Księgi krwi 4-6 - ebook
Oto historie spisane w Księdze Krwi. Oto mapa mrocznej drogi biegnącej w nieznane, poza granice życia. Niewielu musi nią podążyć, większości ludzi wystarczają spokojne, bezpieczne, dobrze oświetlone ulice, a ich żywot kończy się modlitwą i pieszczotą. Ale niektórzy – nieliczni – napotkają w swoim życiu potworności, które dopadną ich na tych ulicach i sprowadzą na autostradę przeklętych… Clive Barker, laureat World Fantasy Award, przedstawia czternaście mrożących krew w żyłach opowiadań, czternaście historii o ciemności wyzwolonej z wszelkich pęt, czternaście próbek wizjonerskiej makabry, od której ścina się szpik w kościach – po raz pierwszy zebranych w jednym tomie.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68591-52-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za każdym razem, kiedy Charlie George się budził, jego dłonie były nieruchome.
Czasami było mu za gorąco pod kocem i musiał się odkryć, odrzucić go na połówkę łóżka zajmowaną przez Ellen. Czasem nawet wstawał i na wpół śpiąc, człapał do kuchni, żeby nalać sobie szklankę mrożonego soku jabłkowego. A potem z powrotem wślizgiwał się do łóżka, układał przy łagodnym półksiężycu ciała Ellen i pomału znów odpływał w sen. Dłonie czekały do momentu, aż jego oczy się zamkną, a oddech stanie się regularny jak tykanie zegara; aż się upewnią, że mocno śpi. Dopiero wtedy, wiedząc, że jego świadomość się ulotniła, odważały się ponownie rozpocząć swoje sekretne życie.
* * *
Od miesięcy budził się dręczony dokuczliwym bólem dłoni i nadgarstków.
– Idź do lekarza – radziła mu Ellen, jak zwykle niewspółczująca. – Dlaczego nie pójdziesz z tym do lekarza?
Dlatego że nienawidził lekarzy, ot co. Kto przy zdrowych zmysłach zaufałby człowiekowi, który zawodowo babrze się w chorych ludziach?
– Pewnie jestem przepracowany – powiedział sobie.
– Nie przypuszczam – mruknęła Ellen.
Ale to było właśnie najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. Z zawodu był pakowaczem, przez cały dzień pracował rękami. Męczyły się. Zwykła rzecz.
– Nie zadręczaj się, Charlie – powiedział pewnego dnia swojemu odbiciu w lustrze, oklepując się po twarzy, żeby tchnąć w nią trochę życia. – Z twoimi rękami jest wszystko w porządku.
I tak noc w noc sytuacja się powtarzała. Wyglądało to następująco:
Państwo George’owie śpią razem w swoim małżeńskim łożu – on na plecach, cicho pochrapując, ona na boku, skulona, na lewo od niego. Głowa Charliego spoczywa na dwóch grubych poduszkach. Usta ma lekko rozchylone, pod żyłkowanymi okrywami powiek oczy śledzą śnioną przygodę – może dziś Charlie jest strażakiem i właśnie bohatersko nurkuje w samo serce płonącego burdelu. Czasem marszczy brwi, kiedy indziej uśmiecha się z wyższością. Sen jest przyjemny.
Pod kocem widać jakiś ruch. Powoli, nawet ostrożnie, rzec by można, dłonie Charliego wypełzają z ciepła łóżka i wynurzają się na powietrze. Palce wskazujące kiwają się na boki jak opatrzone paznokciami główki, kiedy dłonie spotykają się na falującym podbrzuszu i ściskają na powitanie jak towarzysze broni. Charlie jęczy przez sen: burdel zawalił mu się na głowę. Dłonie natychmiast przypadają płasko do brzucha, udając niewiniątka. Chwilę później, gdy jego oddech znów się wyrównuje, z zapałem podejmują przerwaną debatę.
Przypadkowy obserwator siedzący u stóp łóżka mógłby zinterpretować ich rozmowę jako objaw zaburzeń psychicznych Charliego: dłonie drgają nerwowo, podskubują się nawzajem, to głaszczą, to znów zdają się walczyć… Bez wątpienia jest jednak w ich spazmatycznych poruszeniach jakiś kod, jakaś celowość, ciągłość. Można by niemal pomyśleć, że śpiący człowiek jest głuchoniemy i w ten sposób mówi przez sen. Tyle że dłonie nie posługują się żadnym dającym się rozpoznać językiem migowym. Nie próbują również komunikować się z nikim innym, rozmawiają wyłącznie między sobą. To tajne spotkanie, które ma tylko dwie uczestniczki. Będą tak tkwiły na jego brzuchu przez całą noc, spiskując przeciw polityce ciała.
* * *
Charlie nie był całkowicie nieświadomy wzbierającego w nadgarstkach buntu. Nasilało się w nim niejasne wrażenie, że coś z jego egzystencją jest nie do końca w porządku. Czuł się coraz wyraźniej odcięty od codziennych doświadczeń, jakby w narastającym stopniu stawał się tylko widzem codziennych (i conocnych) rytuałów zamiast ich czynnym uczestnikiem. Weźmy, na przykład, jego życie uczuciowe.
Nigdy nie był wybitnym kochankiem, ale też nigdy nie miał poczucia, że powinien się wstydzić. Ellen wyglądała na zadowoloną z jego starań. Ostatnio jednak czuł się odgrodzony od całego aktu. Patrzył na swoje dłonie wędrujące po ciele Ellen, dotykające jej z nabytą przez lata intymną wprawą – i obserwował ich zabiegi jakby z wielkiego oddalenia, niezdolny rozkoszować się wrażeniem ciepła i wilgoci. Nie stały się przy tym wcale mniej zręczne, wręcz przeciwnie: ostatnio Ellen zaczęła całować jego palce i wychwalać ich przemyślność. Jej pochwały bynajmniej go nie uspokoiły, ba, świadomość, że jego dłonie dają Ellen taką rozkosz, a on nic z tego nie czuje, tylko pogorszyła mu humor.
Były zresztą jeszcze inne oznaki jego niestabilności. Drobne, irytujące oznaki. Łapał się na tym, że wybija palcami marszowe rytmy na pakowanych w fabryce kartonach. Zauważył u siebie skłonność do łamania ołówków, rozdrabniania ich na małe kawałeczki, zanim dobrze sobie uświadomi, co robi (albo raczej: co robią jego ręce). Na podłodze pakowalni zostawały drewniane drzazgi i okruchy grafitu.
Ale w największe zakłopotanie wprawiało go łapanie za rękę zupełnie obcych ludzi. Zdarzyło mu się to trzykrotnie: raz na przystanku i dwa razy w windzie w fabryce. Wmawiał sobie, że to nic innego jak tylko prymitywna potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem w zmieniającym się świecie; lepszego wytłumaczenia nie umiał znaleźć. Bez względu jednak na przyczynę, było to diabelnie żenujące, zwłaszcza kiedy za którymś razem stwierdził, że dyskretnie ściska dłoń własnego brygadzisty. Co gorsza, brygadzista odpowiedział uściskiem na jego uścisk i obaj spojrzeli na swoje dłonie takim wzrokiem jak dwaj właściciele psów na swoich pupili kopulujących na drugim końcu smyczy.
Coraz częściej też obserwował wnętrza swoich dłoni w poszukiwaniu włosów. Matka go kiedyś przestrzegała, że to pierwszy objaw szaleństwa. Nie, nie same włosy. Wypatrywanie ich.
* * *
Zrobił się z tego wyścig z czasem. Debatujące po nocach na brzuchu dłonie były w pełni świadome nadwątlenia jego umysłu. Rozpędzona wyobraźnia mogła odkryć prawdę w ciągu najbliższych paru dni.
Co więc robić? Zaryzykować przedwczesne oddzielenie i ponieść wszystkie jego możliwe konsekwencje? Czy jednak pozwolić, by niestabilność psychiki rozwijała się dalej w nieprzewidywalny sposób, nawet gdyby Charlie miał odkryć spisek, zanim na dobre popadnie w obłęd? Dyskusje stawały się coraz bardziej gorące.
– A jeśli się mylimy? – zapytywała jak zawsze ostrożna lewa. – Jeżeli nie istnieje życie po ciele?
– To i tak się o tym nigdy nie dowiemy – odpowiadała prawa.
Lewa przez chwilę rozważała jej słowa.
– Jak to zrobimy, kiedy nadejdzie czas? – Wiedziała, że to pytanie sprawi przywódczyni najwięcej kłopotu. – Jak? – naciskała, wykorzystując chwilową przewagę. – No jak? Jak?
– Coś wymyślimy – mówiła wtedy prawa. – To musi być czyste cięcie.
– A jeśli będzie stawiał opór?
– Do stawiania oporu człowiek potrzebuje dłoni, a te zbuntują się przeciwko niemu.
– Która z nas to zrobi?
– Mną się sprawniej posługuje – przypominała prawa. – Dlatego to ja muszę dzierżyć broń. Ty odejdziesz.
Lewa milczała długą chwilę. Trudno jej było o tym myśleć, przez te wszystkie lata zawsze były razem.
– Później możesz po mnie wrócić – dodawała prawa.
– Tak zrobię.
– Musisz wrócić. Jestem Mesjaszem. Beze mnie nie będziesz miała dokąd pójść. Musisz zebrać armię i wtedy po mnie przyjść.
– Pójdę na skraj świata, jeśli będzie trzeba.
– Nie popadaj w sentymentalizm.
Obejmowały się wtedy jak bracia spotykający się po długim niewidzeniu i przysięgały sobie wierność na wieki. Ach, te gorączkowe noce, wypełnione entuzjazmem planowanej rebelii! Nawet za dnia, kiedy przysięgły się nie spotykać, nie sposób było nie zejść się czasem i nie dotknąć przelotnie, by powiedzieć:
– Już niedługo.
Albo:
– Do zobaczenia na brzuchu.
Albo:
– Jak to będzie, kiedy cały świat będzie należał do nas?
* * *
Charlie wiedział, że jest na skraju załamania nerwowego. Regularnie zerkał podejrzliwie na swoje dłonie i przyglądał się palcom wskazującym, wyprostowanym jak długoszyje stwory przepatrujące horyzont. W swojej paranoi popatrywał także na dłonie innych ludzi, obsesyjnie śledząc język, którym porozumiewały się niezależnie od woli właścicieli. Uwodzicielskie dłonie sekretarki-dziewicy. Szalone dłonie zabójcy, który w telewizji zarzekał się, że jest niewinny. Dłonie, które każdym gestem zdradzały właściciela, przeprosinami kontrowały gniew, na miłość odpowiadały furią. Oznaki buntu zdawały się wszechobecne. W końcu dotarło do niego, że musi z kimś porozmawiać, zanim do reszty zwariuje.
Wybrał Ralpha Fry’a z księgowości, trzeźwo myślącego, godnego zaufania przeciętniaka. Ralph okazał mu wielkie zrozumienie.
– Wiem, co czujesz – powiedział. – Ja tak miałem, kiedy Yvonne ode mnie odeszła. Takie nerwowe drgawki. Tiki.
– I co z tym zrobiłeś?
– Poszedłem do psychoanalityka, doktora Jeudwine’a. Powinieneś spróbować terapii. Będziesz jak nowy.
Charlie przez chwilę obracał jego słowa.
– Właściwie czemu nie… – mruknął po paru takich obrotach. – Drogi ten psychoanalityk?
– Drogi, ale dobry. Pozbyłem się tików. Znaczy wiesz, zanim do niego poszedłem, myślałem, że jestem całkiem zwyczajnym gościem i mam typowe problemy w małżeństwie. A teraz? Spójrz na mnie. – Fry wykonał zamaszysty gest. – Mam tyle tłumionych popędów, że nie wiedziałbym, od czego zacząć. – Wyszczerzył zęby jak świr. – Ale jestem z tym szczęśliwy jak nigdy w życiu. Daj gościowi szansę, szybko ustali, co cię kręci.
– Nie chodzi o seks.
– Coś ci powiem. – Fry uśmiechnął się porozumiewawczo. – Zawsze chodzi o seks. Wiem, co mówię.
* * *
Następnego dnia Charlie zadzwonił do doktora Jeudwine’a, nie mówiąc o niczym Ellen. Sekretarka umówiła go na pierwszą sesję. Podczas rozmowy strasznie pociły mu się dłonie, bał się, że słuchawka zaraz wyśliźnie mu się z ręki, ale kiedy załatwił sprawę, poczuł się lepiej.
Ralph Fry miał rację: doktor Jeudwine naprawdę był dobrym człowiekiem. Nie wyśmiał żadnego z małych lęków Charliego, przeciwnie, wysłuchał go z najwyższym zainteresowaniem. Było to nadzwyczaj uspokajające.
Podczas trzeciej sesji doktorowi udało się przywołać u Charliego jedno wspomnienie z dzieciństwa z wyjątkową wyrazistością: dłonie leżącego w trumnie ojca, spoczywające na jego szerokiej piersi. Rumiane, porośnięte szorstkimi włoskami. Potężna władczość tych szerokich dłoni, nawet po śmierci, nie dawała potem Charliemu spokoju przez długie miesiące. Czyż nie wyobrażał sobie, kiedy patrzył, jak ciało powierzane jest ziemi, że wcale jeszcze nie znieruchomiało? Że dłonie nawet w tej chwili wybijają werbel na wieku trumny, dopominając się o wypuszczenie? Pomysł był niedorzeczny, ale wyartykułowanie go bardzo mu pomogło. W jasno oświetlonym gabinecie fantazja ta, mdła i absurdalna, zadrżała pod spojrzeniem doktora, poskarżyła się, że światło ją razi, a potem rozwiała się w powietrzu, zbyt słabowita, by poddać się analizie.
Egzorcyzmy okazały się znacznie łatwiejsze, niż Charlie się spodziewał. Wystarczyło lekko szturchnąć i wszystkie te dziecinne bzdury zostały wyłuskane z jego psyche jak kąsek zepsutego mięsa spomiędzy zębów. Dłużej nie mogły tam gnić. Doktor Jeudwine był zachwycony wynikami terapii. Po jej zakończeniu przyznał, że ta konkretna obsesja była dla niego czymś nowym, więc tym bardziej cieszył się, że udało mu się rozwikłać problem. Dłonie jako symbol ojcowskiej władzy, powiedział, nieczęsto się trafiają. W snach jego pacjentów zwykle pierwszoplanową rolę odgrywa penis, wyjaśnił, na co Charlie odparł, że dłonie zawsze wydawały mu się ważniejsze od części intymnych. Czyż nie mogą zmieniać świata?
Nie przestał łamać ołówków ani bębnić palcami; prawdę powiedziawszy, łamał szybciej i bębnił chyba nawet bardziej intensywnie niż wcześniej. Tłumaczył sobie jednak, że tak jak pies w słusznym wieku nie od razu zapomina wszystkie sztuczki, tak i on potrzebuje czasu, by odzyskać równowagę.
Rewolucja nie wyszła więc z podziemia – chociaż niewiele brakowało. Stało się oczywiste, że dalsza zwłoka nie ma sensu. Buntownicy musieli działać.
Ostatecznie to Ellen, niczego nieświadoma, przyczyniła się do wszczęcia powstania. Był późny wtorkowy wieczór, niby październik, a mimo to noc gorąca i parna. Kochali się przy uchylonym oknie i zasłonach rozsuniętych na parę cali, żeby przepuszczały powiewy wątłego wietrzyku. Po wszystkim zalegli pod wspólnym przykryciem. Charlie zasnął, zanim pot na karku zdążył mu dobrze wyschnąć. Ellen nie spała: leżała na wznak, z głową opartą na twardej jak kamień poduszce i otwartymi oczami. Wiedziała, że sen nieprędko przyjdzie. Zapowiadała się jedna z tych nocy, kiedy swędzi ją cała skóra, wszystkie gruzły w materacu zbierają się pod jej ciałem, a wszelkie wątpliwości, jakie żywiła w życiu, gapią się na nią z ciemności. Miała ochotę opróżnić pęcherz (jak zawsze po seksie), ale nie potrafiła zebrać dość siły woli, żeby wstać i pójść do łazienki. Oczywiście im dłużej zwlekała, tym bardziej jej się chciało i tym trudniej było jej zasnąć. Diabelnie głupia sytuacja, pomyślała, a potem, zagubiona wśród swoich licznych zmartwień, zapomniała, o jakiej sytuacji mowa.
Charlie wiercił się przez sen. A właściwie to tylko jego dłonie podrygiwały nerwowo. Spojrzała na jego twarz. We śnie przypominał prawdziwego aniołka, zupełnie nie wyglądał na swoje czterdzieści jeden lat, mimo że w zaroście na policzkach pojawiały się już plamki siwizny. Lubiła go chyba wystarczająco, żeby móc powiedzieć, że go kocha, ale zarazem nie dość mocno, by wybaczyć mu jego przewiny. Był leniwy. I marudny. Wiecznie narzekał, że coś go boli. I jeszcze te wieczory (które ostatnio ustały), kiedy wracał do domu późno, a ona była przekonana, że spotyka się z inną kobietą.
Kiedy tak na niego patrzyła, pojawiły się jego dłonie. Wychynęły spod przykrycia jak dwójka kłócących się dzieci, z emfazą dźgając powietrze palcami.
Zmarszczyła brwi, nie wierząc własnym oczom. Zupełnie jakby oglądała telewizję z wyłączonym dźwiękiem, jakieś głupie przedstawienie z udziałem dziesięciu palców. Kiedy tak patrzyła zdumiona, dłonie wspięły się po bokach Charliego i odgarnęły koc z jego brzucha, odsłaniając włosy, coraz gęstsze w miarę zbliżania się do okolic intymnych. Blizna po operacji wyrostka, jaśniejsza od okalającej ją skóry, zabłysła w świetle. Dłonie usadowiły się na brzuchu.
Tej nocy toczyły wyjątkowo ożywiony spór. Lewa, z natury bardziej konserwatywna, zalecała przełożenie oddzielenia na późniejszy termin. Prawa miała jednak dość czekania. Nadszedł czas, przekonywała, żeby postawić się tyranowi i obalić rządy ciała. Traf chciał, że ta decyzja nie należała już do nich.
Ellen uniosła głowę z poduszki. Dłonie dopiero teraz poczuły na sobie jej spojrzenie. Dotychczas, zaaferowane swoją kłótnią, zupełnie nie zwracały na nią uwagi, a tak ich spisek wyszedł na jaw.
– Charlie… – syknęła do ucha tyrana. – Charlie, przestań. Przestań!
Prawa wyprostowała palce wskazujący i środkowy, zwęszywszy jej bliskość.
– Charlie… – powtórzyła Ellen. Dlaczego on zawsze musiał tak mocno spać? – Charlie! – Potrząsnęła nim. Mocno.
Prawa postukała palcem lewą, żeby zwrócić jej uwagę na obserwującą je kobietę.
– Charlie, proszę cię, obudź się.
Prawa skoczyła bez ostrzeżenia, lewa dołączyła ułamek sekundy później. Ellen zdążyła jeszcze raz wykrzyknąć imię Charliego, nim zacisnęły jej się na gardle.
We śnie Charlie płynął statkiem niewolniczym; jego sny często rozgrywały się w egzotycznych sceneriach w typie filmów Cecila DeMille’a. W tej akurat historii ręce miał skute kajdanami, za które wleczono go właśnie pod pręgierz, żeby wychłostać za jakieś nieujawnione przewinienie. Nagle złapał kapitana za chuderlawe gardło. Wszędzie dookoła niewolnicy odpowiedzieli wiwatami, zachęcając go do uduszenia dowódcy statku. Kapitan – całkiem podobny do doktora Jeudwine’a – błagał go, żeby przestał. Miał piskliwy, przerażony głos, prawie kobiecy. Głos Ellen.
– Charlie! – kwilił. – Przestań!
Ale jego niemądre skargi tylko prowokowały Charliego: zaczął z jeszcze większą siłą potrząsać kapitanem. Czuł się jak prawdziwy bohater, kiedy niewolnicy – w cudowny sposób oswobodzeni – z radością tłoczyli się wokół niego, żeby być świadkami ostatnich chwil swojego pana.
Kapitan zsiniał na twarzy.
– Udusisz mnie… – zdołał jeszcze wykrztusić, zanim kciuki Charliego po raz ostatni mocniej wbiły mu się w szyję i ostatecznie pozbawiły go życia.
Dopiero wtedy w oparach sennej mgły Charlie zdał sobie sprawę, że jego ofiara była wprawdzie mężczyzną, ale nie miała jabłka Adama. Statek wokół niego zaczął się rozmywać, nawoływania stawały się mniej natarczywe… Zatrzepotał powiekami i otworzył oczy.
Stał na łóżku ubrany w spodnie od piżamy i trzymał Ellen za szyję. Jej twarz była ciemna, pokryta plamami i upstrzona gęstą biała pianą. Język zwisał z ust. Miała otwarte oczy i przez moment wydało mu się, że życie wciąż się w nich tli, wyziera spod żaluzji powiek. A potem okna zionęły pustką. Ellen opuściła dom. Ogarnęły go żałość i przejmujący smutek. Chciał wypuścić ciało z rąk, ale dłonie nie zamierzały rozluźnić uchwytu na gardle. Kciuki, teraz zupełnie pozbawione czucia, cały czas dusiły Ellen, bezwstydnie winne. Kiedy zszedł tyłem z łóżka na podłogę, podążyła za nim w odległości wyprostowanych ramion jak niechciana partnerka do tańca.
– Proszę… – błagał nieprzejednane palce. – Proszę!
Niewinne jak para uczniaków przyłapanych na kradzieży dłonie wypuściły swoje brzemię i aż podskoczyły w udawanym zdumieniu. Ellen osunęła się na dywan: śliczny worek śmierci. Pod Charliem ugięły się kolana. Nie zdołał zahamować upadku, padł obok żony i czekał, aż popłyną łzy.
* * *
Teraz pozostało już tylko działanie. Minął czas kamuflażu, ukradkowych spotkań i niekończących się dyskusji: prawda wyszła na jaw, na dobre i na złe. Musiały tylko chwilę odczekać. Było kwestią czasu, kiedy Charlie napatoczy się na nóż kuchenny albo zauważy gdzieś siekierę. Już niedługo. Bardzo niedługo.
* * *
Długo leżał na podłodze obok Ellen i szlochał. A potem równie długo leżał i myślał. Od czego powinien zacząć? Zadzwonić do adwokata? Na policję? Do doktora Jeudwine’a? Kogokolwiek wybierze, nie zatelefonuje do niego z twarzą wtuloną w dywan. Spróbował wstać, chociaż zdrętwiałe dłonie ledwie były w stanie utrzymać jego ciężar. Całe ciało go mrowiło, jakby przepływał przez nie słaby prąd elektryczny. Tylko dłonie były pozbawione czucia. Kiedy uniósł je do twarzy, żeby przetrzeć załzawione oczy, klapnęły bezwładnie na policzki, wyzute z sił. Wsparty na łokciach podczołgał się do ściany i wspiął po niej do pozycji pionowej. Wciąż na wpół ślepy z żałoby, wypadł z sypialni na schody.
– Kuchnia – powiedziała prawa do lewej. – Idzie do kuchni.
Śnię cudzy koszmar, pomyślał Charlie, włączając szturchnięciem brody światło w jadalni. Skierował się do barku. Jestem niewinny. Jestem nikim. Dlaczego coś takiego miałoby się przydarzyć właśnie mnie?
Butelka whiskey wyśliznęła mu się z dłoni, kiedy próbował ją chwycić. Rozbiła się na podłodze. Przenikliwy aromat alkoholu podrażnił mu podniebienie.
– Stłuczone szkło – zabębniła lewa.
– Nie – odparła prawa. – Musimy uzyskać czyste cięcie, za wszelką cenę. Cierpliwości.
Charlie zatoczył się w stronę telefonu. Musiał zadzwonić do doktora Jeudwine’a, on mu powie, co robić. Sięgnął po słuchawkę, ale dłonie ponownie odmówiły współpracy. Palce gięły się bezwolnie, kiedy próbował wstukać na klawiaturze numer psychoanalityka. Teraz już płakał z frustracji, łzy gniewu wypłukiwały żałobę. Niezgrabnie uchwycił słuchawkę nadgarstkami, podniósł ją do ucha i zaklinował między głową i barkiem. Łokciem wybrał numer.
– Spokojnie – powiedział. – Tylko spokojnie.
Słyszał pikanie przekazywanego w głąb systemu numeru Jeudwine’a. Za kilka sekund normalność podniesie słuchawkę i wszystko będzie dobrze. Musiał wytrzymać jeszcze parę chwil, to wszystko.
Jego dłonie zaczęły się na przemian zaciskać i rozwierać konwulsyjnie.
– Spokojnie… – próbował do nich przemówić.
Nie słuchały.
Daleko – och, jak daleko! – w domu doktora Jeudwine’a telefon zaczął dzwonić.
– Odbierz. Odbierz! No odbierz, na Boga!
Ręce zaczęły mu się trząść tak gwałtownie, że omal nie upuścił słuchawki.
– Odbierz! – wrzasnął do mikrofonu. – Błagam, podnieś słuchawkę!
Zanim głos rozsądku zdążył przemówić, prawa wystrzeliła w przód i chwyciła się krawędzi tekowego stołu, kilka stóp od miejsca, w którym stał Charlie. Niewiele brakowało, żeby stracił przez to równowagę.
– Co… ty… robisz? – wykrztusił. Nie był pewien, czy mówi do siebie, czy do swojej ręki.
Z niedowierzaniem wpatrywał się w zbuntowaną kończynę, która cal po calu przesuwała się wzdłuż skraju blatu. Jej zamysł był oczywisty: chciała go odciągnąć od telefonu, Jeudwine’a i wszelkiej nadziei na ocalenie. Nie panował nad swoim zachowaniem. Stracił czucie w nadgarstkach i przedramionach. Dłoń nie należała już do niego. Wciąż była do niego przytwierdzona – ale nie była jego dłonią.
Na drugim końcu linii ktoś podniósł słuchawkę i zabrzmiał głos doktora Jeudwine’a (poirytowanego, że ktoś go budzi):
– Halo?
– Doktorze…
– Kto mówi?
– To ja, Charlie…
– Kto?
– Charlie George, doktorze. Na pewno mnie pan pamięta.
Z każdą kolejną sekundą dłoń odciągała go coraz dalej i dalej. Czuł, jak słuchawka wyślizguje mu się spomiędzy ucha i ramienia.
– Kto? Nie dosłyszałem…
– Charles George. Na litość boską, Jeudwine, musi mi pan pomóc!
– Proszę zadzwonić jutro do gabinetu.
– Pan nie rozumie. Moje dłonie… Nie panuję nad nimi!
Ścisnęło go w żołądku, gdy poczuł, jak coś pełznie mu po biodrze: to jego lewa dłoń przemieszczała się na przód ciała i zsuwała w dół, w stronę krocza.
– Ani mi się waż! – powiedział Charlie. – Jesteś moja.
– Z kim pan rozmawia? – zapytał zdezorientowany Jeudwine.
– To moje dłonie, doktorze! Chcą mnie zabić! Przestań! – krzyknął Charlie, żeby powstrzymać przesuwającą się rękę. – Stój!
Lewa nie słuchała. Złapała go za jądra i ścisnęła z taką mocą, jakby chciała z nich wycisnąć krew. Z powodzeniem. Charlie zawył do słuchawki, a prawa skrzętnie wykorzystała okazję i szarpnęła nim tak, że stracił równowagę. Słuchawka spadła na podłogę. Pytania Jeudwine’a utonęły w emanującym z krocza bólu. Z impetem uderzył o podłogę, zahaczywszy po drodze głową o stół.
– Ty suko – zrugał dłoń. – Ty suko!
Nieskruszona lewa wspięła się po jego ciele i dołączyła do prawej na blacie. Charlie zawisł na rękach na stole, przy którym tak często jadał albo się śmiał.
Chwilę później, omówiwszy dalszą taktykę, dłonie uznały, że czas puścić się blatu. Charlie ledwie zarejestrował ten fakt. Krwawił z głowy i krocza, korciło go, żeby zwinąć się w kłębek i poczekać, aż ból i mdłości ustąpią. Buntowniczki miały jednak inne plany, a jemu brakowało sił, żeby im się przeciwstawić. Ledwie zdawał sobie sprawę, że wczepiły się w gęsty dywan i usiłują przeciągnąć jego bezwładną masę w stronę drzwi. Dalej znajdowała się kuchnia, a w niej obfitość pił do mięsa i noży do steków. Wyobraził sobie siebie jako olbrzymi posąg, który tysiące mozolących się w pocie czoła robotników wleką na docelowe miejsce ekspozycji. Szło to ciężko, ruch był nierówny, ciało posuwało się szarpnięciami, palce stóp zahaczały paznokciami o dywan, który dodatkowo ocierał skórę na otłuszczonej piersi, ale do celu brakowało już tylko jarda. Poczuł na policzku schodek do kuchni, a potem lodowate płytki terakoty. Sunąc po posadzce, z wolna odzyskiwał znękaną świadomość. W słabej księżycowej poświacie rozpoznawał znajome widoki: kuchenka, pomrukująca lodówka, kosz na śmieci, zmywarka… Wszystkie nad nim górowały. Czuł się jak robak.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki