-
W empik go
Księgarnia wspomnień - ebook
Księgarnia wspomnień - ebook
Które chwile ze swojego życia byś wybrał, gdybyś mógł przeżyć je jeszcze raz?
Życie Jiwon zaczęło rozpadać się, gdy zachorowała jej matka. Po ośmiu latach zmarła, a kolejne siedem lat minęło dziewczynie na przeżywaniu żałoby. Pewnego deszczowego dnia, gdy Jiwon zaczyna czuć, że życie ją przerasta, trafia na tajemniczą księgarnię, gdzie w nieskończonej liczbie książek przechowuje się wspomnienia.
Księgarnia pojawia się przed osobami, które pragną odejść z tego świata. Właścicielka przybytku składa im niezwykłą ofertę: w zamian za część przyszłego życia mogą trzykrotnie powrócić do przeszłości.
Przeglądając półki, Jiwon zdaje sobie sprawę, że nie ma już nic do stracenia. Postanawia cofnąć się w czasie, by uratować swoją matkę. Otwierając kolejne woluminy w Księgarni wspomnień, wyrusza w podróż, która zmieni wszystko… a najbardziej ją samą.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68381-26-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Doktor zapytał tamtego dnia:
– Co panią do mnie sprowadza?
Otoczyłam się półprawdami i umiejętnie dobranymi kłamstwami.
– Mam problemy z oddychaniem. Odczuwam też lekki niepokój, ale nie wiem dlaczego.
Gdy wracam myślami do tamtego dnia, nie pamiętam, jak trafiłam do tego szpitala. Nie stał ani w pobliżu mojego domu, ani przy ruchliwej ulicy. Nie miał też wielu pozytywnych opinii. Do głowy przychodzi mi tylko to, że akurat był weekend, a ja potrzebowałam specjalisty mogącego albo przyjąć mnie od razu, albo przepisać leki zdolne szybko mi pomóc.
Wyszukiwarka zaproponowała mi stary budynek w dzielnicy handlowej, blisko piętnaście kilometrów jazdy samochodem od mojego domu. Nawigacja oczywiście pokierowała mnie do głównego wejścia, a nie do wjazdu na parking. Sama musiałam go zlokalizować i przy okazji nie zwariować. Okazało się jednak, że parkingu nie było. Objechałam okolicę trzykrotnie, nim udało mi się zaparkować gdzieś przy ulicy.
Z bliska budynek okazał się znacznie bardziej zniszczony, niż sądziłam. Gładkie beżowe płytki, którymi wyłożono ściany, w wielu miejscach były popękane, a wszystkie tabliczki pokrywał kurz. Na lewo od wejścia znajdował się sklep skupujący i sprzedający jakieś rupiecie. Po prawej z kolei zauważyłam staromodny sklepik z artykułami papierniczymi, podobny do tych widywanych przeze mnie ze dwadzieścia lat wcześniej, gdy byłam małą dziewczynką. Mieli w sprzedaży także duże czerwone świnki-skarbonki z namalowanym na nich znakiem 福 oznaczającym szczęście.
Weszłam w ziejącą czernią jamę budynku. W nozdrza uderzył mnie kojarzący się z piwnicami zapach wilgoci. Przez chwilkę przenosiłam wzrok między schodami oraz szczelnie zasuniętą windą, aż wreszcie nacisnęłam przezroczysty plastikowy guzik. Nad drzwiami rozbłysło pomarańczowe światło w kształcie strzałki sygnalizującej kierunek jazdy. Nawet ten przycisk kojarzył mi się z latami dziewięćdziesiątymi, czasami mojej młodości.
Po dłuższej chwili drzwi otworzyły się z donośnym klekotem. Trochę się zdziwiłam, gdy nie rozsunęły się na dwie strony, tylko przesunęły w jedną, jak w windach towarowych. Co jeszcze dziwniejsze, nie były to jedyne drzwi. Naprzeciwko mnie – tam, gdzie zwykle znajduje się lustro lub po prostu ściana – były kolejne. Obudziła się we mnie klaustrofobia. Odruchowo spojrzałam w kierunku schodów. Winda wyglądała na tak starą, że w każdym momencie mogła się po prostu zatrzymać. Odpychała mnie od siebie. Ostatecznie, nie mogąc znieść miażdżącej mnie presji, odsunęłam dłoń od przycisku. Winda zamknęła się z klekotem, jakby tylko na to czekała, i ukryła przede mną swoje wnętrze.
Odwróciłam się i spojrzałam na wąskie stopnie. Po pustych schodach hulał wiatr, wyglądało też na to, że nigdzie nie ma cyfr informujących o piętrze, na którym się znajdowało. Zamyśliłam się. Poczułam na karku gęsią skórkę, spróbowałam ją rozetrzeć ledwie ciepłymi dłońmi. Byłam niemal w centrum miasta, niby co mogło mi się stać?
Szpital znajdował się na drugim piętrze. Czemu takie nieduże przychodnie zawsze są na drugim piętrze? Czy reguluje to jakiś przepis? Wspięłam się w górę schodów, starając zająć czymś myśli, aż stanęłam przed półprzezroczystymi drzwiami. Nie wiedziałam, czy wyglądały tak od początku, czy zmętniały wskutek upływu czasu. Bez względu na to, jak blisko podchodziłam, nie mogłam dostrzec, co znajdowało się po drugiej stronie. Na drzwiach ujrzałam jednak zieloną naklejkę z odręcznie napisaną nazwą: Klinika Jednego Serca.
Czy powinnam zawrócić?
Skłamałabym, twierdząc, że się nie zawahałam, ale ostatecznie miałam naprawdę ważny powód, by się tu pojawić. Nie chciałam otwierać drzwi dłońmi, więc pchnęłam je lewym barkiem i weszłam do środka. Ocierające się o wycieraczkę drzwi wywołały niepokojąco brzmiący szum, ale wiszący ponad nimi dzwonek wręcz przeciwnie, rozbrzmiał czysto i dźwięcznie.
Przeszedłszy przez wszystkie te trudności, stanęłam wreszcie w klinice i zabrakło mi słów. Zdawała się pochodzić z innej epoki. Przez głowę przemknęła mi absurdalna myśl, że cofnęłam się w czasie. Miałam wrażenie, że czas się tu zatrzymał, że nawet drobiny kurzu przestały się poruszać w powietrzu. Dopiero widok pielęgniarki – kobiety w średnim wieku – siedzącej za kontuarem recepcji naprzeciwko wejścia wyrwał mnie z tej stagnacji. Spojrzałam na ukryte w rękawach dłonie. Naprawdę przez chwilę miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i znów byłam dzieckiem. Oczywiście moje ręce wyglądały tak jak zawsze, ale kiedy przeszłam przez małe pomieszczenie, którego nie ośmieliłabym się nazwać poczekalnią, i stanęłam przy kontuarze recepcji, zauważyłam stojący tam kalendarz wskazujący rok dwa tysiące dwudziesty trzeci.
– Jest pani umówiona?
– Nie, jestem tu pierwszy raz.
– Skoro to pani pierwsza wizyta, proszę wypełnić ten formularz. Kilkoro pacjentów już czeka, więc proszę usiąść, ja panią zawołam. – Ubrana w żółty kardigan pielęgniarka nawet na mnie nie spojrzała. Uznałam, że przepełniające jej głos obojętność i znudzenie idealnie pasowały do tego miejsca.
Niezręcznie opadłam na sofę i się rozejrzałam. Na drugim końcu kanapy siedział starszy mężczyzna z laską, a między nim a mną: matka i córka, zwrócone do siebie częściowo plecami mimo ciasnoty. Każda ze znajdujących się w poczekalni osób istniała w swojej własnej bańce. Niezręcznej ciszy nie przerywało nic, w tle nie rozbrzmiewała żadna cicha melodia.
– Pani Jiwon Kim, zapraszam do gabinetu.
Zmusiłam stopy do ruchu i skierowałam się do wskazanego pomieszczenia. Przekręciłam zimną, stalową gałkę w prawo. Drzwi nie tylko wyglądały na stare, lecz także skrzypiały, jakby od dawna nikt ich nie otwierał. Ostrożnie weszłam do pomalowanego na żółto gabinetu.
– Co panią do mnie sprowadza, pani Kim? – zapytał lekarz rutynowo. Ledwie spojrzał w moją pozbawioną wyrazu twarz robota, odwrócił wzrok i zaczął przeglądać jakiś folder.
– Ja...
– Tak? Proszę kontynuować.
– Mam problemy z oddychaniem. Odczuwam też lekki niepokój, ale nie wiem dlaczego.
– Przesypia pani noce?
– Nie, raczej nie... Ostatnio nie mogę spać. A kiedy już zasypiam, to tylko na chwilę, bo zaraz budzą mnie koszmary.
– Czy ostatnio w pani życiu wydarzyło się coś wyjątkowego? Na przykład wywołującego silny stres.
Mężczyzna miał co najmniej pięćdziesiąt lat. Siedział na miękkim, skórzanym fotelu. Gdyby nie miał na sobie kitla lekarskiego z wyhaftowanym niebieską nicią „dr n. med. Taehyeong Seo”, wyglądałby jak typowy staruszek spotykany na niemal każdym osiedlu. Wciąż na mnie nie patrzył, niezmiennie wbijał wzrok w arkusze. Denerwowałam się coraz bardziej. Mocniej zacisnęłam dłoń wokół telefonu. Nie wiedziałam, co powiedzieć, od czego zacząć, jak to ubrać w słowa. Powód, dla którego moje stare problemy, te nieobjawiające się od lat, nagle wracały i zaczynały uprzykrzać mi życie, był równie wyraźny jak tatuaż oplatający część mojego ramienia, a mimo wszystko nie potrafiłam tego wyartykułować.
Żadne z nas się nie odzywało, przez co panująca w gabinecie cisza zaczynała mi ciążyć. Próbowałam wydusić z siebie odpowiedź i się nie rozpłakać, choć nawet myśl o niej wyciskała mi z oczu łzy. Siedzący naprzeciwko mnie lekarz zanotował coś, czego pewnie i tak bym nie odczytała. Na jego twarzy malowało się znudzenie, które sugerowało, że miał już do czynienia z wieloma przypadkami podobnymi do mojego. Nie próbował nawet tego kryć. Łykając ślinę i oblizując spierzchnięte wargi, zaczęłam powoli tworzyć odpowiedź. Słowa opuszczające moje usta drgały i się mięły, lądowały na podłodze w nieładzie, chaotycznie niczym jego charakter pisma.
– Mama... Niedawno... Mama zmarła.
– Kiedy to było?
– Jakieś... siedem lat temu.
– Siedem lat?
– Tak.
Lekarz wreszcie spojrzał mi w twarz. Nie wiedziałam, co mu chodziło po głowie. Nie potrafiąc znieść jego wzroku, zamknęłam oczy. Westchnął głośno – nie wiedziałam, czy to dobry, czy zły znak – i pstryknął końcówką długopisu.
– Tak długo jest pani w żałobie?
– To... długo?
– Tak, dokładnie. Gdy ktoś umiera, smucimy się, nosimy żałobę. Ale w pani przypadku okres żałoby trwa zdecydowanie za długo. Powinien już dawno się zakończyć.
Nie odpowiedziałam.
– Nie ma możliwości, by czuła się pani dobrze, tak kurczowo trzymając się tego smutku. By poczuła się pani lepiej.
„Moja żałoba trwa zbyt długo...”. W milczeniu analizowałam jego słowa. „Żałoba trwa za długo. Moja żałoba trwa zbyt długo...”. Powoli zamrugałam powiekami, nie potrafiąc pojąć jego słów. „Zbyt długo pielęgnuję w sobie smutek po utracie mamy”. Wniosek, do którego doszłam, odebrał mi dech w piersi. Nie wiedziałam, jak zareagować na tego typu słowa.
– Przepiszę pani leki na najbliższy tydzień – powiedział lekarz. – Wśród tabletek na wieczór będą środki nasenne, więc rankiem proszę zachować ostrożność, jeśli będzie pani prowadzić samochód. Proszę obserwować swoje samopoczucie w ciągu tego tygodnia, a jeśli leki nie przyniosą rezultatów, proszę pojawić się ponownie.
Nie miałam siły, by mu odpowiadać, więc odepchnęłam niewygodne krzesło i wstałam. Miejsce, które sprawiało wrażenie wyjętego z przyjemnych wspomnień, okazało się wypełnione okrutną, brutalną rzeczywistością.
Niestety tego typu wnioski zawsze pojawiają się za późno.
.
Przez kilka dni nie byłam w stanie pisać. Gdy kładłam się spać, łóżko zdawało się mnie odpychać. Przerażająca ciemność mnie przygniatała, odbierała oddech i sen. Spałam coraz mniej, a za dnia cząstka mojej osobowości dokądś odpływała. Problem utrzymywał się. Słońce wstawało, księżyc zachodził, a ja wciąż nie dawałam rady zasnąć. Im dłużej to trwało, tym mocniej bolała mnie głowa – miałam wrażenie, że lada moment eksploduje – a gałki oczne zaczęły pulsować, jakby miały pęknąć. Gdy spoglądałam w lustro, widziałam ledwie trzymającą się na nogach zjawę o przekrwionych oczach.
Mój problem tkwił w przesadnym tamowaniu emocji. Od dziecka nie byłam z nimi szczera. Być może cierpiałam na syndrom dobrego dziecka. Wszystko chciałam robić sama, a tym samym – spełniać oczekiwania rodziców. Wydaje mi się, że problem zaczął się rodzić już wtedy.
Włączyłam komputer i zasiadłam przed pustym arkuszem z zamiarem wyrażenia siebie za pomocą mojego jedynego talentu. Pisarstwem zajmowałam się zawodowo, więc moje życie zależało od każdego postawionego znaku. Musiałam ubierać w słowa to, co grało mi w sercu, i wylewać na zewnątrz.
Myśl. Myśl.
Wpatrując się w mrugający na ekranie kursor, zaczęłam wyciskać z siebie pierwsze zdanie. Pozbawione sensu słowa niepewnie spłynęły z koniuszków moich palców, po czym zniknęły bez śladu. Czułam się bezradna i niekompetentna. Usiadłam do pisania, szukając ulgi, pomocy, ukojenia. Tymczasem tylko niepotrzebnie torturowałam niewinną klawiaturę. Westchnęłam z frustracją.
Pierwsze słowo, zdanie, akapit, strona. One zawsze są najtrudniejsze. Stare porzekadła, „początek to połowa sukcesu” albo „najważniejszy pierwszy krok”, okazywały się prawdą. Później powinno być już tylko łatwiej, ja jednak od miesiąca nie napisałam ani słowa.
„Za dużo od siebie wymagasz”.
Usłyszałam w myślach głos. Te słowa mnie sparaliżowały. Nie wiedziałam, kto je wypowiedział ani kiedy to nastąpiło. A jednak to krótkie zdanie, które mogłam usłyszeć od każdego z moich znajomych, na chwilę utkwiło mi w pamięci.
„Nie zamykaj się w domu przy pisaniu. Przejdź się czasem. Ponoć spacer to najlepszy sposób na poprawę humoru”.
Pchana tymi słowami, wyszłam z pracowni. Stanęłam w salonie i przez wielkie okno spojrzałam na skąpany w szarości świat. Liście niezdolne przeciwstawić się chłodnym wiatrom poopadały na ziemię, a ogołocone z nich gałęzie poruszały się w rytm podmuchów. Mieliśmy wyjątkowo mroźną zimę.
Nie lubię zimy. Jej chłodnych, mokrych poranków, długich nocy, długiego czekania na wschód słońca. Moim zdaniem istniało dużo więcej powodów, by zimy nienawidzić, niż ją kochać. Miałam wrażenie, że temperatura spadała bez końca, a ten paskudny chłód zniechęcał mnie do wyściubiania nosa poza mieszkanie. Gdy jesień miała się ku końcowi, chowałam się w mrokach swojej jaskini jak niedźwiedź zapadający w sen zimowy.
Mimo wszystko, z powodu znalezionej w internecie opowiastki, postanowiłam wybrać się dziś na spacer. Wedle tego tekstu wściekli Inuici maszerowali przed siebie, dopóki nie opuścił ich gniew. Szli, dopóki się nie uspokoili, a kiedy ten moment następował, zatrzymywali się i wracali na ścieżkę, którą zmierzali wcześniej. Poruszył mnie płynący z tej historii wniosek: by wrócić na dobre tory, trzeba najpierw pokonać ścieżkę skruchy i wybaczenia. Ubrałam się w kilka z niewielu zimowych elementów garderoby, jakie miałam, i wyszłam na zewnątrz. Metalowe drzwi zamknęły się za mną ciężko.
Przeprowadziłam się tu niedawno. Zima nadeszła, ledwie się urządziłam, więc wciąż nie wiedziałam, co gdzie jest. Szłam więc, gdzie mnie nogi poniosły, z rękami w kieszeniach grubej puchowej kurtki, krok za krokiem, a mój oddech tworzył w powietrzu białe obłoki.
Skuliłam się cała, gdy uderzył we mnie kąśliwy zimny wiatr. Maszerując, wróciłam myślami do dnia, w którym wyrzuciłam otrzymane w przychodni leki do kosza.
„Tak długo jest pani w żałobie?”. Dokładnie tak powiedział lekarz. „Gdy ktoś umiera, smucimy się, nosimy żałobę. Ale w pani przypadku okres żałoby trwa zdecydowanie za długo. Powinien już dawno się zakończyć”.
Wypowiedziane przez niego słowa uczepiły się moich wspomnień jak rzep psiego ogona. Po tym, jak zapłaciłam za wizytę i umówiłam się na kolejną, usiadłam w poczekalni, czekając na przygotowanie leków. Trwało to okrutnie długo, jakby ktoś celowo spowolnił upływ czasu. Nawet cyfry zegara wyświetlane na ekranie telefonu zdawały się zmieniać niechętnie. W opuszczonej przez innych pacjentów klinice panowała cisza, a mnie kończyła się cierpliwość.
W tej chwili drzwi do przychodni otworzyły się zamaszyście, a do poczekalni wparował jakiś mężczyzna. Dysząc głośno, minął kontuar recepcji i wszedł prosto do gabinetu. W środku nie zastał jednak lekarza. Byłam jego ostatnią pacjentką tego dnia, wyszedł więc wcześniej.
– Halo, jest tu kto?! Haaloo!!! – wrzasnął blady na twarzy mężczyzna, krążąc po całej przychodni. Po chwili zatrzymał się, wyprostował i spojrzał na owinięty wokół lewego nadgarstka zegarek. Tik. Tak. Oderwał wzrok od tarczy i ponownie się rozejrzał, a ja wciąż słyszałam pospieszne tykanie wskazówki odmierzającej sekundy. Czule położył dłoń na zegarku i zaczął go gładzić, jakby był jakimś skarbem. Nie potrafiłam ocenić, od jak dawna mógł go używać. Koperta lśniła jak nowa, ale skórzany, granatowy pasek wydawał się znoszony i wyblakły. – Halo! Czy ktoś może podejść?! Ktoś tu umiera!!!
Ktoś tu umiera!
Krzyknął ponownie, nie potrafiąc znieść przedłużającego się oczekiwania. Byłam pewna, że tymi trzema słowami dawał jedynie upust swojej wściekłości, ale i tak serce zabiło mi mocniej. Zaczęło mi piszczeć w uszach, gładka podłoga wyszła mi na spotkanie niczym wściekła fala. Zamknęłam oczy i potrząsnęłam głową, próbując zapanować nad zbliżającym się atakiem paniki.
– Halo... Proszę...
Wskazówka minutowa zegara wiszącego na ścianie przesunęła się w przód. Na widok tego mężczyzna zacisnął drżące wargi i powstrzymał się od dalszych krzyków. Choć znajdowaliśmy się w tym samym pomieszczeniu, byliśmy tak daleko od siebie, jakbyśmy tkwili w zupełnie różnych miejscach. Pozbawiona jego wrzasków poczekalnia wypełniła się martwą ciszą.
Nie wiem, ile czasu minęło. Ledwie zmęczony krzykami mężczyzna opadł na krzesło w pobliżu kontuaru recepcji, z głębi kliniki wyłoniła się pielęgniarka i mnie zawołała:
– Pani Jiwon Kim, zapraszam po leki.
Ostrożnie minęłam mężczyznę, wzięłam pigułki i czym prędzej opuściłam przychodnię.
Idąc w dół schodów, słyszałam grzechot tabletek dobiegający ze ściśniętej w dłoni torebki. Sama rozmowa z lekarzem trwała nie dłużej niż pięć minut, ale straciłam w tym miejscu mnóstwo czasu. Po raz pierwszy w życiu, wychodząc z jakiejkolwiek kliniki, miałam tak silne poczucie straconego czasu.
W myślach porównywałam pozbawione emocji oczy lekarza ze spojrzeniem wyjącego z ich nadmiaru mężczyzny. I zaraz potem wyrzuciłam torbę z lekami do stojącego przy chodniku kosza na śmieci.
Od tamtego dnia minęły trzy tygodnie. Po tym, jak brutalnie wywaliłam przepisane mi tabletki nasenne, zmagałam się z okrutną bezsennością, ale pigułki wydawały mi się trucizną, czymś, czego nie powinnam brać do ust. Ilekroć przypominałam sobie pękatą torbę z lekami, wspominałam także nieprzyjemne wrażenie pozostawione przez lekarza oraz niepokój zasiany we mnie przez tamtego mężczyznę. Miałam nadzieję, że na moje dolegliwości znajdę inne lekarstwo niż wypakowane chemią tabletki.
W tym momencie w uszy uderzył mnie świst wiatru. Podmuch był jak wymierzony mi policzek. Potrząsnęłam głową, jakbym wybudzała się ze snu na jawie. Zaraz potem coś spadło mi na ramię, wokół pojawiło się kilka mokrych śladów, i niespodziewanie lunęło. Okazało się, że ciężkie szare chmury, które widziałam przez okno, nie były pierwszymi zwiastunami zimy, lecz posłańcami deszczu. Przyjęłam ulewę ze znacznie większym chłodem, niż zrobiłabym to, znajdując się w jakimkolwiek pomieszczeniu. Uniosłam rękę, tworząc z niej pozbawioną sensu namiastkę parasola, i szybko ukryłam się pod pierwszym daszkiem, jaki rzucił mi się w oczy. Przemoczona zimowym deszczem czułam tak dojmujący ziąb, że zaczęłam szczękać zębami.
– Serio... Nic mi nie pomoże.
Gdy tak kryłam się przed deszczem, wyglądając pewnie równie żałośnie jak zmokła mysz, przyszła mi do głowy pewna myśl. Dotychczas sądziłam, że dobrze sobie radzę, ale świat zdawał się zdeterminowany, by udowodnić mi pomyłkę, i bez ustanku pchał mnie ku przepaści. Cokolwiek bym robiła, czekały mnie zawód, upadek, zniszczenie, porażka. Ten wniosek był niczym grom z jasnego nieba. Wprawdzie to ciało miałam mokre od deszczu, ale w piersi czułam dziwną pustkę, jakby ktoś wybił mi w niej dziurę.
Ktoś tu umiera!!!
Czy tak właśnie czuł się tamten mężczyzna? Pamiętałam jego wrzaski. Krzyczał, jakby próbował nie wypuścić z rąk ostatniej deski ratunku. Co działo się w jego życiu? Otrząsnęłam się, zrzucając krople deszczu z ubrań i włosów, jakbym mogła w ten sposób pozbyć się też natrętnych myśli.
Deszcz przybierał na sile. Plusk kropel kojarzył mi się z wystrzałami.
Dopiero teraz uniosłam głowę i odkryłam, że znalazłam schronienie nie pod byle plastikowym daszkiem, lecz pod kawałem starej blachy falistej. Także podest, na którym stałam, wyglądał na wiekowy. Tu i ówdzie ziały w nim dziury. Rozejrzałam się. Cały budynek lata świetności miał już za sobą. Drewniane szprosy podtrzymujące nieprzezroczyste szyby wewnątrz okien, obecnie już rzadko spotykane, także sprawiały wrażenie starych. Na drzwiach, których każdy ruch wiązał się prawdopodobnie z głośnym skrzypieniem, dostrzegłam kartkę z napisem „Otwarte”.
– Co to za miejsce?
Trudno było cokolwiek ustalić, stojąc pod daszkiem i nie mając widoku na jakikolwiek szyld. Na żadnym z okien nie widziałam też naklejki z godzinami otwarcia. Żeby się czegokolwiek dowiedzieć, musiałam wyjść na deszcz. Gdy uniosłam głowę, ulewa zaczęła siec mnie po oczach, uniemożliwiając wyraźne widzenie, ale na ścianie udało mi się dostrzec nieduży szyld.
Księgarnia
wspomniana
– „Księgarnia wspomniana”? Dość nietypowa nazwa.
Wróciłam pod daszek i ponownie strząsnęłam wilgoć z głowy i ubrań. Zaraz potem poczułam na karku podmuch cieplejszego powietrza, po którym znajdujące się za mną drzwi do księgarni stuknęły. Obejrzałam się, jakby ktoś mną sterował. Wcześniej szczelnie zamknięte drzwi przesuwne teraz były lekko uchylone, tak na palec. Zamrugałam. Nie zapowiadało się, by deszcz miał ustać w najbliższym czasie, a ja nie miałam najmniejszej ochoty wracać do domu w takiej ulewie.
– Może... mają tu coś ciekawego?
Miałam nadzieję, że odnajdę tu choćby okruch nadziei, cokolwiek, co pomoże mi przezwyciężyć pisarską blokadę. Zdarzało mi się łapać inspirację po przeczytaniu czegoś dobrego. Skoro i tak musiałam jakoś spożytkować ten czas, uznałam, że nie zaszkodzi rozejrzeć się po tej księgarni. Wsunęłam dłoń w szczelinę między drzwiami a futryną. Poszerzyłam ją. Ku mojemu zdziwieniu drzwi pokryte bordową farbą, tu i ówdzie odchodzącą od drewna, nie stawiły oporu i nie zaskrzypiały. Weszłam do księgarni i zasunęłam za sobą panel, a szmer deszczu natychmiast rozwiał się jak sen. Powoli rozglądałam się po zdecydowanie rzadko uczęszczanym lokalu.
.
Dziwne.
Byłam pewna, że na zewnątrz padało, wręcz lało jak w środku lata. Pojedyncze krople szybko przeszły w gęstą mżawkę, a ta w ulewę. Krople lądujące na mnie oraz asfalcie wokół były tak ciężkie, że czyniony przez nie hałas wręcz ranił mnie w uszy. Zdolny obudzić umarłego jazgot ucichł jednak, ledwie zasunęłam niepozornie wyglądające drzwi. A może tylko mi się wydawało, że cały świat nagle ucichł? Czyżby uciążliwy szum uszny towarzyszący mi od kilku dni z powodu permanentnego niewyspania ostatecznie doprowadził do poważniejszego uszczerbku na słuchu? Targana obawami, skupiłam wzrok na znajdującym się przede mną pomieszczeniu.
Wnętrze księgarni było znacznie większe, niż wyglądało z zewnątrz, sufit także wisiał dość wysoko. Lokal kojarzył mi się ze słoniem upchniętym do lodówki. Nie potrafiłam tego objąć rozumem. Czyżbym śniła? A może zawodziła mnie orientacja przestrzenna? Niekończące się półki wiszące na każdej ze ścian były pełne książek. Czy to możliwe, żeby ta masa papieru tak skutecznie pochłaniała dobiegające z zewnątrz dźwięki? Do głowy przyszła mi pewna absurdalna myśl i wywołała szybsze bicie serca.
– Co to ma...
Chyba rozsądniej byłoby stąd wyjść. Przeczucie nigdy wcześniej mnie nie zawiodło. Musiałam stąd wyjść, zanim dopadnie mnie atak paniki. Odwróciłam się. Ledwie pociągnęłam za uchwyt drzwi, w oczy uderzyło mnie ciepłe światło. Za starym przesuwnym skrzydłem lśniło słońce. Już po deszczu? Nie, niemożliwe. Tamta nawałnica nie skończyłaby się ot tak. Nawet zakładając, że ulewa odeszła równie szybko, jak się pojawiła, promienie słoneczne przeciskające się między ciemnymi chmurami zaściełającymi niebo, jakby z nich drwiące, wydawały mi się dziwne. Wysunęłam dłoń przed siebie, tak by padł na nią ich blask.
– Ciepło...
Przeszedł mnie dreszcz, ledwie poczułam z dawna upragnione ciepło. Dłoń, którą dotychczas trzymałam skrzydło drzwi, oblała się potem – nie wiem, czy wskutek lęku, czy wyższej temperatury – i zsunęła z uchwytu. Bałam się sytuacji, nad którymi nie miałam kontroli. Dziwiłam się więc, że poza niepokojem czułam także nieopisaną ulgę i ciekawość, zupełnie jakby padające do moich stóp promienie słońca działały na mnie uspokajająco.
Wytarłam spocone dłonie w spodnie i odetchnęłam głęboko. „Jest okej, jest okej”, powtarzałam w myślach, a serce powolutku wracało do normalnego tempa pracy.
– Dzień dobry. Czy jest tu ktoś? – Przełknęłam ślinę i odwróciłam głowę, by zerknąć ponownie ku wnętrzu księgarni. Lampy oświetlające regały wypełniały wnętrze światłem równie ciepłym co promienie słoneczne, w nieco jaśniejszym blasku z kolei stało piękne drzewo.
Jak mogłam go wcześniej nie zauważyć? Niczym kukiełka na usługach animatora podeszłam bliżej. „Jak to możliwe, że drzewo rosło wewnątrz budynku?”, zastanawiałam się, patrząc na sięgające wysokiego sufitu zielone liście. Pień drzewa wychodził bezpośrednio z podłogi, jakby stanowił z nią jedność, a wokół niego kwitły nawet kwiatki. Nie potrafiłam ich nazwać.
„Niemożliwe, musi być sztuczne”. Nie potrafiłam uwierzyć, że tak wielkie drzewo mogło rosnąć w budynku o równie mikrych rozmiarach, więc bezwiednie wokół niego krążyłam. O jego prawdziwości przekonałam się, gdy przesunęłam dłonią po jednej z gałęzi i zraniłam się w palec na jakiejś nierówności. Na skórze wykwitła mi czerwona plamka krwi. Poczułam też unoszący się w powietrzu aromat wilgotnej ziemi, słabą, acz wyczuwalną woń trawy oraz zapach kwiatów. Czyli jednak nie śniłam, a ta na pozór zwyczajna, a tak naprawdę całkowicie nadzwyczajna, księgarnia faktycznie istniała.
Wróciłam po własnych śladach i spojrzałam na regały w pobliżu wejścia. Stojące na nich książki miały przetarte grzbiety i stronice tak pożółkłe, że zaczęłam podawać w wątpliwość, czy faktycznie trafiłam do księgarni. Czy to nie był raczej antykwariat? Bez względu na nazwę lokalu zebrane w nim książki pokrywała gruba warstwa kurzu, jakby od dawna nikt do niego nie zaglądał. Nie mogąc opanować ciekawości, wzięłam z półki pierwszą z brzegu lekturę. Była to stara pozycja o tytule Jang Yeongsil, a jej okładkę zdobiły znajoma ilustracja oraz charakterystyczny font.
– Hm? To chyba jedna z moich ulubionych książek z dzieciństwa?
Na dłoni, w której trzymałam książkę, poczułam lekki powiew chłodnego wiatru. Gdy rozchyliłam twarde oprawy i musnęłam palcami dotykane przez wiele innych rąk strony, poczułam charakterystyczny, choć dawno zapomniany zapach. Kojarzył mi się z dzieciństwem, był niepowtarzalny. Tak pachniał... dom.
Rzadko się przeprowadzaliśmy. Gdy miałam pięć lat, przenieśliśmy się ze starej posiadłości stojącej na obrzeżach miasta, w której rodzice mieszkali po ślubie, a ja się wychowywałam, do apartamentu w centrum. Wcześniej jeszcze urodził się mój o dwa lata młodszy brat, a tata zasiadł na czele firmy budowlanej, dzięki czemu mogliśmy pozwolić sobie na zakup mieszkania o powierzchni trzydziestu pyeong. Mieszkałam tam przez kolejne piętnaście lat, aż stuknęła mi dwudziestka.
Mama uwielbiała to miejsce i dużo weń inwestowała. Jej zwinne dłonie oraz sokole oko, któremu nie umykał żaden zakamarek domu, mogły być wzorem dla dekoratorów wnętrz. Tworząc dla nas idealne gniazdko, dawała upust swojej radości i dumie z sukcesu, jakim był wykup mieszkania tak wcześnie.
Wszyscy byliśmy dumni z tego lokum. Mieszkający w tym samym bloku sąsiedzi chwalili gust mamy, twierdząc, że nasz apartament wyglądał na większy niż ich, mimo że powierzchnia oraz układ lokali były identyczne. Ja i brat spędziliśmy w nim swoje nastoletnie lata, wchodziliśmy w nim w dorosłość. A potem, gdy miałam dwadzieścia lat, miejsce, które miałam do końca życia nazywać domem, trafiło na sprzedaż.
Odpłynęłam we wspomnienia, niezdolna choćby poruszyć ręką trzymającą książkę. Ledwie ściągnęłam ją z półki, wciąż czułam w nosie charakterystyczny, wywołujący nostalgię zapach. Wreszcie wróciłam do rzeczywistości. Przekartkowałam książkę i otworzyłam ją na ostatniej stronie. Widniały tam krzywe litery zapisane zielonym pisakiem.
Jang Yeongsil jest super, bo przeszedł ponad granicami dzielącymi klasy społeczne. Od dziś będę go uważać za najwspanialszego człowieka na świecie. ★★★★★
– Niewiarygodne...
Zaparło mi dech na widok dobrze znanego charakteru pisma. Miałam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie do bardzo odległej przeszłości. Podobnie poczułam się w tamtej przychodni wydającej się pochodzić z zupełnie innej epoki. Jakbym miała przed sobą siedmioletnią siebie.
Zamknęłam rozdziawione usta i szybko sięgnęłam po kolejną książkę. Helen Keller. Była to jedna z najlepszych biografii wydanych przez tego samego wydawcę, który opublikował także przejrzaną wcześniej pozycję. Ledwie ujrzałam pomięte kartki tej publikacji – zalane, a następnie wysuszone – poczułam w ustach suchość. Zaczęłam podejrzewać, że to nieco za dużo jak na zwykły zbieg okoliczności, ale uznałam, że nie zaszkodzi się upewnić.
Przekartkowałam i tę książkę. Im więcej stron znajdowało się po lewej, tym mocniej biło mi serce. Przekładałam kartki tak szybko, jak mogłam. Nie wiedziałam, czego szukałam, czy też czego się bałam. Wreszcie dotarłam do samego końca wspaniałej biografii Helen Keller, a tym samym do wyklejki w kolorze kości słoniowej. Znalazłam tam zapisane niebieskim długopisem słowa:
Utrata wzroku jest najbardziej przerażającą rzeczą na świecie. Czy byłabym w stanie funkcjonować mimo tej ułomności, gdybym na swojej drodze spotkała tak cudowną nauczycielkę jak Helen Keller? Naprawdę nie wiem. ★★★★★
Nie miałam wątpliwości. Wszystkie zebrane tu biografie należały do mnie. Za dodatkowe dowody mogłyby służyć ślady po zaginanych w trójkąty rogach – nie miałam wtedy w zwyczaju używać zakładek – rozlanym tu i ówdzie soku pomarańczowym czy pogiętych krawędziach twardych opraw, pamiątce po kłótni z młodszym bratem.
Cofnęłam się o krok i spojrzałam na rzędy książek. Po sekcji poświęconej biografiom, zajmującej półki od ziemi do trzeciej od góry, zaczynały się powieści, które wielokrotnie czytałam w dzieciństwie. Dziwne losy Jane Eyre, Ciernik, Mały Książę i Nocny lot, a nawet Łosoś.
Łosoś autorstwa Dohyun An był dla mnie wyjątkowy. Po raz pierwszy przeczytałam tę powieść w wieku dziesięciu lat, a później nie mogłam zasnąć, zmrożona okrutnym prawem natury, wedle którego rozwojowi nowego życia zawsze towarzyszy śmierć rodziców. Co więcej, przez tę powieść po dziś dzień, mimo że byłam już dobrze po trzydziestce, nie jadałam łososia. Wciąż bardzo dobrze pamiętałam niewinność i szlachetną śmierć tamtej srebrzystej ryby.
Zacisnęłam dłonie w pięści. Ta księgarnia była dziwna. Wręcz za bardzo. Czyżbym to wszystko wyśniła? Czy może to jedynie omamy wywołane przedłużającą się bezsennością? Doskonale wiedziałam, że wszystkie te książki trafiły na śmietnik wraz z resztą wyposażenia domu, kiedy tamten został wystawiony na sprzedaż. Nie sposób było zmieścić wszystkie przedmioty zgromadzone w liczącym trzydzieści pyeong mieszkaniu w jednym, na szybko udostępnionym mi przez ciotkę pokoju hanoka.
Skąd wzięły się tu wszystkie wyrzucone książki? Mój skołowany umysł nie był w stanie podsunąć żadnej odpowiedzi. Czas zdawał się tu płynąć wolniej, czyniąc to miejsce jeszcze mniej realistycznym. Odwróciłam się i spojrzałam na inny regał. Na grzbietach stojących tam książek nie było tytułów, lecz daty. Wszystkie woluminy miały tę samą wysokość, ale różniły się grubością.
6 lutego 2023
Turkusowe grzbiety tych książek zdawały się wręcz lśnić nowością, kontrastując ze starymi, poplamionymi wydaniami widzianymi przeze mnie wcześniej. Niczym przyciągana jakąś nadnaturalną siłą, sięgnęłam ręką do tego regału, ale po chwili się cofnęłam. Znajdowałam się w dziwnym miejscu otoczona równie dziwnymi książkami, w księgarni bez choćby jednego klienta, w mrożącej krew w żyłach ciszy. Pełgający mi po kręgosłupie dreszcz podpowiadał, że powinnam czym prędzej się stąd wynieść. Z całej siły chwyciłam uchwyt umożliwiający odsunięcie drzwi. Wtedy jednak zza drzewa dobiegł mnie huk, a później czyjeś słowa.
– Jeśli otworzysz te drzwi... – Czekałam na ciąg dalszy. – ...będziesz mogła wyjść, ale już nigdy tu nie wrócisz.
Zamarłam bez ruchu, jak pod wpływem zaklęcia. Głos, który przełamał panującą w lokalu ciężką ciszę, należał do kobiety. Mówiła uprzejmie, bardzo wyraźnie. Targana niepokojem, powoli się odwróciłam. Ujrzałam wpatrującą się we mnie młodą kobietę, stojącą na drabinie sięgającej od podłogi po sam sufit.