój «pan Fox», na którego nie zwracasz uwagi”. Ona tylko wzruszała ramionami i podsuwała mu kolejny kawałek świątecznego piernika. A teraz… Czy to możliwe, że w tym roku obejrzą ten film po raz ostatni? Że już niedługo skończą się te posiedzenia po zamknięciu sklepu, przeglądanie starych książek dla dzieci, które kolekcjonował leciwy księgarz, opowiadanie bajek Mateuszowi i nagradzanie Gutka psimi smakołykami za każdą sztuczkę, jakiej udało się go wyuczyć (a był to naprawdę bardzo leniwy i sprytny egzemplarz).
Tak, było jej przykro, kiedy o tym myślała. Ale z drugiej strony… Każdemu w końcu należy się odpoczynek, a pan Alojzy miał prawo być znużony latami pracy w swojej małej księgarni. Rozumiała jego decyzję, oczywiście. Nie mogła jednak nic poradzić na to, że napawa ją ona smutkiem i trudno jej jest się z nią pogodzić.
– No to co, Ulka? Zrobisz to dla mnie? – Marceli potrząsnął tymczasem ponuro żółtą powłoką, a Urszuli zrobiło się go żal. Na pewno to zlecenie z pluszowymi reklamami gry na komórkę nie należało do najłatwiejszych, zwłaszcza tuż przed Bożym Narodzeniem. Ona sama wolałaby coś lepszego. Na przykład księżniczkę. Poczułaby się w takim kostiumie bardziej świątecznie. A tak? Postanowiła przynajmniej wytargować coś dla siebie i dla Mateusza. Skoro ma poświęcić cały dzień, i to jeszcze w Wigilię, niech jej synek i mama coś z tego mają. Pomyślała o wspaniałym zestawie klocków, o którym od dawna marzył Mati.
– Zgoda, ale za podwójną stawkę – powiedziała takim głosem, że Marceli wiedział, iż żadne negocjacje nie wchodzą w grę.
– Niech będzie moja strata – zgodził się z rezygnacją. – Tylko dlatego, że to święta, no i że ten jest już ostatni. Musisz jechać do centrum handlowego Nagietek, będą jakieś konkursy dla dzieci związane z tą grą.
– Do której ta zabawa? – spytała Urszula, pakując kostium do wielkiej płóciennej torby, którą zawsze nosiła przy sobie.
– Do czternastej. Na miejscu dadzą ci ulotki i wszystkie gadżety, zgłosisz się do Joli, tu masz telefon, ona jest koordynatorką – Marceli wetknął dziewczynie kartkę do ręki.
– Dobra. Tę skórę ze szczura zwrócę ci po świętach, bo z Nagietka mam dwa kroki do domu.
– Nie ma sprawy. Na razie nie planujemy z nimi żadnej nowej akcji, ale za to zaraz po świętach będziemy mieli promocję soków w kartonach. Jesteś zainteresowana?
Myśl o wystąpieniu jako soczek w papierowym opakowaniu była mniej więcej tak atrakcyjna, jak przyjęcie roli ofiary jakiejś epidemii w filmie historycznym o średniowieczu, więc tylko uśmiechnęła się blado.
– Muszę się oswoić z tą niebywale kuszącą propozycją. Boję się, że od nadmiaru kasowych ról w końcu przewróci mi się w głowie.
– Słusznie. Nie naciskam. Masz sporo czasu. Soczki, jak to mówią, nie zające, nie uciekną. Co innego te okapi. Wiesz, w tej grze trzeba je łapać i to szybko. – Marceli był tak zadowolony ze swojego dowcipu, że Urszula tylko wymownie przewróciła oczami.
* * *
– Jestem Jola – powiedziała dziewczyna ubrana w kolorowy blezer ze spodniami. Zestaw najwyraźniej był firmowym strojem tej gry, gdyż w identycznych przechadzali się inni pracownicy firmy. Nie musiała zresztą się odzywać, bo to samo, czyli: „Jestem Jola”, miała wypisane na identyfikatorze wpiętym w kieszeń blezera. Wręczyła Urszuli plik ulotek i całą torbę reklamowych gadżetów, które należało rozdawać dzieciakom.
– Trzymaj się blisko sceny – pouczyła Urszulę. – Zaraz zaczną się konkursy. Jak spikerka cię zawoła, wręczysz nagrodę. Prosta robota, czysta przyjemność.
– No a co potem, kiedy skończą się konkursy?
– Wtedy pokręcisz się po centrum razem z innymi – Jola wskazała ręką grupę nieszczęśników przebranych za stwory z gry. Urszula musiała odwołać to, co pomyślała w biurze Marcelego. Okapi był ohydny, ale te inne też były straszne. Właściwie wszystkie przypominały jakieś zwierzątka, tyle że takie trochę na opak. Niby ptaki były ptakami, a ssaki ssakami, a jednak albo czegoś im brakowało, albo wręcz przeciwnie – miały czegoś za dużo.
To trochę tak, jak w Alicji w Krainie Czarów, gdy główna bohaterka spotyka Niby-Żółwia. On także nie jest do końca sobą – pomyślała Urszula, wciskając się na zapleczu w żółty kostium.
Było w nim gorąco i ogólnie niekomfortowo – ogon wlókł się po podłodze, a uszy nieustannie opadały. Urszula nie musiała sprawdzać w lustrze, żeby mieć pewność, iż prezentuje się w tym pluszu po prostu żałośnie. Nie miała pojęcia, jak wytrzyma tyle godzin w czymś równie strasznym.
To jest na pewno praca w szkodliwych warunkach. Ciekawe, co na to inspektor BHP – pomyślała jeszcze, wsuwając sobie za gumkę bawełnianych legginsów, które założyła pod kostium, telefon komórkowy. Wciąż nie traciła nadziei, że ktoś jednak zadzwoni w sprawie prawdziwego castingu.
Szczególnie marzyła o jednym serialu. Może i było to głupie, ale historia po prostu ją urzekła, bo była o kobiecie takiej jak ona – optymistce, z sercem na dłoni, samotnie wychowującej dziecko, której jakoś się w życiu nie udawało. Agentka powiedziała jej o tej roli natychmiast, gdy tylko pojawił się szkic scenariusza.
– Wiedziałam, że taka Pollyanna to coś dla ciebie – roześmiała się Iza, która właściwie od początku zajmowała się karierą Urszuli. Ona obruszyła się od razu:
– Nie jestem żadną Pollyanną.
– Ależ jesteś! Zawsze widzisz świat z tej jaśniejszej strony, tylko on ci się dziwnie nie odwdzięcza.
– Jeszcze mi się odwdzięczy, zobaczysz – odpowiedziała wtedy Urszula buńczucznie. Teraz, gdy tkwiła w kostiumie żółtej myszy pod sceną i wręczała nagrody, pocąc się niemiłosiernie, nie była już tego taka pewna.
Aż do momentu, gdy podeszła do niej ta dziewczynka.
Miała może z sześć lat i włosy związane w warkoczyki, na końcach których bujały się niebieskie wstążki. Mało kto już dzisiaj nosi takie fryzury. Najpierw po prostu stała w pobliżu Urszuli rozdającej te wszystkie plakietki, przypinki, maskotki i słodycze, aż wreszcie pociągnęła ją za podobny do strzałki ogon.
– Jesteś myszką? – zapytała piskliwym głosikiem.
– Nie – odpowiedziała Urszula, zajęta wymienianiem jednej przypinki na drugą, bo umorusany czekoladą gruby dzieciak złożył właśnie zażalenie, że ma już jedną taką, a jego równie tęga matka zgłosiła jakieś pretensje do organizatora.
– No to kim jesteś? – spytała dziewczynka.
– Jestem Okapi – burknęła zniechęcona Urszula, ale mała wyraźnie się ucieszyła.
– To ślicznie. Ja jestem Alicja. Nikt tu ze mną nie chce rozmawiać.
Urszuli zrobiło się żal dziewczynki.
– Przyszłaś sama? Gdzie jest twoja mama?
– Wszyscy robią zakupy. Mnie kazali tu zostać i patrzeć.
No tak, typowe. Ludziom żal kilku złotych na opiekunkę w centrum zabaw, to zostawiają dziecko pod sceną na imprezie, licząc, że się przez chwilę czymś zainteresuje. Niektórzy to naprawdę nie myślą… – Urszula przez moment zadumała się nad nieodpowiedzialnością takich rodziców, ale jej uwagę szybko przyciągnęła spikerka, która domagała się kolejnych nagród. Gdy wszystkie zostały już rozdane, małej Alicji pod sceną nie było. Widocznie rodzice skończyli zakupy i jednak po nią przyszli.
– Dobra robota – Ula usłyszała za sobą głos Joli. – Teraz weź ulotki, przypinki i pokręć się trochę po sklepie. Mamy fantastyczny dzień. Jest megazainteresowanie naszą grą, to po prostu hit. Wszystkie dzieciaki znajdą ją dzisiaj pod choinką.
Urszula miała ochotę powiedzieć jej, co sądzi na temat ganiania po sklepie w cytrynowym kostiumie groteskowej myszy, ale się opanowała. W końcu była profesjonalistką i wzięła tę pracę z własnej woli. Mogła nie przyjmować zlecenia. Kiedy się już na coś decydowała, nie zwykła narzekać, bo uważała, że to nie fair, i chyba dlatego tak dobrze układały się jej relacje z Marcelim. On wiedział, że Urszula ma większe ambicje niż chałtura w roli mrożonego warzywa czy proszku do pieczenia. Doskonale pamiętał, jak grali w swoim dyplomowym przedstawieniu. Tak, tak, to był przecież Gombrowicz i wszystko było takie awangardowe. A mimo to Urszula ani razu – aż do dzisiaj – nie rzuciła żadnej cierpkiej uwagi na temat jakości pracy otrzymywanej z firmy „Ale rola!”. Inni koledzy nie szczędzili takich słów. Bardzo chętnie korzystali ze zleceń Marcelego, ale równie ochoczo dawali mu odczuć, jak nisko sobie cenią rangę tych występów. Ula była inna. Nie żeby uważała, że ta praca ją rozwija, na pewno nie, ale z drugiej strony wiedziała, że dzięki niej ma zapewnione utrzymanie. Dopiero dziś po raz pierwszy dała Marcelemu odczuć, że jest niezadowolona, a nawet wykłóciła się o podwójną stawkę. Powinna być z siebie dumna, ale tak naprawdę było jej głupio, że z tym wyskoczyła.
Nie zamierzała awanturować się jeszcze teraz z tą całą Jolą. Odetchnęła głęboko i powlokła się posłusznie główną alejką centrum. Było wigilijne przedpołudnie i mijali ją zaaferowani ludzie, w amoku ostatnich zakupów. Widziała zapominalskich wpadających do sklepu po brakujące produkty oraz pechowców, którym coś w kuchni nie wyszło i musieli ratować sytuację gotowcem. Ktoś odbierał z cukierni wielkie ciasto na pierwszy dzień świąt, u fryzjera siedziało kilka pań. Najwyraźniej miały w domu czyjąś pomoc, więc nie musiały same męczyć się z przygotowaniami i wyglądały na bardzo zrelaksowane.
Urszula nie zazdrościła im ani trochę. Lubiła świąteczną krzątaninę i za nic nie zleciłaby jej gosposi. Ze złością pomyślała, że zamiast kręcić mak w makutrze i lepić z mamą pierogi, snuje się w brudnym pluszu po sklepie i tylko marnuje czas. A mogłaby teraz śpiewać z Mateuszem kolędy i przekomarzać się z nim przy wycinaniu pierniczków!
– Cześć, Okapi – usłyszała piskliwy głosik. Tak, to była Alicja.
– Mama dalej na zakupach? – powiedziała domyślnie Urszula, zatrzymując się obok małej.
– Tak, zapomnieli o czymś – wyjaśniła dziewczynka. – Kazali mi tu czekać. Poszłam pod scenę, ale tam już nikogo nie ma.
– Konkursy się skończyły. Chcesz ze mną pochodzić?
– Oczywiście. Dokąd pójdziemy?
– Niech to na razie będzie tajemnicą – powiedziała niespodziewania Urszula. Wyjęła jedną z przypinek z gry i wręczyła ją Alicji.
– Co to jest? – zapytała dziewczynka.
– Medal za dzielność. Jesteś dzielna, więc otrzymujesz medal.
– Ty także jesteś dzielny, Okapi, więc i ty musisz mieć medal – stwierdziła Alicja, a Urszula wydobyła kolejną przypinkę i wpięła ją w swój przykurzony kostium. Podała dziewczynce pluszową łapkę i powędrowały przez zatłoczoną alejkę. Nie przeszły nawet połowy drogi do głównej bramy, gdy zadzwonił telefon. To była Iza.
– Ula, jesteś może blisko Nagietka?
– Jestem w środku. Mam tu akurat małe zlecenie.
– Naprawdę tam jesteś? No to świetnie! Będę tam za godzinę z producentką tego serialu, wiesz, z główną bohaterką podobną do Pollyanny. Słuchaj, trafia nam się niebywała okazja! Anka Metelska z niego wypadła, szukają na cito aktorki. Powiedziałam o tobie, chcą szybko rozmawiać. To jest dla ciebie szansa, dziewczyno, nie muszę ci mówić, że masz ją łapać w te pędy! Spotkamy się w kawiarni przy fontannie i błagam cię, nie spieprz tego. Ciao!
Urszula poczuła nagle przypływ euforii, a zaraz potem panikę. Wymarzona rola, szansa, która może się nie powtórzyć. No ale z drugiej strony – zlecenie od Marcelego i kostium Okapi. Jak niby miała to pogodzić? Pojawienie się na spotkaniu w takim stroju absolutnie nie wchodziło w grę. Producentka nie mogła się dowiedzieć, że Urszula ima się tego typu prac. Oczywiście nie było tajemnicą, że aktorzy biorą różne chałtury, ale co innego być konferansjerką na jakimś plenerowym festiwalu, a co innego pętać się w cudacznym wdzianku po sklepie. To jednak niebo a ziemia. Zatem trzeba było się jakoś pozbyć Okapi na te dwa lub trzy kwadranse. Rozmowa na pewno nie potrwa dłużej i będzie można wrócić do odgrywania swej roli.
Musiała sobie znaleźć jakieś zastępstwo, bo o porzuceniu miejsca pracy nawet nie pomyślała, była na to zbyt obowiązkowa. Jak jednak namówić kogoś, by w Wigilię, w okolicach południa, przyjechał do centrum handlowego i włożył na siebie idiotyczny kostium postaci z gry nawet na tak krótki czas? Była to naprawdę misja beznadziejna. No i miała przecież jeszcze na głowie Alicję, którą należało się zająć w pierwszej kolejności.
– Gdzie miałaś czekać na mamę? – zapytała, nachylając się do dziewczynki w ten sposób, że uszy stwora opadły na jedną stronę.
Alicja zatoczyła ręką koło.
– Tutaj.
– A pamiętasz, do którego poszła sklepu? – zaczęła z innej beczki Urszula.
– Do takiego z przyprawami. Zabrakło czegoś. Chyba pieprzu – wyjaśniła mała, a Urszula przebiegła w myślach listę różnych punktów, w których sprzedawano przyprawy. Oczywiście było takie stoisko w głównej hali supermarketu, ale były też ze dwa specjalistyczne sklepiki, które kiedyś, w dawnych czasach, nazwano kolonialnymi. Może właśnie tam udała się mama dziewczynki? W drodze do jednego z nich Urszula postanowiła obdzwonić koleżanki, które mieszkały blisko i może dałyby się namówić na godzinne zastępstwo w roli Okapi. Ona sama była przecież uczynna: pożyczała ubrania i pieniądze (gdy była akurat przy forsie), zamieniała się grafikiem, kiedy było to konieczne, nawet zaangażowała się w szukanie weterynarza dla chorego psa, no i niezliczoną ilość razy wysłuchiwała narzekań na niewiernych facetów. Liczyła więc, że ktoś się jej odwdzięczy w tej awaryjnej sytuacji. Zaczęła dzwonić.
Ciąg dalszy w wersji pełnejPolecamy powieści autorów Księgarenki przy ulicy Wiśniowej, wydane w Wydawnictwie FILIA:
LILIANA FABISIŃSKA
Córeczka, Śnieżynki,
seria „Jak pies z kotem”: Sanatorium pod Zegarem oraz
Weranda na Czarcim Cyplu
GABRIELA GARGAŚ
A między nami wspomnienia, Droga do domu, Jutra może nie być,
Tylko Ty, Wybacz mi
AGNIESZKA KRAWCZYK
Magiczne miejsce, Dolina mgieł i róż, Ogród księżycowy, Jezioro szczęścia
saga „Czary Codzienności”: Siostry oraz Przyjaciele i rywale
REMIGIUSZ MRÓZ
seria z komisarzem Forstem: Ekspozycja, Przewieszenie i Trawers
oraz Behawiorysta
MARTA OBUCH
Francuski piesek
ALEK ROGOZIŃSKI
Jak cię zabić, kochanie?
MAGDALENA WITKIEWICZ
Awaria małżeńska (wspólnie z Nataszą Sochą), Cześć, co słychać?, Milaczek, Moralność pani Piontek, Opowieść niewiernej, Panny roztropne, Pensjonat marzeń, Pierwsza na liście, Po prostu bądź, Pracownia dobrych myśli, Szczęście pachnące wanilią, Szkoła żon, Zamek z piasku