Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Księgi krwi 4-6 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 czerwca 2025
5185 pkt
punktów Virtualo

Księgi krwi 4-6 - ebook

Oto historie spisane w Księdze Krwi. Oto mapa mrocznej drogi biegnącej w nieznane, poza granice życia. Niewielu musi nią podążyć, większości ludzi wystarczają spokojne, bezpieczne, dobrze oświetlone ulice, a ich żywot kończy się modlitwą i pieszczotą. Ale niektórzy – nieliczni – napotkają w swoim życiu potworności, które dopadną ich na tych ulicach i sprowadzą na autostradę przeklętych… Clive Barker, laureat World Fantasy Award, przedstawia czternaście mrożących krew w żyłach opowiadań, czternaście historii o ciemności wyzwolonej z wszelkich pęt, czternaście próbek wizjonerskiej makabry, od której ścina się szpik w kościach – po raz pierwszy zebranych w jednym tomie.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-52-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ciało polityczne

Za każ­dym razem, kiedy Char­lie Geo­rge się budził, jego dło­nie były nie­ru­chome.

Cza­sami było mu za gorąco pod kocem i musiał się odkryć, odrzu­cić go na połówkę łóżka zaj­mo­waną przez Ellen. Cza­sem nawet wsta­wał i na wpół śpiąc, czła­pał do kuchni, żeby nalać sobie szklankę mro­żo­nego soku jabł­ko­wego. A potem z powro­tem wśli­zgi­wał się do łóżka, ukła­dał przy łagod­nym pół­księ­życu ciała Ellen i pomału znów odpły­wał w sen. Dło­nie cze­kały do momentu, aż jego oczy się zamkną, a oddech sta­nie się regu­larny jak tyka­nie zegara; aż się upew­nią, że mocno śpi. Dopiero wtedy, wie­dząc, że jego świa­do­mość się ulot­niła, odwa­żały się ponow­nie roz­po­cząć swoje sekretne życie.

* * *

Od mie­sięcy budził się drę­czony dokucz­li­wym bólem dłoni i nad­garst­ków.

– Idź do leka­rza – radziła mu Ellen, jak zwy­kle nie­współ­czu­jąca. – Dla­czego nie pój­dziesz z tym do leka­rza?

Dla­tego że nie­na­wi­dził leka­rzy, ot co. Kto przy zdro­wych zmy­słach zaufałby czło­wie­kowi, który zawo­dowo babrze się w cho­rych ludziach?

– Pew­nie jestem prze­pra­co­wany – powie­dział sobie.

– Nie przy­pusz­czam – mruk­nęła Ellen.

Ale to było wła­śnie naj­bar­dziej praw­do­po­dobne wytłu­ma­cze­nie. Z zawodu był pako­wa­czem, przez cały dzień pra­co­wał rękami. Męczyły się. Zwy­kła rzecz.

– Nie zadrę­czaj się, Char­lie – powie­dział pew­nego dnia swo­jemu odbi­ciu w lustrze, okle­pu­jąc się po twa­rzy, żeby tchnąć w nią tro­chę życia. – Z two­imi rękami jest wszystko w porządku.

I tak noc w noc sytu­acja się powta­rzała. Wyglą­dało to nastę­pu­jąco:

Pań­stwo Geo­rge’owie śpią razem w swoim mał­żeń­skim łożu – on na ple­cach, cicho pochra­pu­jąc, ona na boku, sku­lona, na lewo od niego. Głowa Char­liego spo­czywa na dwóch gru­bych podusz­kach. Usta ma lekko roz­chy­lone, pod żył­ko­wa­nymi okry­wami powiek oczy śle­dzą śnioną przy­godę – może dziś Char­lie jest stra­ża­kiem i wła­śnie boha­ter­sko nur­kuje w samo serce pło­ną­cego bur­delu. Cza­sem marsz­czy brwi, kiedy indziej uśmie­cha się z wyż­szo­ścią. Sen jest przy­jemny.

Pod kocem widać jakiś ruch. Powoli, nawet ostroż­nie, rzec by można, dło­nie Char­liego wypeł­zają z cie­pła łóżka i wynu­rzają się na powie­trze. Palce wska­zu­jące kiwają się na boki jak opa­trzone paznok­ciami główki, kiedy dło­nie spo­ty­kają się na falu­ją­cym pod­brzu­szu i ści­skają na powi­ta­nie jak towa­rzy­sze broni. Char­lie jęczy przez sen: bur­del zawa­lił mu się na głowę. Dło­nie natych­miast przy­pa­dają pła­sko do brzu­cha, uda­jąc nie­wi­niątka. Chwilę póź­niej, gdy jego oddech znów się wyrów­nuje, z zapa­łem podej­mują prze­rwaną debatę.

Przy­pad­kowy obser­wa­tor sie­dzący u stóp łóżka mógłby zin­ter­pre­to­wać ich roz­mowę jako objaw zabu­rzeń psy­chicz­nych Char­liego: dło­nie drgają ner­wowo, pod­sku­bują się nawza­jem, to głasz­czą, to znów zdają się wal­czyć… Bez wąt­pie­nia jest jed­nak w ich spa­zma­tycz­nych poru­sze­niach jakiś kod, jakaś celo­wość, cią­głość. Można by nie­mal pomy­śleć, że śpiący czło­wiek jest głu­cho­niemy i w ten spo­sób mówi przez sen. Tyle że dło­nie nie posłu­gują się żad­nym dają­cym się roz­po­znać języ­kiem migo­wym. Nie pró­bują rów­nież komu­ni­ko­wać się z nikim innym, roz­ma­wiają wyłącz­nie mię­dzy sobą. To tajne spo­tka­nie, które ma tylko dwie uczest­niczki. Będą tak tkwiły na jego brzu­chu przez całą noc, spi­sku­jąc prze­ciw poli­tyce ciała.

* * *

Char­lie nie był cał­ko­wi­cie nie­świa­domy wzbie­ra­ją­cego w nad­garst­kach buntu. Nasi­lało się w nim nie­ja­sne wra­że­nie, że coś z jego egzy­sten­cją jest nie do końca w porządku. Czuł się coraz wyraź­niej odcięty od codzien­nych doświad­czeń, jakby w nara­sta­ją­cym stop­niu sta­wał się tylko widzem codzien­nych (i conoc­nych) rytu­ałów zamiast ich czyn­nym uczest­ni­kiem. Weźmy, na przy­kład, jego życie uczu­ciowe.

Ni­gdy nie był wybit­nym kochan­kiem, ale też ni­gdy nie miał poczu­cia, że powi­nien się wsty­dzić. Ellen wyglą­dała na zado­wo­loną z jego sta­rań. Ostat­nio jed­nak czuł się odgro­dzony od całego aktu. Patrzył na swoje dło­nie wędru­jące po ciele Ellen, doty­ka­jące jej z nabytą przez lata intymną wprawą – i obser­wo­wał ich zabiegi jakby z wiel­kiego odda­le­nia, nie­zdolny roz­ko­szo­wać się wra­że­niem cie­pła i wil­goci. Nie stały się przy tym wcale mniej zręczne, wręcz prze­ciw­nie: ostat­nio Ellen zaczęła cało­wać jego palce i wychwa­lać ich prze­myśl­ność. Jej pochwały by­naj­mniej go nie uspo­ko­iły, ba, świa­do­mość, że jego dło­nie dają Ellen taką roz­kosz, a on nic z tego nie czuje, tylko pogor­szyła mu humor.

Były zresztą jesz­cze inne oznaki jego nie­sta­bil­no­ści. Drobne, iry­tu­jące oznaki. Łapał się na tym, że wybija pal­cami mar­szowe rytmy na pako­wa­nych w fabryce kar­to­nach. Zauwa­żył u sie­bie skłon­ność do łama­nia ołów­ków, roz­drab­nia­nia ich na małe kawa­łeczki, zanim dobrze sobie uświa­domi, co robi (albo raczej: co robią jego ręce). Na pod­ło­dze pako­walni zosta­wały drew­niane drza­zgi i okru­chy gra­fitu.

Ale w naj­więk­sze zakło­po­ta­nie wpra­wiało go łapa­nie za rękę zupeł­nie obcych ludzi. Zda­rzyło mu się to trzy­krot­nie: raz na przy­stanku i dwa razy w win­dzie w fabryce. Wma­wiał sobie, że to nic innego jak tylko pry­mi­tywna potrzeba kon­taktu z dru­gim czło­wie­kiem w zmie­nia­ją­cym się świe­cie; lep­szego wytłu­ma­cze­nia nie umiał zna­leźć. Bez względu jed­nak na przy­czynę, było to dia­bel­nie żenu­jące, zwłasz­cza kiedy za któ­rymś razem stwier­dził, że dys­kret­nie ści­ska dłoń wła­snego bry­ga­dzi­sty. Co gor­sza, bry­ga­dzi­sta odpo­wie­dział uści­skiem na jego uścisk i obaj spoj­rzeli na swoje dło­nie takim wzro­kiem jak dwaj wła­ści­ciele psów na swo­ich pupili kopu­lu­ją­cych na dru­gim końcu smy­czy.

Coraz czę­ściej też obser­wo­wał wnę­trza swo­ich dłoni w poszu­ki­wa­niu wło­sów. Matka go kie­dyś prze­strze­gała, że to pierw­szy objaw sza­leń­stwa. Nie, nie same włosy. Wypa­try­wa­nie ich.

* * *

Zro­bił się z tego wyścig z cza­sem. Deba­tu­jące po nocach na brzu­chu dło­nie były w pełni świa­dome nad­wą­tle­nia jego umy­słu. Roz­pę­dzona wyobraź­nia mogła odkryć prawdę w ciągu naj­bliż­szych paru dni.

Co więc robić? Zary­zy­ko­wać przed­wcze­sne oddzie­le­nie i ponieść wszyst­kie jego moż­liwe kon­se­kwen­cje? Czy jed­nak pozwo­lić, by nie­sta­bil­ność psy­chiki roz­wi­jała się dalej w nie­prze­wi­dy­walny spo­sób, nawet gdyby Char­lie miał odkryć spi­sek, zanim na dobre popad­nie w obłęd? Dys­ku­sje sta­wały się coraz bar­dziej gorące.

– A jeśli się mylimy? – zapy­ty­wała jak zawsze ostrożna lewa. – Jeżeli nie ist­nieje życie po ciele?

– To i tak się o tym ni­gdy nie dowiemy – odpo­wia­dała prawa.

Lewa przez chwilę roz­wa­żała jej słowa.

– Jak to zro­bimy, kiedy nadej­dzie czas? – Wie­działa, że to pyta­nie sprawi przy­wód­czyni naj­wię­cej kło­potu. – Jak? – naci­skała, wyko­rzy­stu­jąc chwi­lową prze­wagę. – No jak? Jak?

– Coś wymy­ślimy – mówiła wtedy prawa. – To musi być czy­ste cię­cie.

– A jeśli będzie sta­wiał opór?

– Do sta­wia­nia oporu czło­wiek potrze­buje dłoni, a te zbun­tują się prze­ciwko niemu.

– Która z nas to zrobi?

– Mną się spraw­niej posłu­guje – przy­po­mi­nała prawa. – Dla­tego to ja muszę dzier­żyć broń. Ty odej­dziesz.

Lewa mil­czała długą chwilę. Trudno jej było o tym myśleć, przez te wszyst­kie lata zawsze były razem.

– Póź­niej możesz po mnie wró­cić – doda­wała prawa.

– Tak zro­bię.

– Musisz wró­cić. Jestem Mesja­szem. Beze mnie nie będziesz miała dokąd pójść. Musisz zebrać armię i wtedy po mnie przyjść.

– Pójdę na skraj świata, jeśli będzie trzeba.

– Nie popa­daj w sen­ty­men­ta­lizm.

Obej­mo­wały się wtedy jak bra­cia spo­ty­ka­jący się po dłu­gim nie­wi­dze­niu i przy­się­gały sobie wier­ność na wieki. Ach, te gorącz­kowe noce, wypeł­nione entu­zja­zmem pla­no­wa­nej rebe­lii! Nawet za dnia, kiedy przy­się­gły się nie spo­ty­kać, nie spo­sób było nie zejść się cza­sem i nie dotknąć prze­lot­nie, by powie­dzieć:

– Już nie­długo.

Albo:

– Do zoba­cze­nia na brzu­chu.

Albo:

– Jak to będzie, kiedy cały świat będzie nale­żał do nas?

* * *

Char­lie wie­dział, że jest na skraju zała­ma­nia ner­wo­wego. Regu­lar­nie zer­kał podejrz­li­wie na swoje dło­nie i przy­glą­dał się pal­com wska­zu­ją­cym, wypro­sto­wa­nym jak dłu­go­szyje stwory prze­pa­tru­jące hory­zont. W swo­jej para­noi popa­try­wał także na dło­nie innych ludzi, obse­syj­nie śle­dząc język, któ­rym poro­zu­mie­wały się nie­za­leż­nie od woli wła­ści­cieli. Uwo­dzi­ciel­skie dło­nie sekre­tarki-dzie­wicy. Sza­lone dło­nie zabójcy, który w tele­wi­zji zarze­kał się, że jest nie­winny. Dło­nie, które każ­dym gestem zdra­dzały wła­ści­ciela, prze­pro­si­nami kon­tro­wały gniew, na miłość odpo­wia­dały furią. Oznaki buntu zda­wały się wszech­obecne. W końcu dotarło do niego, że musi z kimś poroz­ma­wiać, zanim do reszty zwa­riuje.

Wybrał Ral­pha Fry’a z księ­go­wo­ści, trzeźwo myślą­cego, god­nego zaufa­nia prze­cięt­niaka. Ralph oka­zał mu wiel­kie zro­zu­mie­nie.

– Wiem, co czu­jesz – powie­dział. – Ja tak mia­łem, kiedy Yvonne ode mnie ode­szła. Takie ner­wowe drgawki. Tiki.

– I co z tym zro­bi­łeś?

– Posze­dłem do psy­cho­ana­li­tyka, dok­tora Jeu­dwine’a. Powi­nie­neś spró­bo­wać tera­pii. Będziesz jak nowy.

Char­lie przez chwilę obra­cał jego słowa.

– Wła­ści­wie czemu nie… – mruk­nął po paru takich obro­tach. – Drogi ten psy­cho­ana­li­tyk?

– Drogi, ale dobry. Pozby­łem się tików. Zna­czy wiesz, zanim do niego posze­dłem, myśla­łem, że jestem cał­kiem zwy­czaj­nym gościem i mam typowe pro­blemy w mał­żeń­stwie. A teraz? Spójrz na mnie. – Fry wyko­nał zama­szy­sty gest. – Mam tyle tłu­mio­nych popę­dów, że nie wie­dział­bym, od czego zacząć. – Wyszcze­rzył zęby jak świr. – Ale jestem z tym szczę­śliwy jak ni­gdy w życiu. Daj gościowi szansę, szybko ustali, co cię kręci.

– Nie cho­dzi o seks.

– Coś ci powiem. – Fry uśmiech­nął się poro­zu­mie­waw­czo. – Zawsze cho­dzi o seks. Wiem, co mówię.

* * *

Następ­nego dnia Char­lie zadzwo­nił do dok­tora Jeu­dwine’a, nie mówiąc o niczym Ellen. Sekre­tarka umó­wiła go na pierw­szą sesję. Pod­czas roz­mowy strasz­nie pociły mu się dło­nie, bał się, że słu­chawka zaraz wyśliź­nie mu się z ręki, ale kiedy zała­twił sprawę, poczuł się lepiej.

Ralph Fry miał rację: dok­tor Jeu­dwine naprawdę był dobrym czło­wie­kiem. Nie wyśmiał żad­nego z małych lęków Char­liego, prze­ciw­nie, wysłu­chał go z naj­wyż­szym zain­te­re­so­wa­niem. Było to nad­zwy­czaj uspo­ka­ja­jące.

Pod­czas trze­ciej sesji dok­to­rowi udało się przy­wo­łać u Char­liego jedno wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa z wyjąt­kową wyra­zi­sto­ścią: dło­nie leżą­cego w trum­nie ojca, spo­czy­wa­jące na jego sze­ro­kiej piersi. Rumiane, poro­śnięte szorst­kimi wło­skami. Potężna wład­czość tych sze­ro­kich dłoni, nawet po śmierci, nie dawała potem Char­liemu spo­koju przez dłu­gie mie­siące. Czyż nie wyobra­żał sobie, kiedy patrzył, jak ciało powie­rzane jest ziemi, że wcale jesz­cze nie znie­ru­cho­miało? Że dło­nie nawet w tej chwili wybi­jają wer­bel na wieku trumny, dopo­mi­na­jąc się o wypusz­cze­nie? Pomysł był nie­do­rzeczny, ale wyar­ty­ku­ło­wa­nie go bar­dzo mu pomo­gło. W jasno oświe­tlo­nym gabi­ne­cie fan­ta­zja ta, mdła i absur­dalna, zadrżała pod spoj­rze­niem dok­tora, poskar­żyła się, że świa­tło ją razi, a potem roz­wiała się w powie­trzu, zbyt sła­bo­wita, by pod­dać się ana­li­zie.

Egzor­cy­zmy oka­zały się znacz­nie łatwiej­sze, niż Char­lie się spo­dzie­wał. Wystar­czyło lekko szturch­nąć i wszyst­kie te dzie­cinne bzdury zostały wyłu­skane z jego psy­che jak kąsek zepsu­tego mięsa spo­mię­dzy zębów. Dłu­żej nie mogły tam gnić. Dok­tor Jeu­dwine był zachwy­cony wyni­kami tera­pii. Po jej zakoń­cze­niu przy­znał, że ta kon­kretna obse­sja była dla niego czymś nowym, więc tym bar­dziej cie­szył się, że udało mu się roz­wi­kłać pro­blem. Dło­nie jako sym­bol ojcow­skiej wła­dzy, powie­dział, nie­czę­sto się tra­fiają. W snach jego pacjen­tów zwy­kle pierw­szo­pla­nową rolę odgrywa penis, wyja­śnił, na co Char­lie odparł, że dło­nie zawsze wyda­wały mu się waż­niej­sze od czę­ści intym­nych. Czyż nie mogą zmie­niać świata?

Nie prze­stał łamać ołów­ków ani bęb­nić pal­cami; prawdę powie­dziaw­szy, łamał szyb­ciej i bęb­nił chyba nawet bar­dziej inten­syw­nie niż wcze­śniej. Tłu­ma­czył sobie jed­nak, że tak jak pies w słusz­nym wieku nie od razu zapo­mina wszyst­kie sztuczki, tak i on potrze­buje czasu, by odzy­skać rów­no­wagę.

Rewo­lu­cja nie wyszła więc z pod­zie­mia – cho­ciaż nie­wiele bra­ko­wało. Stało się oczy­wi­ste, że dal­sza zwłoka nie ma sensu. Bun­tow­nicy musieli dzia­łać.

Osta­tecz­nie to Ellen, niczego nie­świa­doma, przy­czy­niła się do wsz­czę­cia powsta­nia. Był późny wtor­kowy wie­czór, niby paź­dzier­nik, a mimo to noc gorąca i parna. Kochali się przy uchy­lo­nym oknie i zasło­nach roz­su­nię­tych na parę cali, żeby prze­pusz­czały powiewy wątłego wie­trzyku. Po wszyst­kim zale­gli pod wspól­nym przy­kry­ciem. Char­lie zasnął, zanim pot na karku zdą­żył mu dobrze wyschnąć. Ellen nie spała: leżała na wznak, z głową opartą na twar­dej jak kamień poduszce i otwar­tymi oczami. Wie­działa, że sen nie­prędko przyj­dzie. Zapo­wia­dała się jedna z tych nocy, kiedy swę­dzi ją cała skóra, wszyst­kie gru­zły w mate­racu zbie­rają się pod jej cia­łem, a wszel­kie wąt­pli­wo­ści, jakie żywiła w życiu, gapią się na nią z ciem­no­ści. Miała ochotę opróż­nić pęcherz (jak zawsze po sek­sie), ale nie potra­fiła zebrać dość siły woli, żeby wstać i pójść do łazienki. Oczy­wi­ście im dłu­żej zwle­kała, tym bar­dziej jej się chciało i tym trud­niej było jej zasnąć. Dia­bel­nie głu­pia sytu­acja, pomy­ślała, a potem, zagu­biona wśród swo­ich licz­nych zmar­twień, zapo­mniała, o jakiej sytu­acji mowa.

Char­lie wier­cił się przez sen. A wła­ści­wie to tylko jego dło­nie podry­gi­wały ner­wowo. Spoj­rzała na jego twarz. We śnie przy­po­mi­nał praw­dzi­wego aniołka, zupeł­nie nie wyglą­dał na swoje czter­dzie­ści jeden lat, mimo że w zaro­ście na policz­kach poja­wiały się już plamki siwi­zny. Lubiła go chyba wystar­cza­jąco, żeby móc powie­dzieć, że go kocha, ale zara­zem nie dość mocno, by wyba­czyć mu jego prze­winy. Był leniwy. I marudny. Wiecz­nie narze­kał, że coś go boli. I jesz­cze te wie­czory (które ostat­nio ustały), kiedy wra­cał do domu późno, a ona była prze­ko­nana, że spo­tyka się z inną kobietą.

Kiedy tak na niego patrzyła, poja­wiły się jego dło­nie. Wychy­nęły spod przy­kry­cia jak dwójka kłó­cą­cych się dzieci, z emfazą dźga­jąc powie­trze pal­cami.

Zmarsz­czyła brwi, nie wie­rząc wła­snym oczom. Zupeł­nie jakby oglą­dała tele­wi­zję z wyłą­czo­nym dźwię­kiem, jakieś głu­pie przed­sta­wie­nie z udzia­łem dzie­się­ciu pal­ców. Kiedy tak patrzyła zdu­miona, dło­nie wspięły się po bokach Char­liego i odgar­nęły koc z jego brzu­cha, odsła­nia­jąc włosy, coraz gęst­sze w miarę zbli­ża­nia się do oko­lic intym­nych. Bli­zna po ope­ra­cji wyrostka, jaśniej­sza od oka­la­ją­cej ją skóry, zabły­sła w świe­tle. Dło­nie usa­do­wiły się na brzu­chu.

Tej nocy toczyły wyjąt­kowo oży­wiony spór. Lewa, z natury bar­dziej kon­ser­wa­tywna, zale­cała prze­ło­że­nie oddzie­le­nia na póź­niej­szy ter­min. Prawa miała jed­nak dość cze­ka­nia. Nad­szedł czas, prze­ko­ny­wała, żeby posta­wić się tyra­nowi i oba­lić rządy ciała. Traf chciał, że ta decy­zja nie nale­żała już do nich.

Ellen unio­sła głowę z poduszki. Dło­nie dopiero teraz poczuły na sobie jej spoj­rze­nie. Dotych­czas, zaafe­ro­wane swoją kłót­nią, zupeł­nie nie zwra­cały na nią uwagi, a tak ich spi­sek wyszedł na jaw.

– Char­lie… – syk­nęła do ucha tyrana. – Char­lie, prze­stań. Prze­stań!

Prawa wypro­sto­wała palce wska­zu­jący i środ­kowy, zwę­szyw­szy jej bli­skość.

– Char­lie… – powtó­rzyła Ellen. Dla­czego on zawsze musiał tak mocno spać? – Char­lie! – Potrzą­snęła nim. Mocno.

Prawa postu­kała pal­cem lewą, żeby zwró­cić jej uwagę na obser­wu­jącą je kobietę.

– Char­lie, pro­szę cię, obudź się.

Prawa sko­czyła bez ostrze­że­nia, lewa dołą­czyła uła­mek sekundy póź­niej. Ellen zdą­żyła jesz­cze raz wykrzyk­nąć imię Char­liego, nim zaci­snęły jej się na gar­dle.

We śnie Char­lie pły­nął stat­kiem nie­wol­ni­czym; jego sny czę­sto roz­gry­wały się w egzo­tycz­nych sce­ne­riach w typie fil­mów Cecila DeMille’a. W tej aku­rat histo­rii ręce miał skute kaj­da­nami, za które wle­czono go wła­śnie pod prę­gierz, żeby wychło­stać za jakieś nie­ujaw­nione prze­wi­nie­nie. Nagle zła­pał kapi­tana za chu­der­lawe gar­dło. Wszę­dzie dookoła nie­wol­nicy odpo­wie­dzieli wiwa­tami, zachę­ca­jąc go do udu­sze­nia dowódcy statku. Kapi­tan – cał­kiem podobny do dok­tora Jeu­dwine’a – bła­gał go, żeby prze­stał. Miał piskliwy, prze­ra­żony głos, pra­wie kobiecy. Głos Ellen.

– Char­lie! – kwi­lił. – Prze­stań!

Ale jego nie­mą­dre skargi tylko pro­wo­ko­wały Char­liego: zaczął z jesz­cze więk­szą siłą potrzą­sać kapi­ta­nem. Czuł się jak praw­dziwy boha­ter, kiedy nie­wol­nicy – w cudowny spo­sób oswo­bo­dzeni – z rado­ścią tło­czyli się wokół niego, żeby być świad­kami ostat­nich chwil swo­jego pana.

Kapi­tan zsi­niał na twa­rzy.

– Udu­sisz mnie… – zdo­łał jesz­cze wykrztu­sić, zanim kciuki Char­liego po raz ostatni moc­niej wbiły mu się w szyję i osta­tecz­nie pozba­wiły go życia.

Dopiero wtedy w opa­rach sen­nej mgły Char­lie zdał sobie sprawę, że jego ofiara była wpraw­dzie męż­czy­zną, ale nie miała jabłka Adama. Sta­tek wokół niego zaczął się roz­my­wać, nawo­ły­wa­nia sta­wały się mniej natar­czywe… Zatrze­po­tał powie­kami i otwo­rzył oczy.

Stał na łóżku ubrany w spodnie od piżamy i trzy­mał Ellen za szyję. Jej twarz była ciemna, pokryta pla­mami i upstrzona gęstą biała pianą. Język zwi­sał z ust. Miała otwarte oczy i przez moment wydało mu się, że życie wciąż się w nich tli, wyziera spod żalu­zji powiek. A potem okna zio­nęły pustką. Ellen opu­ściła dom. Ogar­nęły go żałość i przej­mu­jący smu­tek. Chciał wypu­ścić ciało z rąk, ale dło­nie nie zamie­rzały roz­luź­nić uchwytu na gar­dle. Kciuki, teraz zupeł­nie pozba­wione czu­cia, cały czas dusiły Ellen, bez­wstyd­nie winne. Kiedy zszedł tyłem z łóżka na pod­łogę, podą­żyła za nim w odle­gło­ści wypro­sto­wa­nych ramion jak nie­chciana part­nerka do tańca.

– Pro­szę… – bła­gał nie­prze­jed­nane palce. – Pro­szę!

Nie­winne jak para ucznia­ków przy­ła­pa­nych na kra­dzieży dło­nie wypu­ściły swoje brze­mię i aż pod­sko­czyły w uda­wa­nym zdu­mie­niu. Ellen osu­nęła się na dywan: śliczny worek śmierci. Pod Char­liem ugięły się kolana. Nie zdo­łał zaha­mo­wać upadku, padł obok żony i cze­kał, aż popłyną łzy.

* * *

Teraz pozo­stało już tylko dzia­ła­nie. Minął czas kamu­flażu, ukrad­ko­wych spo­tkań i nie­koń­czą­cych się dys­ku­sji: prawda wyszła na jaw, na dobre i na złe. Musiały tylko chwilę odcze­kać. Było kwe­stią czasu, kiedy Char­lie napa­to­czy się na nóż kuchenny albo zauważy gdzieś sie­kierę. Już nie­długo. Bar­dzo nie­długo.

* * *

Długo leżał na pod­ło­dze obok Ellen i szlo­chał. A potem rów­nie długo leżał i myślał. Od czego powi­nien zacząć? Zadzwo­nić do adwo­kata? Na poli­cję? Do dok­tora Jeu­dwine’a? Kogo­kol­wiek wybie­rze, nie zate­le­fo­nuje do niego z twa­rzą wtu­loną w dywan. Spró­bo­wał wstać, cho­ciaż zdrę­twiałe dło­nie led­wie były w sta­nie utrzy­mać jego cię­żar. Całe ciało go mro­wiło, jakby prze­pły­wał przez nie słaby prąd elek­tryczny. Tylko dło­nie były pozba­wione czu­cia. Kiedy uniósł je do twa­rzy, żeby prze­trzeć załza­wione oczy, klap­nęły bez­wład­nie na policzki, wyzute z sił. Wsparty na łok­ciach pod­czoł­gał się do ściany i wspiął po niej do pozy­cji pio­no­wej. Wciąż na wpół ślepy z żałoby, wypadł z sypialni na schody.

– Kuch­nia – powie­działa prawa do lewej. – Idzie do kuchni.

Śnię cudzy kosz­mar, pomy­ślał Char­lie, włą­cza­jąc szturch­nię­ciem brody świa­tło w jadalni. Skie­ro­wał się do barku. Jestem nie­winny. Jestem nikim. Dla­czego coś takiego mia­łoby się przy­da­rzyć wła­śnie mnie?

Butelka whi­skey wyśli­znęła mu się z dłoni, kiedy pró­bo­wał ją chwy­cić. Roz­biła się na pod­ło­dze. Prze­ni­kliwy aro­mat alko­holu podraż­nił mu pod­nie­bie­nie.

– Stłu­czone szkło – zabęb­niła lewa.

– Nie – odparła prawa. – Musimy uzy­skać czy­ste cię­cie, za wszelką cenę. Cier­pli­wo­ści.

Char­lie zato­czył się w stronę tele­fonu. Musiał zadzwo­nić do dok­tora Jeu­dwine’a, on mu powie, co robić. Się­gnął po słu­chawkę, ale dło­nie ponow­nie odmó­wiły współ­pracy. Palce gięły się bez­wol­nie, kiedy pró­bo­wał wstu­kać na kla­wia­tu­rze numer psy­cho­ana­li­tyka. Teraz już pła­kał z fru­stra­cji, łzy gniewu wypłu­ki­wały żałobę. Nie­zgrab­nie uchwy­cił słu­chawkę nad­garst­kami, pod­niósł ją do ucha i zakli­no­wał mię­dzy głową i bar­kiem. Łok­ciem wybrał numer.

– Spo­koj­nie – powie­dział. – Tylko spo­koj­nie.

Sły­szał pika­nie prze­ka­zy­wa­nego w głąb sys­temu numeru Jeu­dwine’a. Za kilka sekund nor­mal­ność pod­nie­sie słu­chawkę i wszystko będzie dobrze. Musiał wytrzy­mać jesz­cze parę chwil, to wszystko.

Jego dło­nie zaczęły się na prze­mian zaci­skać i roz­wie­rać kon­wul­syj­nie.

– Spo­koj­nie… – pró­bo­wał do nich prze­mó­wić.

Nie słu­chały.

Daleko – och, jak daleko! – w domu dok­tora Jeu­dwine’a tele­fon zaczął dzwo­nić.

– Odbierz. Odbierz! No odbierz, na Boga!

Ręce zaczęły mu się trząść tak gwał­tow­nie, że omal nie upu­ścił słu­chawki.

– Odbierz! – wrza­snął do mikro­fonu. – Bła­gam, pod­nieś słu­chawkę!

Zanim głos roz­sądku zdą­żył prze­mó­wić, prawa wystrze­liła w przód i chwy­ciła się kra­wę­dzi teko­wego stołu, kilka stóp od miej­sca, w któ­rym stał Char­lie. Nie­wiele bra­ko­wało, żeby stra­cił przez to rów­no­wagę.

– Co… ty… robisz? – wykrztu­sił. Nie był pewien, czy mówi do sie­bie, czy do swo­jej ręki.

Z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wał się w zbun­to­waną koń­czynę, która cal po calu prze­su­wała się wzdłuż skraju blatu. Jej zamysł był oczy­wi­sty: chciała go odcią­gnąć od tele­fonu, Jeu­dwine’a i wszel­kiej nadziei na oca­le­nie. Nie pano­wał nad swoim zacho­wa­niem. Stra­cił czu­cie w nad­garst­kach i przed­ra­mio­nach. Dłoń nie nale­żała już do niego. Wciąż była do niego przy­twier­dzona – ale nie była jego dło­nią.

Na dru­gim końcu linii ktoś pod­niósł słu­chawkę i zabrzmiał głos dok­tora Jeu­dwine’a (poiry­to­wa­nego, że ktoś go budzi):

– Halo?

– Dok­to­rze…

– Kto mówi?

– To ja, Char­lie…

– Kto?

– Char­lie Geo­rge, dok­to­rze. Na pewno mnie pan pamięta.

Z każdą kolejną sekundą dłoń odcią­gała go coraz dalej i dalej. Czuł, jak słu­chawka wyśli­zguje mu się spo­mię­dzy ucha i ramie­nia.

– Kto? Nie dosły­sza­łem…

– Char­les Geo­rge. Na litość boską, Jeu­dwine, musi mi pan pomóc!

– Pro­szę zadzwo­nić jutro do gabi­netu.

– Pan nie rozu­mie. Moje dło­nie… Nie panuję nad nimi!

Ści­snęło go w żołądku, gdy poczuł, jak coś peł­znie mu po bio­drze: to jego lewa dłoń prze­miesz­czała się na przód ciała i zsu­wała w dół, w stronę kro­cza.

– Ani mi się waż! – powie­dział Char­lie. – Jesteś moja.

– Z kim pan roz­ma­wia? – zapy­tał zdez­o­rien­to­wany Jeu­dwine.

– To moje dło­nie, dok­to­rze! Chcą mnie zabić! Prze­stań! – krzyk­nął Char­lie, żeby powstrzy­mać prze­su­wa­jącą się rękę. – Stój!

Lewa nie słu­chała. Zła­pała go za jądra i ści­snęła z taką mocą, jakby chciała z nich wyci­snąć krew. Z powo­dze­niem. Char­lie zawył do słu­chawki, a prawa skrzęt­nie wyko­rzy­stała oka­zję i szarp­nęła nim tak, że stra­cił rów­no­wagę. Słu­chawka spa­dła na pod­łogę. Pyta­nia Jeu­dwine’a uto­nęły w ema­nu­ją­cym z kro­cza bólu. Z impe­tem ude­rzył o pod­łogę, zaha­czyw­szy po dro­dze głową o stół.

– Ty suko – zru­gał dłoń. – Ty suko!

Nie­skru­szona lewa wspięła się po jego ciele i dołą­czyła do pra­wej na bla­cie. Char­lie zawisł na rękach na stole, przy któ­rym tak czę­sto jadał albo się śmiał.

Chwilę póź­niej, omó­wiw­szy dal­szą tak­tykę, dło­nie uznały, że czas puścić się blatu. Char­lie led­wie zare­je­stro­wał ten fakt. Krwa­wił z głowy i kro­cza, kor­ciło go, żeby zwi­nąć się w kłę­bek i pocze­kać, aż ból i mdło­ści ustą­pią. Bun­tow­niczki miały jed­nak inne plany, a jemu bra­ko­wało sił, żeby im się prze­ciw­sta­wić. Led­wie zda­wał sobie sprawę, że wcze­piły się w gęsty dywan i usi­łują prze­cią­gnąć jego bez­władną masę w stronę drzwi. Dalej znaj­do­wała się kuch­nia, a w niej obfi­tość pił do mięsa i noży do ste­ków. Wyobra­ził sobie sie­bie jako olbrzymi posąg, który tysiące mozo­lą­cych się w pocie czoła robot­ni­ków wleką na doce­lowe miej­sce eks­po­zy­cji. Szło to ciężko, ruch był nie­równy, ciało posu­wało się szarp­nię­ciami, palce stóp zaha­czały paznok­ciami o dywan, który dodat­kowo ocie­rał skórę na otłusz­czo­nej piersi, ale do celu bra­ko­wało już tylko jarda. Poczuł na policzku scho­dek do kuchni, a potem lodo­wate płytki tera­koty. Sunąc po posadzce, z wolna odzy­ski­wał znę­kaną świa­do­mość. W sła­bej księ­ży­co­wej poświa­cie roz­po­zna­wał zna­jome widoki: kuchenka, pomru­ku­jąca lodówka, kosz na śmieci, zmy­warka… Wszyst­kie nad nim góro­wały. Czuł się jak robak.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij