Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Księgarnia wspomnień - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Księgarnia wspomnień - ebook

Które chwile ze swojego życia byś wybrał, gdybyś mógł przeżyć je jeszcze raz?

Życie Jiwon zaczęło rozpadać się, gdy zachorowała jej matka. Po ośmiu latach zmarła, a kolejne siedem lat minęło dziewczynie na przeżywaniu żałoby. Pewnego deszczowego dnia, gdy Jiwon zaczyna czuć, że życie ją przerasta, trafia na tajemniczą księgarnię, gdzie w nieskończonej liczbie książek przechowuje się wspomnienia.

Księgarnia pojawia się przed osobami, które pragną odejść z tego świata. Właścicielka przybytku składa im niezwykłą ofertę: w zamian za część przyszłego życia mogą trzykrotnie powrócić do przeszłości.

Przeglądając półki, Jiwon zdaje sobie sprawę, że nie ma już nic do stracenia. Postanawia cofnąć się w czasie, by uratować swoją matkę. Otwierając kolejne woluminy w Księgarni wspomnień, wyrusza w podróż, która zmieni wszystko… a najbardziej ją samą.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68381-26-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie­koń­cząca się noc

Dok­tor za­py­tał tam­tego dnia:

– Co pa­nią do mnie spro­wa­dza?

Oto­czy­łam się pół­praw­dami i umie­jęt­nie do­bra­nymi kłam­stwami.

– Mam pro­blemy z od­dy­cha­niem. Od­czu­wam też lekki nie­po­kój, ale nie wiem dla­czego.

Gdy wra­cam my­ślami do tam­tego dnia, nie pa­mię­tam, jak tra­fi­łam do tego szpi­tala. Nie stał ani w po­bliżu mo­jego domu, ani przy ru­chli­wej ulicy. Nie miał też wielu po­zy­tyw­nych opi­nii. Do głowy przy­cho­dzi mi tylko to, że aku­rat był week­end, a ja po­trze­bo­wa­łam spe­cja­li­sty mo­gą­cego albo przy­jąć mnie od razu, albo prze­pi­sać leki zdolne szybko mi po­móc.

Wy­szu­ki­warka za­pro­po­no­wała mi stary bu­dy­nek w dziel­nicy han­dlo­wej, bli­sko pięt­na­ście ki­lo­me­trów jazdy sa­mo­cho­dem od mo­jego domu. Na­wi­ga­cja oczy­wi­ście po­kie­ro­wała mnie do głów­nego wej­ścia, a nie do wjazdu na par­king. Sama mu­sia­łam go zlo­ka­li­zo­wać i przy oka­zji nie zwa­rio­wać. Oka­zało się jed­nak, że par­kingu nie było. Ob­je­cha­łam oko­licę trzy­krot­nie, nim udało mi się za­par­ko­wać gdzieś przy ulicy.

Z bli­ska bu­dy­nek oka­zał się znacz­nie bar­dziej znisz­czony, niż są­dzi­łam. Gład­kie be­żowe płytki, któ­rymi wy­ło­żono ściany, w wielu miej­scach były po­pę­kane, a wszyst­kie ta­bliczki po­kry­wał kurz. Na lewo od wej­ścia znaj­do­wał się sklep sku­pu­jący i sprze­da­jący ja­kieś ru­pie­cie. Po pra­wej z ko­lei za­uwa­ży­łam sta­ro­modny skle­pik z ar­ty­ku­łami pa­pier­ni­czymi, po­dobny do tych wi­dy­wa­nych przeze mnie ze dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, gdy by­łam małą dziew­czynką. Mieli w sprze­daży także duże czer­wone świnki-skar­bonki z na­ma­lo­wa­nym na nich zna­kiem 福 ozna­cza­ją­cym szczę­ście.

We­szłam w zie­jącą czer­nią jamę bu­dynku. W noz­drza ude­rzył mnie ko­ja­rzący się z piw­ni­cami za­pach wil­goci. Przez chwilkę prze­no­si­łam wzrok mię­dzy scho­dami oraz szczel­nie za­su­niętą windą, aż wresz­cie na­ci­snę­łam prze­zro­czy­sty pla­sti­kowy gu­zik. Nad drzwiami roz­bły­sło po­ma­rań­czowe świa­tło w kształ­cie strzałki sy­gna­li­zu­ją­cej kie­ru­nek jazdy. Na­wet ten przy­cisk ko­ja­rzył mi się z la­tami dzie­więć­dzie­sią­tymi, cza­sami mo­jej mło­do­ści.

Po dłuż­szej chwili drzwi otwo­rzyły się z do­no­śnym kle­ko­tem. Tro­chę się zdzi­wi­łam, gdy nie roz­su­nęły się na dwie strony, tylko prze­su­nęły w jedną, jak w win­dach to­wa­ro­wych. Co jesz­cze dziw­niej­sze, nie były to je­dyne drzwi. Na­prze­ciwko mnie – tam, gdzie zwy­kle znaj­duje się lu­stro lub po pro­stu ściana – były ko­lejne. Obu­dziła się we mnie klau­stro­fo­bia. Od­ru­chowo spoj­rza­łam w kie­runku scho­dów. Winda wy­glą­dała na tak starą, że w każ­dym mo­men­cie mo­gła się po pro­stu za­trzy­mać. Od­py­chała mnie od sie­bie. Osta­tecz­nie, nie mo­gąc znieść miaż­dżą­cej mnie pre­sji, od­su­nę­łam dłoń od przy­ci­sku. Winda za­mknęła się z kle­ko­tem, jakby tylko na to cze­kała, i ukryła przede mną swoje wnę­trze.

Od­wró­ci­łam się i spoj­rza­łam na wą­skie stop­nie. Po pu­stych scho­dach hu­lał wiatr, wy­glą­dało też na to, że ni­g­dzie nie ma cyfr in­for­mu­ją­cych o pię­trze, na któ­rym się znaj­do­wało. Za­my­śli­łam się. Po­czu­łam na karku gę­sią skórkę, spró­bo­wa­łam ją ro­ze­trzeć le­d­wie cie­płymi dłońmi. By­łam nie­mal w cen­trum mia­sta, niby co mo­gło mi się stać?

Szpi­tal znaj­do­wał się na dru­gim pię­trze. Czemu ta­kie nie­duże przy­chod­nie za­wsze są na dru­gim pię­trze? Czy re­gu­luje to ja­kiś prze­pis? Wspię­łam się w górę scho­dów, sta­ra­jąc za­jąć czymś my­śli, aż sta­nę­łam przed pół­prze­zro­czy­stymi drzwiami. Nie wie­dzia­łam, czy wy­glą­dały tak od po­czątku, czy zmęt­niały wsku­tek upływu czasu. Bez względu na to, jak bli­sko pod­cho­dzi­łam, nie mo­głam do­strzec, co znaj­do­wało się po dru­giej stro­nie. Na drzwiach uj­rza­łam jed­nak zie­loną na­klejkę z od­ręcz­nie na­pi­saną na­zwą: Kli­nika Jed­nego Serca.

Czy po­win­nam za­wró­cić?

Skła­ma­ła­bym, twier­dząc, że się nie za­wa­ha­łam, ale osta­tecz­nie mia­łam na­prawdę ważny po­wód, by się tu po­ja­wić. Nie chcia­łam otwie­rać drzwi dłońmi, więc pchnę­łam je le­wym bar­kiem i we­szłam do środka. Ocie­ra­jące się o wy­cie­raczkę drzwi wy­wo­łały nie­po­ko­jąco brzmiący szum, ale wi­szący po­nad nimi dzwo­nek wręcz prze­ciw­nie, roz­brzmiał czy­sto i dźwięcz­nie.

Prze­szedł­szy przez wszyst­kie te trud­no­ści, sta­nę­łam wresz­cie w kli­nice i za­bra­kło mi słów. Zda­wała się po­cho­dzić z in­nej epoki. Przez głowę prze­mknęła mi ab­sur­dalna myśl, że cof­nę­łam się w cza­sie. Mia­łam wra­że­nie, że czas się tu za­trzy­mał, że na­wet dro­biny ku­rzu prze­stały się po­ru­szać w po­wie­trzu. Do­piero wi­dok pie­lę­gniarki – ko­biety w śred­nim wieku – sie­dzą­cej za kon­tu­arem re­cep­cji na­prze­ciwko wej­ścia wy­rwał mnie z tej sta­gna­cji. Spoj­rza­łam na ukryte w rę­ka­wach dło­nie. Na­prawdę przez chwilę mia­łam wra­że­nie, że cof­nę­łam się w cza­sie i znów by­łam dziec­kiem. Oczy­wi­ście moje ręce wy­glą­dały tak jak za­wsze, ale kiedy prze­szłam przez małe po­miesz­cze­nie, któ­rego nie ośmie­li­ła­bym się na­zwać po­cze­kal­nią, i sta­nę­łam przy kon­tu­arze re­cep­cji, za­uwa­ży­łam sto­jący tam ka­len­darz wska­zu­jący rok dwa ty­siące dwu­dzie­sty trzeci.

– Jest pani umó­wiona?

– Nie, je­stem tu pierw­szy raz.

– Skoro to pani pierw­sza wi­zyta, pro­szę wy­peł­nić ten for­mu­larz. Kil­koro pa­cjen­tów już czeka, więc pro­szę usiąść, ja pa­nią za­wo­łam. – Ubrana w żółty kar­di­gan pie­lę­gniarka na­wet na mnie nie spoj­rzała. Uzna­łam, że prze­peł­nia­jące jej głos obo­jęt­ność i znu­dze­nie ide­al­nie pa­so­wały do tego miej­sca.

Nie­zręcz­nie opa­dłam na sofę i się ro­zej­rza­łam. Na dru­gim końcu ka­napy sie­dział star­szy męż­czy­zna z la­ską, a mię­dzy nim a mną: matka i córka, zwró­cone do sie­bie czę­ściowo ple­cami mimo cia­snoty. Każda ze znaj­du­ją­cych się w po­cze­kalni osób ist­niała w swo­jej wła­snej bańce. Nie­zręcz­nej ci­szy nie prze­ry­wało nic, w tle nie roz­brzmie­wała żadna ci­cha me­lo­dia.

– Pani Ji­won Kim, za­pra­szam do ga­bi­netu.

Zmu­si­łam stopy do ru­chu i skie­ro­wa­łam się do wska­za­nego po­miesz­cze­nia. Prze­krę­ci­łam zimną, sta­lową gałkę w prawo. Drzwi nie tylko wy­glą­dały na stare, lecz także skrzy­piały, jakby od dawna nikt ich nie otwie­rał. Ostroż­nie we­szłam do po­ma­lo­wa­nego na żółto ga­bi­netu.

– Co pa­nią do mnie spro­wa­dza, pani Kim? – za­py­tał le­karz ru­ty­nowo. Le­d­wie spoj­rzał w moją po­zba­wioną wy­razu twarz ro­bota, od­wró­cił wzrok i za­czął prze­glą­dać ja­kiś fol­der.

– Ja...

– Tak? Pro­szę kon­ty­nu­ować.

– Mam pro­blemy z od­dy­cha­niem. Od­czu­wam też lekki nie­po­kój, ale nie wiem dla­czego.

– Prze­sy­pia pani noce?

– Nie, ra­czej nie... Ostat­nio nie mogę spać. A kiedy już za­sy­piam, to tylko na chwilę, bo za­raz bu­dzą mnie kosz­mary.

– Czy ostat­nio w pani ży­ciu wy­da­rzyło się coś wy­jąt­ko­wego? Na przy­kład wy­wo­łu­ją­cego silny stres.

Męż­czy­zna miał co naj­mniej pięć­dzie­siąt lat. Sie­dział na mięk­kim, skó­rza­nym fo­telu. Gdyby nie miał na so­bie ki­tla le­kar­skiego z wy­ha­fto­wa­nym nie­bie­ską ni­cią „dr n. med. Ta­ehy­eong Seo”, wy­glą­dałby jak ty­powy sta­ru­szek spo­ty­kany na nie­mal każ­dym osie­dlu. Wciąż na mnie nie pa­trzył, nie­zmien­nie wbi­jał wzrok w ar­ku­sze. De­ner­wo­wa­łam się co­raz bar­dziej. Moc­niej za­ci­snę­łam dłoń wo­kół te­le­fonu. Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć, od czego za­cząć, jak to ubrać w słowa. Po­wód, dla któ­rego moje stare pro­blemy, te nie­ob­ja­wia­jące się od lat, na­gle wra­cały i za­czy­nały uprzy­krzać mi ży­cie, był rów­nie wy­raźny jak ta­tuaż opla­ta­jący część mo­jego ra­mie­nia, a mimo wszystko nie po­tra­fi­łam tego wy­ar­ty­ku­ło­wać.

Żadne z nas się nie od­zy­wało, przez co pa­nu­jąca w ga­bi­ne­cie ci­sza za­czy­nała mi cią­żyć. Pró­bo­wa­łam wy­du­sić z sie­bie od­po­wiedź i się nie roz­pła­kać, choć na­wet myśl o niej wy­ci­skała mi z oczu łzy. Sie­dzący na­prze­ciwko mnie le­karz za­no­to­wał coś, czego pew­nie i tak bym nie od­czy­tała. Na jego twa­rzy ma­lo­wało się znu­dze­nie, które su­ge­ro­wało, że miał już do czy­nie­nia z wie­loma przy­pad­kami po­dob­nymi do mo­jego. Nie pró­bo­wał na­wet tego kryć. Ły­ka­jąc ślinę i ob­li­zu­jąc spierzch­nięte wargi, za­czę­łam po­woli two­rzyć od­po­wiedź. Słowa opusz­cza­jące moje usta drgały i się mięły, lą­do­wały na pod­ło­dze w nie­ła­dzie, cha­otycz­nie ni­czym jego cha­rak­ter pi­sma.

– Mama... Nie­dawno... Mama zmarła.

– Kiedy to było?

– Ja­kieś... sie­dem lat temu.

– Sie­dem lat?

– Tak.

Le­karz wresz­cie spoj­rzał mi w twarz. Nie wie­dzia­łam, co mu cho­dziło po gło­wie. Nie po­tra­fiąc znieść jego wzroku, za­mknę­łam oczy. Wes­tchnął gło­śno – nie wie­dzia­łam, czy to do­bry, czy zły znak – i pstryk­nął koń­cówką dłu­go­pisu.

– Tak długo jest pani w ża­ło­bie?

– To... długo?

– Tak, do­kład­nie. Gdy ktoś umiera, smu­cimy się, no­simy ża­łobę. Ale w pani przy­padku okres ża­łoby trwa zde­cy­do­wa­nie za długo. Po­wi­nien już dawno się za­koń­czyć.

Nie od­po­wie­dzia­łam.

– Nie ma moż­li­wo­ści, by czuła się pani do­brze, tak kur­czowo trzy­ma­jąc się tego smutku. By po­czuła się pani le­piej.

„Moja ża­łoba trwa zbyt długo...”. W mil­cze­niu ana­li­zo­wa­łam jego słowa. „Ża­łoba trwa za długo. Moja ża­łoba trwa zbyt długo...”. Po­woli za­mru­ga­łam po­wie­kami, nie po­tra­fiąc po­jąć jego słów. „Zbyt długo pie­lę­gnuję w so­bie smu­tek po utra­cie mamy”. Wnio­sek, do któ­rego do­szłam, ode­brał mi dech w piersi. Nie wie­dzia­łam, jak za­re­ago­wać na tego typu słowa.

– Prze­pi­szę pani leki na naj­bliż­szy ty­dzień – po­wie­dział le­karz. – Wśród ta­ble­tek na wie­czór będą środki na­senne, więc ran­kiem pro­szę za­cho­wać ostroż­ność, je­śli bę­dzie pani pro­wa­dzić sa­mo­chód. Pro­szę ob­ser­wo­wać swoje sa­mo­po­czu­cie w ciągu tego ty­go­dnia, a je­śli leki nie przy­niosą re­zul­ta­tów, pro­szę po­ja­wić się po­now­nie.

Nie mia­łam siły, by mu od­po­wia­dać, więc ode­pchnę­łam nie­wy­godne krze­sło i wsta­łam. Miej­sce, które spra­wiało wra­że­nie wy­ję­tego z przy­jem­nych wspo­mnień, oka­zało się wy­peł­nione okrutną, bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią.

Nie­stety tego typu wnio­ski za­wsze po­ja­wiają się za późno.

.

Przez kilka dni nie by­łam w sta­nie pi­sać. Gdy kła­dłam się spać, łóżko zda­wało się mnie od­py­chać. Prze­ra­ża­jąca ciem­ność mnie przy­gnia­tała, od­bie­rała od­dech i sen. Spa­łam co­raz mniej, a za dnia cząstka mo­jej oso­bo­wo­ści do­kądś od­pły­wała. Pro­blem utrzy­my­wał się. Słońce wsta­wało, księ­życ za­cho­dził, a ja wciąż nie da­wa­łam rady za­snąć. Im dłu­żej to trwało, tym moc­niej bo­lała mnie głowa – mia­łam wra­że­nie, że lada mo­ment eks­plo­duje – a gałki oczne za­częły pul­so­wać, jakby miały pęk­nąć. Gdy spo­glą­da­łam w lu­stro, wi­dzia­łam le­d­wie trzy­ma­jącą się na no­gach zjawę o prze­krwio­nych oczach.

Mój pro­blem tkwił w prze­sad­nym ta­mo­wa­niu emo­cji. Od dziecka nie by­łam z nimi szczera. Być może cier­pia­łam na syn­drom do­brego dziecka. Wszystko chcia­łam ro­bić sama, a tym sa­mym – speł­niać ocze­ki­wa­nia ro­dzi­ców. Wy­daje mi się, że pro­blem za­czął się ro­dzić już wtedy.

Włą­czy­łam kom­pu­ter i za­sia­dłam przed pu­stym ar­ku­szem z za­mia­rem wy­ra­że­nia sie­bie za po­mocą mo­jego je­dy­nego ta­lentu. Pi­sar­stwem zaj­mo­wa­łam się za­wo­dowo, więc moje ży­cie za­le­żało od każ­dego po­sta­wio­nego znaku. Mu­sia­łam ubie­rać w słowa to, co grało mi w sercu, i wy­le­wać na ze­wnątrz.

Myśl. Myśl.

Wpa­tru­jąc się w mru­ga­jący na ekra­nie kur­sor, za­czę­łam wy­ci­skać z sie­bie pierw­sze zda­nie. Po­zba­wione sensu słowa nie­pew­nie spły­nęły z ko­niusz­ków mo­ich pal­ców, po czym znik­nęły bez śladu. Czu­łam się bez­radna i nie­kom­pe­tentna. Usia­dłam do pi­sa­nia, szu­ka­jąc ulgi, po­mocy, uko­je­nia. Tym­cza­sem tylko nie­po­trzeb­nie tor­tu­ro­wa­łam nie­winną kla­wia­turę. Wes­tchnę­łam z fru­stra­cją.

Pierw­sze słowo, zda­nie, aka­pit, strona. One za­wsze są naj­trud­niej­sze. Stare po­rze­ka­dła, „po­czą­tek to po­łowa suk­cesu” albo „naj­waż­niej­szy pierw­szy krok”, oka­zy­wały się prawdą. Póź­niej po­winno być już tylko ła­twiej, ja jed­nak od mie­siąca nie na­pi­sa­łam ani słowa.

„Za dużo od sie­bie wy­ma­gasz”.

Usły­sza­łam w my­ślach głos. Te słowa mnie spa­ra­li­żo­wały. Nie wie­dzia­łam, kto je wy­po­wie­dział ani kiedy to na­stą­piło. A jed­nak to krót­kie zda­nie, które mo­głam usły­szeć od każ­dego z mo­ich zna­jo­mych, na chwilę utkwiło mi w pa­mięci.

„Nie za­my­kaj się w domu przy pi­sa­niu. Przejdź się cza­sem. Po­noć spa­cer to naj­lep­szy spo­sób na po­prawę hu­moru”.

Pchana tymi sło­wami, wy­szłam z pra­cowni. Sta­nę­łam w sa­lo­nie i przez wiel­kie okno spoj­rza­łam na ską­pany w sza­ro­ści świat. Li­ście nie­zdolne prze­ciw­sta­wić się chłod­nym wia­trom po­opa­dały na zie­mię, a ogo­ło­cone z nich ga­łę­zie po­ru­szały się w rytm po­dmu­chów. Mie­li­śmy wy­jąt­kowo mroźną zimę.

Nie lu­bię zimy. Jej chłod­nych, mo­krych po­ran­ków, dłu­gich nocy, dłu­giego cze­ka­nia na wschód słońca. Moim zda­niem ist­niało dużo wię­cej po­wo­dów, by zimy nie­na­wi­dzić, niż ją ko­chać. Mia­łam wra­że­nie, że tem­pe­ra­tura spa­dała bez końca, a ten pa­skudny chłód znie­chę­cał mnie do wy­ściu­bia­nia nosa poza miesz­ka­nie. Gdy je­sień miała się ku koń­cowi, cho­wa­łam się w mro­kach swo­jej ja­skini jak niedź­wiedź za­pa­da­jący w sen zi­mowy.

Mimo wszystko, z po­wodu zna­le­zio­nej w in­ter­ne­cie opo­wiastki, po­sta­no­wi­łam wy­brać się dziś na spa­cer. We­dle tego tek­stu wście­kli Inu­ici ma­sze­ro­wali przed sie­bie, do­póki nie opu­ścił ich gniew. Szli, do­póki się nie uspo­ko­ili, a kiedy ten mo­ment na­stę­po­wał, za­trzy­my­wali się i wra­cali na ścieżkę, którą zmie­rzali wcze­śniej. Po­ru­szył mnie pły­nący z tej hi­sto­rii wnio­sek: by wró­cić na do­bre tory, trzeba naj­pierw po­ko­nać ścieżkę skru­chy i wy­ba­cze­nia. Ubra­łam się w kilka z nie­wielu zi­mo­wych ele­men­tów gar­de­roby, ja­kie mia­łam, i wy­szłam na ze­wnątrz. Me­ta­lowe drzwi za­mknęły się za mną ciężko.

Prze­pro­wa­dzi­łam się tu nie­dawno. Zima na­de­szła, le­d­wie się urzą­dzi­łam, więc wciąż nie wie­dzia­łam, co gdzie jest. Szłam więc, gdzie mnie nogi po­nio­sły, z rę­kami w kie­sze­niach gru­bej pu­cho­wej kurtki, krok za kro­kiem, a mój od­dech two­rzył w po­wie­trzu białe ob­łoki.

Sku­li­łam się cała, gdy ude­rzył we mnie ką­śliwy zimny wiatr. Ma­sze­ru­jąc, wró­ci­łam my­ślami do dnia, w któ­rym wy­rzu­ci­łam otrzy­mane w przy­chodni leki do ko­sza.

„Tak długo jest pani w ża­ło­bie?”. Do­kład­nie tak po­wie­dział le­karz. „Gdy ktoś umiera, smu­cimy się, no­simy ża­łobę. Ale w pani przy­padku okres ża­łoby trwa zde­cy­do­wa­nie za długo. Po­wi­nien już dawno się za­koń­czyć”.

Wy­po­wie­dziane przez niego słowa ucze­piły się mo­ich wspo­mnień jak rzep psiego ogona. Po tym, jak za­pła­ci­łam za wi­zytę i umó­wi­łam się na ko­lejną, usia­dłam w po­cze­kalni, cze­ka­jąc na przy­go­to­wa­nie le­ków. Trwało to okrut­nie długo, jakby ktoś ce­lowo spo­wol­nił upływ czasu. Na­wet cy­fry ze­gara wy­świe­tlane na ekra­nie te­le­fonu zda­wały się zmie­niać nie­chęt­nie. W opusz­czo­nej przez in­nych pa­cjen­tów kli­nice pa­no­wała ci­sza, a mnie koń­czyła się cier­pli­wość.

W tej chwili drzwi do przy­chodni otwo­rzyły się za­ma­szy­ście, a do po­cze­kalni wpa­ro­wał ja­kiś męż­czy­zna. Dy­sząc gło­śno, mi­nął kon­tuar re­cep­cji i wszedł pro­sto do ga­bi­netu. W środku nie za­stał jed­nak le­ka­rza. By­łam jego ostat­nią pa­cjentką tego dnia, wy­szedł więc wcze­śniej.

– Halo, jest tu kto?! Ha­aloo!!! – wrza­snął blady na twa­rzy męż­czy­zna, krą­żąc po ca­łej przy­chodni. Po chwili za­trzy­mał się, wy­pro­sto­wał i spoj­rzał na owi­nięty wo­kół le­wego nad­garstka ze­ga­rek. Tik. Tak. Ode­rwał wzrok od tar­czy i po­now­nie się ro­zej­rzał, a ja wciąż sły­sza­łam po­spieszne ty­ka­nie wska­zówki od­mie­rza­ją­cej se­kundy. Czule po­ło­żył dłoń na ze­garku i za­czął go gła­dzić, jakby był ja­kimś skar­bem. Nie po­tra­fi­łam oce­nić, od jak dawna mógł go uży­wać. Ko­perta lśniła jak nowa, ale skó­rzany, gra­na­towy pa­sek wy­da­wał się zno­szony i wy­bla­kły. – Halo! Czy ktoś może po­dejść?! Ktoś tu umiera!!!

Ktoś tu umiera!

Krzyk­nął po­now­nie, nie po­tra­fiąc znieść prze­dłu­ża­ją­cego się ocze­ki­wa­nia. By­łam pewna, że tymi trzema sło­wami da­wał je­dy­nie upust swo­jej wście­kło­ści, ale i tak serce za­biło mi moc­niej. Za­częło mi pisz­czeć w uszach, gładka pod­łoga wy­szła mi na spo­tka­nie ni­czym wście­kła fala. Za­mknę­łam oczy i po­trzą­snę­łam głową, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad zbli­ża­ją­cym się ata­kiem pa­niki.

– Halo... Pro­szę...

Wska­zówka mi­nu­towa ze­gara wi­szą­cego na ścia­nie prze­su­nęła się w przód. Na wi­dok tego męż­czy­zna za­ci­snął drżące wargi i po­wstrzy­mał się od dal­szych krzy­ków. Choć znaj­do­wa­li­śmy się w tym sa­mym po­miesz­cze­niu, by­li­śmy tak da­leko od sie­bie, jak­by­śmy tkwili w zu­peł­nie róż­nych miej­scach. Po­zba­wiona jego wrza­sków po­cze­kal­nia wy­peł­niła się mar­twą ci­szą.

Nie wiem, ile czasu mi­nęło. Le­d­wie zmę­czony krzy­kami męż­czy­zna opadł na krze­sło w po­bliżu kon­tu­aru re­cep­cji, z głębi kli­niki wy­ło­niła się pie­lę­gniarka i mnie za­wo­łała:

– Pani Ji­won Kim, za­pra­szam po leki.

Ostroż­nie mi­nę­łam męż­czy­znę, wzię­łam pi­gułki i czym prę­dzej opu­ści­łam przy­chod­nię.

Idąc w dół scho­dów, sły­sza­łam grze­chot ta­ble­tek do­bie­ga­jący ze ści­śnię­tej w dłoni to­rebki. Sama roz­mowa z le­ka­rzem trwała nie dłu­żej niż pięć mi­nut, ale stra­ci­łam w tym miej­scu mnó­stwo czasu. Po raz pierw­szy w ży­ciu, wy­cho­dząc z ja­kiej­kol­wiek kli­niki, mia­łam tak silne po­czu­cie stra­co­nego czasu.

W my­ślach po­rów­ny­wa­łam po­zba­wione emo­cji oczy le­ka­rza ze spoj­rze­niem wy­ją­cego z ich nad­miaru męż­czy­zny. I za­raz po­tem wy­rzu­ci­łam torbę z le­kami do sto­ją­cego przy chod­niku ko­sza na śmieci.

Od tam­tego dnia mi­nęły trzy ty­go­dnie. Po tym, jak bru­tal­nie wy­wa­li­łam prze­pi­sane mi ta­bletki na­senne, zma­ga­łam się z okrutną bez­sen­no­ścią, ale pi­gułki wy­da­wały mi się tru­ci­zną, czymś, czego nie po­win­nam brać do ust. Ile­kroć przy­po­mi­na­łam so­bie pę­katą torbę z le­kami, wspo­mi­na­łam także nie­przy­jemne wra­że­nie po­zo­sta­wione przez le­ka­rza oraz nie­po­kój za­siany we mnie przez tam­tego męż­czy­znę. Mia­łam na­dzieję, że na moje do­le­gli­wo­ści znajdę inne le­kar­stwo niż wy­pa­ko­wane che­mią ta­bletki.

W tym mo­men­cie w uszy ude­rzył mnie świst wia­tru. Po­dmuch był jak wy­mie­rzony mi po­li­czek. Po­trzą­snę­łam głową, jak­bym wy­bu­dzała się ze snu na ja­wie. Za­raz po­tem coś spa­dło mi na ra­mię, wo­kół po­ja­wiło się kilka mo­krych śla­dów, i nie­spo­dzie­wa­nie lu­nęło. Oka­zało się, że cięż­kie szare chmury, które wi­dzia­łam przez okno, nie były pierw­szymi zwia­stu­nami zimy, lecz po­słań­cami desz­czu. Przy­ję­łam ulewę ze znacz­nie więk­szym chło­dem, niż zro­bi­ła­bym to, znaj­du­jąc się w ja­kim­kol­wiek po­miesz­cze­niu. Unio­słam rękę, two­rząc z niej po­zba­wioną sensu na­miastkę pa­ra­sola, i szybko ukry­łam się pod pierw­szym dasz­kiem, jaki rzu­cił mi się w oczy. Prze­mo­czona zi­mo­wym desz­czem czu­łam tak doj­mu­jący ziąb, że za­czę­łam szczę­kać zę­bami.

– Se­rio... Nic mi nie po­może.

Gdy tak kry­łam się przed desz­czem, wy­glą­da­jąc pew­nie rów­nie ża­ło­śnie jak zmo­kła mysz, przy­szła mi do głowy pewna myśl. Do­tych­czas są­dzi­łam, że do­brze so­bie ra­dzę, ale świat zda­wał się zde­ter­mi­no­wany, by udo­wod­nić mi po­myłkę, i bez ustanku pchał mnie ku prze­pa­ści. Co­kol­wiek bym ro­biła, cze­kały mnie za­wód, upa­dek, znisz­cze­nie, po­rażka. Ten wnio­sek był ni­czym grom z ja­snego nieba. Wpraw­dzie to ciało mia­łam mo­kre od desz­czu, ale w piersi czu­łam dziwną pustkę, jakby ktoś wy­bił mi w niej dziurę.

Ktoś tu umiera!!!

Czy tak wła­śnie czuł się tam­ten męż­czy­zna? Pa­mię­ta­łam jego wrza­ski. Krzy­czał, jakby pró­bo­wał nie wy­pu­ścić z rąk ostat­niej de­ski ra­tunku. Co działo się w jego ży­ciu? Otrzą­snę­łam się, zrzu­ca­jąc kro­ple desz­czu z ubrań i wło­sów, jak­bym mo­gła w ten spo­sób po­zbyć się też na­tręt­nych my­śli.

Deszcz przy­bie­rał na sile. Plusk kro­pel ko­ja­rzył mi się z wy­strza­łami.

Do­piero te­raz unio­słam głowę i od­kry­łam, że zna­la­złam schro­nie­nie nie pod byle pla­sti­ko­wym dasz­kiem, lecz pod ka­wa­łem sta­rej bla­chy fa­li­stej. Także po­dest, na któ­rym sta­łam, wy­glą­dał na wie­kowy. Tu i ów­dzie ziały w nim dziury. Ro­zej­rza­łam się. Cały bu­dy­nek lata świet­no­ści miał już za sobą. Drew­niane szprosy pod­trzy­mu­jące nie­prze­zro­czy­ste szyby we­wnątrz okien, obec­nie już rzadko spo­ty­kane, także spra­wiały wra­że­nie sta­rych. Na drzwiach, któ­rych każdy ruch wią­zał się praw­do­po­dob­nie z gło­śnym skrzy­pie­niem, do­strze­głam kartkę z na­pi­sem „Otwarte”.

– Co to za miej­sce?

Trudno było co­kol­wiek usta­lić, sto­jąc pod dasz­kiem i nie ma­jąc wi­doku na ja­ki­kol­wiek szyld. Na żad­nym z okien nie wi­dzia­łam też na­klejki z go­dzi­nami otwar­cia. Żeby się cze­go­kol­wiek do­wie­dzieć, mu­sia­łam wyjść na deszcz. Gdy unio­słam głowę, ulewa za­częła siec mnie po oczach, unie­moż­li­wia­jąc wy­raźne wi­dze­nie, ale na ścia­nie udało mi się do­strzec nie­duży szyld.

Księ­gar­nia
wspo­mniana

– „Księ­gar­nia wspo­mniana”? Dość nie­ty­powa na­zwa.

Wró­ci­łam pod da­szek i po­now­nie strzą­snę­łam wil­goć z głowy i ubrań. Za­raz po­tem po­czu­łam na karku po­dmuch cie­plej­szego po­wie­trza, po któ­rym znaj­du­jące się za mną drzwi do księ­garni stuk­nęły. Obej­rza­łam się, jakby ktoś mną ste­ro­wał. Wcze­śniej szczel­nie za­mknięte drzwi prze­suwne te­raz były lekko uchy­lone, tak na pa­lec. Za­mru­ga­łam. Nie za­po­wia­dało się, by deszcz miał ustać w naj­bliż­szym cza­sie, a ja nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty wra­cać do domu w ta­kiej ule­wie.

– Może... mają tu coś cie­ka­wego?

Mia­łam na­dzieję, że od­najdę tu choćby okruch na­dziei, co­kol­wiek, co po­może mi prze­zwy­cię­żyć pi­sar­ską blo­kadę. Zda­rzało mi się ła­pać in­spi­ra­cję po prze­czy­ta­niu cze­goś do­brego. Skoro i tak mu­sia­łam ja­koś spo­żyt­ko­wać ten czas, uzna­łam, że nie za­szko­dzi ro­zej­rzeć się po tej księ­garni. Wsu­nę­łam dłoń w szcze­linę mię­dzy drzwiami a fu­tryną. Po­sze­rzy­łam ją. Ku mo­jemu zdzi­wie­niu drzwi po­kryte bor­dową farbą, tu i ów­dzie od­cho­dzącą od drewna, nie sta­wiły oporu i nie za­skrzy­piały. We­szłam do księ­garni i za­su­nę­łam za sobą pa­nel, a szmer desz­czu na­tych­miast roz­wiał się jak sen. Po­woli roz­glą­da­łam się po zde­cy­do­wa­nie rzadko uczęsz­cza­nym lo­kalu.

.

Dziwne.

By­łam pewna, że na ze­wnątrz pa­dało, wręcz lało jak w środku lata. Po­je­dyn­cze kro­ple szybko prze­szły w gę­stą mżawkę, a ta w ulewę. Kro­ple lą­du­jące na mnie oraz as­fal­cie wo­kół były tak cięż­kie, że czy­niony przez nie ha­łas wręcz ra­nił mnie w uszy. Zdolny obu­dzić umar­łego ja­zgot ucichł jed­nak, le­d­wie za­su­nę­łam nie­po­zor­nie wy­glą­da­jące drzwi. A może tylko mi się wy­da­wało, że cały świat na­gle ucichł? Czyżby uciąż­liwy szum uszny to­wa­rzy­szący mi od kilku dni z po­wodu per­ma­nent­nego nie­wy­spa­nia osta­tecz­nie do­pro­wa­dził do po­waż­niej­szego uszczerbku na słu­chu? Tar­gana oba­wami, sku­pi­łam wzrok na znaj­du­ją­cym się przede mną po­miesz­cze­niu.

Wnę­trze księ­garni było znacz­nie więk­sze, niż wy­glą­dało z ze­wnątrz, su­fit także wi­siał dość wy­soko. Lo­kal ko­ja­rzył mi się ze sło­niem upchnię­tym do lo­dówki. Nie po­tra­fi­łam tego ob­jąć ro­zu­mem. Czyż­bym śniła? A może za­wo­dziła mnie orien­ta­cja prze­strzenna? Nie­koń­czące się półki wi­szące na każ­dej ze ścian były pełne ksią­żek. Czy to moż­liwe, żeby ta masa pa­pieru tak sku­tecz­nie po­chła­niała do­bie­ga­jące z ze­wnątrz dźwięki? Do głowy przy­szła mi pewna ab­sur­dalna myśl i wy­wo­łała szyb­sze bi­cie serca.

– Co to ma...

Chyba roz­sąd­niej by­łoby stąd wyjść. Prze­czu­cie ni­gdy wcze­śniej mnie nie za­wio­dło. Mu­sia­łam stąd wyjść, za­nim do­pad­nie mnie atak pa­niki. Od­wró­ci­łam się. Le­d­wie po­cią­gnę­łam za uchwyt drzwi, w oczy ude­rzyło mnie cie­płe świa­tło. Za sta­rym prze­suw­nym skrzy­dłem lśniło słońce. Już po desz­czu? Nie, nie­moż­liwe. Tamta na­wał­nica nie skoń­czy­łaby się ot tak. Na­wet za­kła­da­jąc, że ulewa ode­szła rów­nie szybko, jak się po­ja­wiła, pro­mie­nie sło­neczne prze­ci­ska­jące się mię­dzy ciem­nymi chmu­rami za­ście­ła­ją­cymi niebo, jakby z nich drwiące, wy­da­wały mi się dziwne. Wy­su­nę­łam dłoń przed sie­bie, tak by padł na nią ich blask.

– Cie­pło...

Prze­szedł mnie dreszcz, le­d­wie po­czu­łam z dawna upra­gnione cie­pło. Dłoń, którą do­tych­czas trzy­ma­łam skrzy­dło drzwi, ob­lała się po­tem – nie wiem, czy wsku­tek lęku, czy wyż­szej tem­pe­ra­tury – i zsu­nęła z uchwytu. Ba­łam się sy­tu­acji, nad któ­rymi nie mia­łam kon­troli. Dzi­wi­łam się więc, że poza nie­po­ko­jem czu­łam także nie­opi­saną ulgę i cie­ka­wość, zu­peł­nie jakby pa­da­jące do mo­ich stóp pro­mie­nie słońca dzia­łały na mnie uspo­ka­ja­jąco.

Wy­tar­łam spo­cone dło­nie w spodnie i ode­tchnę­łam głę­boko. „Jest okej, jest okej”, po­wta­rza­łam w my­ślach, a serce po­wo­lutku wra­cało do nor­mal­nego tempa pracy.

– Dzień do­bry. Czy jest tu ktoś? – Prze­łknę­łam ślinę i od­wró­ci­łam głowę, by zer­k­nąć po­now­nie ku wnę­trzu księ­garni. Lampy oświe­tla­jące re­gały wy­peł­niały wnę­trze świa­tłem rów­nie cie­płym co pro­mie­nie sło­neczne, w nieco ja­śniej­szym bla­sku z ko­lei stało piękne drzewo.

Jak mo­głam go wcze­śniej nie za­uwa­żyć? Ni­czym ku­kiełka na usłu­gach ani­ma­tora po­de­szłam bli­żej. „Jak to moż­liwe, że drzewo ro­sło we­wnątrz bu­dynku?”, za­sta­na­wia­łam się, pa­trząc na się­ga­jące wy­so­kiego su­fitu zie­lone li­ście. Pień drzewa wy­cho­dził bez­po­śred­nio z pod­łogi, jakby sta­no­wił z nią jed­ność, a wo­kół niego kwi­tły na­wet kwiatki. Nie po­tra­fi­łam ich na­zwać.

„Nie­moż­liwe, musi być sztuczne”. Nie po­tra­fi­łam uwie­rzyć, że tak wiel­kie drzewo mo­gło ro­snąć w bu­dynku o rów­nie mi­krych roz­mia­rach, więc bez­wied­nie wo­kół niego krą­ży­łam. O jego praw­dzi­wo­ści prze­ko­na­łam się, gdy prze­su­nę­łam dło­nią po jed­nej z ga­łęzi i zra­ni­łam się w pa­lec na ja­kiejś nie­rów­no­ści. Na skó­rze wy­kwi­tła mi czer­wona plamka krwi. Po­czu­łam też uno­szący się w po­wie­trzu aro­mat wil­got­nej ziemi, słabą, acz wy­czu­walną woń trawy oraz za­pach kwia­tów. Czyli jed­nak nie śni­łam, a ta na po­zór zwy­czajna, a tak na­prawdę cał­ko­wi­cie nad­zwy­czajna, księ­gar­nia fak­tycz­nie ist­niała.

Wró­ci­łam po wła­snych śla­dach i spoj­rza­łam na re­gały w po­bliżu wej­ścia. Sto­jące na nich książki miały prze­tarte grzbiety i stro­nice tak po­żół­kłe, że za­czę­łam po­da­wać w wąt­pli­wość, czy fak­tycz­nie tra­fi­łam do księ­garni. Czy to nie był ra­czej an­ty­kwa­riat? Bez względu na na­zwę lo­kalu ze­brane w nim książki po­kry­wała gruba war­stwa ku­rzu, jakby od dawna nikt do niego nie za­glą­dał. Nie mo­gąc opa­no­wać cie­ka­wo­ści, wzię­łam z półki pierw­szą z brzegu lek­turę. Była to stara po­zy­cja o ty­tule Jang Yeong­sil, a jej okładkę zdo­biły zna­joma ilu­stra­cja oraz cha­rak­te­ry­styczny font.

– Hm? To chyba jedna z mo­ich ulu­bio­nych ksią­żek z dzie­ciń­stwa?

Na dłoni, w któ­rej trzy­ma­łam książkę, po­czu­łam lekki po­wiew chłod­nego wia­tru. Gdy roz­chy­li­łam twarde oprawy i mu­snę­łam pal­cami do­ty­kane przez wiele in­nych rąk strony, po­czu­łam cha­rak­te­ry­styczny, choć dawno za­po­mniany za­pach. Ko­ja­rzył mi się z dzie­ciń­stwem, był nie­po­wta­rzalny. Tak pach­niał... dom.

Rzadko się prze­pro­wa­dza­li­śmy. Gdy mia­łam pięć lat, prze­nie­śli­śmy się ze sta­rej po­sia­dło­ści sto­ją­cej na obrze­żach mia­sta, w któ­rej ro­dzice miesz­kali po ślu­bie, a ja się wy­cho­wy­wa­łam, do apar­ta­mentu w cen­trum. Wcze­śniej jesz­cze uro­dził się mój o dwa lata młod­szy brat, a tata za­siadł na czele firmy bu­dow­la­nej, dzięki czemu mo­gli­śmy po­zwo­lić so­bie na za­kup miesz­ka­nia o po­wierzchni trzy­dzie­stu py­eong. Miesz­ka­łam tam przez ko­lejne pięt­na­ście lat, aż stuk­nęła mi dwu­dziestka.

Mama uwiel­biała to miej­sce i dużo weń in­we­sto­wała. Jej zwinne dło­nie oraz so­kole oko, któ­remu nie umy­kał ża­den za­ka­ma­rek domu, mo­gły być wzo­rem dla de­ko­ra­to­rów wnętrz. Two­rząc dla nas ide­alne gniazdko, da­wała upust swo­jej ra­do­ści i du­mie z suk­cesu, ja­kim był wy­kup miesz­ka­nia tak wcze­śnie.

Wszy­scy by­li­śmy dumni z tego lo­kum. Miesz­ka­jący w tym sa­mym bloku są­sie­dzi chwa­lili gust mamy, twier­dząc, że nasz apar­ta­ment wy­glą­dał na więk­szy niż ich, mimo że po­wierzch­nia oraz układ lo­kali były iden­tyczne. Ja i brat spę­dzi­li­śmy w nim swoje na­sto­let­nie lata, wcho­dzi­li­śmy w nim w do­ro­słość. A po­tem, gdy mia­łam dwa­dzie­ścia lat, miej­sce, które mia­łam do końca ży­cia na­zy­wać do­mem, tra­fiło na sprze­daż.

Od­pły­nę­łam we wspo­mnie­nia, nie­zdolna choćby po­ru­szyć ręką trzy­ma­jącą książkę. Le­d­wie ścią­gnę­łam ją z półki, wciąż czu­łam w no­sie cha­rak­te­ry­styczny, wy­wo­łu­jący no­stal­gię za­pach. Wresz­cie wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Prze­kart­ko­wa­łam książkę i otwo­rzy­łam ją na ostat­niej stro­nie. Wid­niały tam krzywe li­tery za­pi­sane zie­lo­nym pi­sa­kiem.

Jang Yeong­sil jest su­per, bo prze­szedł po­nad gra­ni­cami dzie­lą­cymi klasy spo­łeczne. Od dziś będę go uwa­żać za naj­wspa­nial­szego czło­wieka na świe­cie. ★★★★★

– Nie­wia­ry­godne...

Za­parło mi dech na wi­dok do­brze zna­nego cha­rak­teru pi­sma. Mia­łam wra­że­nie, jak­bym cof­nęła się w cza­sie do bar­dzo od­le­głej prze­szło­ści. Po­dob­nie po­czu­łam się w tam­tej przy­chodni wy­da­ją­cej się po­cho­dzić z zu­peł­nie in­nej epoki. Jak­bym miała przed sobą sied­mio­let­nią sie­bie.

Za­mknę­łam roz­dzia­wione usta i szybko się­gnę­łam po ko­lejną książkę. He­len Kel­ler. Była to jedna z naj­lep­szych bio­gra­fii wy­da­nych przez tego sa­mego wy­dawcę, który opu­bli­ko­wał także przej­rzaną wcze­śniej po­zy­cję. Le­d­wie uj­rza­łam po­mięte kartki tej pu­bli­ka­cji – za­lane, a na­stęp­nie wy­su­szone – po­czu­łam w ustach su­chość. Za­czę­łam po­dej­rze­wać, że to nieco za dużo jak na zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, ale uzna­łam, że nie za­szko­dzi się upew­nić.

Prze­kart­ko­wa­łam i tę książkę. Im wię­cej stron znaj­do­wało się po le­wej, tym moc­niej biło mi serce. Prze­kła­da­łam kartki tak szybko, jak mo­głam. Nie wie­dzia­łam, czego szu­ka­łam, czy też czego się ba­łam. Wresz­cie do­tar­łam do sa­mego końca wspa­nia­łej bio­gra­fii He­len Kel­ler, a tym sa­mym do wy­klejki w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej. Zna­la­złam tam za­pi­sane nie­bie­skim dłu­go­pi­sem słowa:

Utrata wzroku jest naj­bar­dziej prze­ra­ża­jącą rze­czą na świe­cie. Czy by­ła­bym w sta­nie funk­cjo­no­wać mimo tej ułom­no­ści, gdy­bym na swo­jej dro­dze spo­tkała tak cu­downą na­uczy­cielkę jak He­len Kel­ler? Na­prawdę nie wiem. ★★★★★

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści. Wszyst­kie ze­brane tu bio­gra­fie na­le­żały do mnie. Za do­dat­kowe do­wody mo­głyby słu­żyć ślady po za­gi­na­nych w trój­kąty ro­gach – nie mia­łam wtedy w zwy­czaju uży­wać za­kła­dek – roz­la­nym tu i ów­dzie soku po­ma­rań­czo­wym czy po­gię­tych kra­wę­dziach twar­dych opraw, pa­miątce po kłótni z młod­szym bra­tem.

Cof­nę­łam się o krok i spoj­rza­łam na rzędy ksią­żek. Po sek­cji po­świę­co­nej bio­gra­fiom, zaj­mu­ją­cej półki od ziemi do trze­ciej od góry, za­czy­nały się po­wie­ści, które wie­lo­krot­nie czy­ta­łam w dzie­ciń­stwie. Dziwne losy Jane Eyre, Cier­nik, Mały Książę i Nocny lot, a na­wet Ło­soś.

Ło­soś au­tor­stwa Do­hyun An był dla mnie wy­jąt­kowy. Po raz pierw­szy prze­czy­ta­łam tę po­wieść w wieku dzie­się­ciu lat, a póź­niej nie mo­głam za­snąć, zmro­żona okrut­nym pra­wem na­tury, we­dle któ­rego roz­wo­jowi no­wego ży­cia za­wsze to­wa­rzy­szy śmierć ro­dzi­ców. Co wię­cej, przez tę po­wieść po dziś dzień, mimo że by­łam już do­brze po trzy­dzie­stce, nie ja­da­łam ło­so­sia. Wciąż bar­dzo do­brze pa­mię­ta­łam nie­win­ność i szla­chetną śmierć tam­tej sre­brzy­stej ryby.

Za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści. Ta księ­gar­nia była dziwna. Wręcz za bar­dzo. Czyż­bym to wszystko wy­śniła? Czy może to je­dy­nie omamy wy­wo­łane prze­dłu­ża­jącą się bez­sen­no­ścią? Do­sko­nale wie­dzia­łam, że wszyst­kie te książki tra­fiły na śmiet­nik wraz z resztą wy­po­sa­że­nia domu, kiedy tam­ten zo­stał wy­sta­wiony na sprze­daż. Nie spo­sób było zmie­ścić wszyst­kie przed­mioty zgro­ma­dzone w li­czą­cym trzy­dzie­ści py­eong miesz­ka­niu w jed­nym, na szybko udo­stęp­nio­nym mi przez ciotkę po­koju ha­noka.

Skąd wzięły się tu wszyst­kie wy­rzu­cone książki? Mój sko­ło­wany umysł nie był w sta­nie pod­su­nąć żad­nej od­po­wie­dzi. Czas zda­wał się tu pły­nąć wol­niej, czy­niąc to miej­sce jesz­cze mniej re­ali­stycz­nym. Od­wró­ci­łam się i spoj­rza­łam na inny re­gał. Na grzbie­tach sto­ją­cych tam ksią­żek nie było ty­tu­łów, lecz daty. Wszyst­kie wo­lu­miny miały tę samą wy­so­kość, ale róż­niły się gru­bo­ścią.

6 lu­tego 2023

Tur­ku­sowe grzbiety tych ksią­żek zda­wały się wręcz lśnić no­wo­ścią, kon­tra­stu­jąc ze sta­rymi, po­pla­mio­nymi wy­da­niami wi­dzia­nymi przeze mnie wcze­śniej. Ni­czym przy­cią­gana ja­kąś nad­na­tu­ralną siłą, się­gnę­łam ręką do tego re­gału, ale po chwili się cof­nę­łam. Znaj­do­wa­łam się w dziw­nym miej­scu oto­czona rów­nie dziw­nymi książ­kami, w księ­garni bez choćby jed­nego klienta, w mro­żą­cej krew w ży­łach ci­szy. Peł­ga­jący mi po krę­go­słu­pie dreszcz pod­po­wia­dał, że po­win­nam czym prę­dzej się stąd wy­nieść. Z ca­łej siły chwy­ci­łam uchwyt umoż­li­wia­jący od­su­nię­cie drzwi. Wtedy jed­nak zza drzewa do­biegł mnie huk, a póź­niej czy­jeś słowa.

– Je­śli otwo­rzysz te drzwi... – Cze­ka­łam na ciąg dal­szy. – ...bę­dziesz mo­gła wyjść, ale już ni­gdy tu nie wró­cisz.

Za­mar­łam bez ru­chu, jak pod wpły­wem za­klę­cia. Głos, który prze­ła­mał pa­nu­jącą w lo­kalu ciężką ci­szę, na­le­żał do ko­biety. Mó­wiła uprzej­mie, bar­dzo wy­raź­nie. Tar­gana nie­po­ko­jem, po­woli się od­wró­ci­łam. Uj­rza­łam wpa­tru­jącą się we mnie młodą ko­bietę, sto­jącą na dra­bi­nie się­ga­ją­cej od pod­łogi po sam su­fit.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij