Księgi krwi - ebook
Zbiór opowiadań grozy Clive’a Barkera to dla czytelników okazja, by na nowo odkryć prawdziwe znaczenie słowa „strach”.
” Wszystkie nasze ciała to księgi krwi: Gdy nas otworzyć, widać czerwień.
Wydanie Ksiąg krwi z dnia na dzień uczyniło z Clive’a Barkera sensację literackiego świata.
Błyskotliwy zbiór niepokojących, upiornie poruszających opowiadań dowodził mrocznego talentu porównywalnego z geniuszem Poego i de Sade’a. Stephen King nazwał Barkera, zdobywcę British Fantasy Award i World Fantasy Award, „przyszłością horroru”.
W licznych bestsellerach i powieściach graficznych, a także kasowych filmach takich chociażby jak cykl Hellraiser, Clive Barker wypracował sobie własną, niepowtarzalną markę w świecie horroru. Jego działający na wyobraźnię, niezwykle obrazowy styl wprowadził Księgi krwi do klasyki gatunku, a jemu samemu dał miano pisarza kultowego.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-66712-58-4 |
| Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem winien wdzięczność wielu ludziom. Nauczycielowi angielskiego z Liverpoolu, Normanowi Russellowi, za wczesne zachęty; Pete’owi Atkinsowi, Julie Blake, Dougowi Bradleyowi i Oliverowi Parkerowi za dobre rady; Billowi Henry’emu za oko zawodowca; Ramseyowi Cambellowi za szczodrość i entuzjazm; Mary Roscoe za misterne przetłumaczenie moich hieroglifów i Marie’Noelle Dada za to samo; Vernonovi Conwayowi i Brynowi Newtonowi za wiarę, nadzieję i łaskawość; oraz Nanndu Sautoy i Barbarze Boote ze Sphere Books.WSTĘP
„Stwór chwycił go za wargę i oderwał mięśnie od czaszki, jakby ściągał kominiarkę”. Nadal tu jesteście?
Oto kolejny przedsmak tego, czego możecie oczekiwać od Clive’a Barkera: „Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci w tej rozwścieczonej wieży byli ślepi. Widzieli tylko oczami miasta. Bezmyślni, znali tylko myśli miasta. I w swej ogromnej, bezwzględnej sile uważali się za nieśmiertelnych. Olbrzymich, szalonych i nieśmiertelnych”.
Jak widzicie, Barker to nie tylko niezwykle przekonujący, ale też upiorny wizjoner. Jeszcze jeden cytat, z innego opowiadania: „Czymże byłoby Zmartwychwstanie bez odrobiny śmiechu?”.
Zacytowałem to z rozmysłem, jako ostrzeżenie dla ludzi słabego serca. Jeśli lubicie horrory, które dodają otuchy, dostatecznie nierzeczywiste, by nie dało się ich traktować poważnie, i dostatecznie znajome, by nie ryzykować nadwerężenia wyobraźni i przebudzenia koszmarów, które, jak sądzicie, zdołaliście bezpiecznie uśpić, książki te nie są dla was. Jeśli natomiast zmęczyły was historie, które opatulają czytelnika kołderką i nim odejdą, sprawdzają trzy razy, czy nocna lampka się pali, nie mówiąc już o długiej paradzie Dobrych Historii Nieźle Opowiedzianych, mających do zaoferowania jedynie elementy wypożyczone od lepszych autorów grozy, o których czytelnicy bestsellerów nigdy nie słyszeli, zapewne uradujecie się równie mocno jak ja, odkrywając, iż Clive Barker to najoryginalniejszy autor grozy, jaki od lat pojawił się na rynku, a także, w najlepszym znaczeniu tych słów, najbardziej szokujący z obecnie aktywnych pisarzy.
Opowieści grozy często uważa się za dogłębnie konserwatywne. I owszem, część najlepszych przedstawicieli tego gatunku można tak nazwać, ale podobne tendencje doprowadziły także do powstania mnóstwa nieodpowiedzialnych bzdetów, i nie ma powodów, dla których cały gatunek miałby stale oglądać się za siebie. Kiedy w grę wchodzi wyobraźnia, jedyną zasadą powinien być instynkt autora, a instynkt Clive’a Barkera nigdy nie zawodzi. Mówiąc (jak niektórzy autorzy grozy, według mnie w wyraźnej defensywie), iż literatura grozy w gruncie rzeczy zajmuje się przypominaniem nam o tym, co normalne, poprzez uświadamianie, iż to, co nadprzyrodzone i obce, wykracza poza normę, zbliżamy się niebezpiecznie do stwierdzenia (pojawiającego się w ustach kilku znanych wydawców), iż musi ona traktować o zwykłych, przeciętnych ludziach, stających w obliczu obcości. Niebiosom dzięki, że nikt nie zdołał wmówić tego Poemu, i niebiosom dzięki za pisarzy równie radykalnych jak Clive Barker.
Nie żeby Barker z góry odrzucał wszystkie tradycyjne tematy, lecz kiedy z nimi kończy, ulegają one gruntownej przemianie. _Seks, śmierć i światło gwiazd_ to szczytowe osiągnięcie w dziedzinie opowieści o nawiedzonych teatrach, _Ludzkie szczątki_ są błyskotliwie oryginalną wariacją na temat złego sobowtóra, lecz w obu tych opowiadaniach autor rozwija znajome tematy głębiej i dalej niż ktokolwiek przed nim, dochodząc do wniosków jednocześnie mrocznie zabawnych i osobliwie optymistycznych. To samo można rzec o _Nowych zabójstwach przy Rue Morgue_, onieśmielająco optymistycznej komedio-makabresce. Teraz jednak zapuszczamy się na bardziej ryzykowne terytorium radykalnej, seksualnej otwartości Barkera. Sami osądźcie, co dokładnie ta i inne historie mówią na temat różnych możliwości.
Uprzedzałem, że książki te nie są raczej przeznaczone dla osób słabych duchem i wyobraźnią, i lepiej o tym pamiętać, gdy próbujemy zmierzyć się z historiami takimi jak _Nocny pociąg z mięsem_, opisana w technikolorze opowieść zakorzeniona głęboko w tradycji krwawych filmów grozy, tyle że inteligentniejsza i znacznie barwniejsza od nich. _Kozły ofiarne_, wyspiarska opowieść grozy, wykorzystuje banalny, zdubbingowany film grozy i kasetę wideo oraz podwodnych zombie, a _Syn celuloidu_ bez ogródek mówi o biologicznym tabu, z bezpośredniością godną filmów Davida Cronenberga. Należy jednak zauważyć, że prawdziwa moc tej opowieści to pobudzenie wyobraźni. Podobnie ma się rzecz z opowiadaniami takimi jak _Miasta wśród wzgórz_ (które zadaje kłam stwierdzeniu powtarzanemu przez wielu autorów horrorów, że nie istnieją już oryginalne historie grozy) i _Skóry naszych ojców_. Płodna wyobraźnia autora przypomina tu wielkich malarzy fantastów i w istocie nie potrafię przywołać żadnego współczesnego pisarza naszego gatunku, którego dzieła głośniej domagałyby się ilustracji. A to przecież nie wszystko: przerażający _Blues świńskiej krwi_; _Lęk_, balansujący na cienkiej linie pomiędzy trzeźwą myślą i podglądactwem, właściwym wszystkim dziełom poruszającym temat sadyzmu. Jest ich jeszcze więcej, ale czas już, bym zszedł wam z drogi.
Przed wami leży niemal ćwierć miliona słów (bo mam nadzieję, że kupiliście wszystkie trzy tomy; autor zaplanował je jako jedną książkę), dokonany przez autora wybór najlepszych opowiadań powstałych w przeciągu pół roku wieczorami, podczas gdy za dnia zajmował się pisaniem sztuk teatralnych (dodam, że wystawianych przy pełnej widowni). Osobiście uważam to za zdumiewające osiągnięcie i najbardziej od wielu lat ekscytujący debiut w dziedzinie literatury grozy.
_Ramsey Campbell_
Merseyside, 5 maja 1983Księga Krwi
Zmarli mają autostrady.
Owe bezbłędne szlaki pociągów duchów, sennych dyliżansów przecinają pustkowie poza naszym życiem, niosąc niekończące się tłumy bezcielesnych dusz. W złamaniach naszego świata, szczelinach zrobionych przez czyny pełne przemocy, gwałtu i okrucieństwa, słychać ich szum i pulsowanie. Wędrujących po nich niespokojnych zmarłych można dostrzec, gdy serce niemal nam pęka, wówczas ukazują się obrazy zwykle ukryte przed naszymi oczami.
Na owych autostradach nie brak drogowskazów, mostów i zatoczek. Są tam ronda i skrzyżowania.
I właśnie na tych skrzyżowaniach, gdy tłumy zmarłych mieszają się i łączą, zakazane autostrady najbardziej zbliżają się do naszego świata. Ruch na rozstajach jest zawsze bardzo intensywny, a głosy umarłych dźwięczą najdonośniej. Kroki niezliczonych stóp niemal zupełnie zatarły tutejsze bariery oddzielające jedną rzeczywistość.
Jedno z owych skrzyżowań na autostradzie zmarłych leżało pod numerem 65 na Torlington Place. Numer 65, zwyczajna pseudogeorgiańska kamienica o ceglanym froncie, pod żadnym innym względem nie wyróżniał się spośród innych budynków. Stary, nieciekawy dom, pozbawiony tanich wspaniałości, którymi kiedyś się szczycił, od ponad dziesięciu lat stał pusty.
Lecz to nie wilgoć przepłoszyła lokatorów spod sześćdziesiątki piątki. Nie grzyb w piwnicach ani osiadanie budynku, w wyniku którego frontowa ściana domu od progu aż po dach pękła, tylko odgłosy przejścia. Na górnym piętrze hałas owej drogi nigdy nie ustawał. Pękał od niego tynk na ścianach i paczyły się belki. Okna trzęsły się w ramach. Umysły także się trzęsły. Numer 65 przy Torlington Place był nawiedzony i nikt nie mógł dysponować nim długo bez narażania się na obłęd.
W jakimś momencie historii w domu tym wydarzyło się coś strasznego. Nikt nie wiedział dokładnie kiedy ani co. Lecz nawet niewyszkolony obserwator natychmiast wyczuwał dławiącą atmosferę tego domu, zwłaszcza górnego piętra. W powietrzu pod numerem 65 snuły się wspomnienia i zapowiedź krwi, woń, która zalegała w zatokach i poruszała nawet najmocniejsze żołądki. Budynku i jego otoczenia unikały szczury, ptaki, nawet muchy. W kuchni nikt nie natknął się na stonogę, na strychu nie gnieździł się żaden szpak. Cokolwiek się tu stało, otworzyło dom, tak jak nóż otwiera rybi brzuch, i przez owe cięcie, ową ranę w świecie wyglądali zmarli i mówili co chcieli.
Tak przynajmniej głosiła pogłoska.
* * *
Działo się to w trzecim tygodniu dochodzenia pod sześćdziesiątką piątką przy Torlington Place, po trzech tygodniach niewiarygodnych sukcesów w dziedzinie badań paranormalnych. Wykorzystując w roli medium nowicjusza w tej dziedzinie, dwudziestolatka Simona McNeala, wydział parapsychologii Uniwersytetu Essex zarejestrował praktycznie nieodparte dowody istnienia życia po śmierci.
Młody McNeal, zamknięty w przypominającym korytarz klaustrofobicznym szczytowym pokoju domu, najwyraźniej zdołał wezwać zmarłych, a jego goście pozostawili ślady swoich wizyt, notatki sporządzone setką różnych charakterów pisma na ścianach barwy jasnej ochry. Wyglądało na to, że zapisywali wszystko, cokolwiek przyszło im do głowy. Oczywiście swoje imiona i nazwiska, a także daty urodzenia i śmierci. Urywki wspomnień, życzenia dla żyjących potomków, dziwne, dwuznaczne frazy, sugerujące obecne cierpienia i opłakujące utracone rozkosze. Niektóre litery były kanciaste i brzydkie, inne delikatne i kobiece. Między urywkami poezji romantycznej pojawiały się obsceniczne rysunki i niedokończone dowcipy. Kiepsko nakreślona róża. Gra w kółko i krzyżyk. Lista zakupów.
Sławni zmarli także odwiedzali ową ścianę płaczu – był tam Mussolini, Lennon i Janis Joplin – a także mnóstwo nieważnych, zapomnianych ludzi, którzy pozostawili swe autografy obok wielkich. Ów apel powszechny zmarłych rozrastał się z dnia na dzień, jakby wśród zagubionych plemion rozchodziły się wieści wywabiające ich z ciszy, by pozostawili w tym pustym pokoju znak swej uświęconej obecności.
* * *
Po całym życiu pracy w dziedzinie badań parapsychicznych doktor Florescu aż za bardzo przywykła do bezwzględnych faktów klęski. Czuła się niemal komfortowo w przekonaniu, iż nigdy nie zdobędzie twardych dowodów. Teraz w obliczu nagłego, spektakularnego sukcesu czuła jednocześnie zachwyt i zamęt.
Siedziała, tak jak wcześniej przez trzy niewiarygodne tygodnie, w głównym salonie środkowego piętra, który od pokoju napisów dzielił tylko jeden ciąg schodów, i niemal z nabożnym podziwem słuchała hałasów dobiegających z góry, ledwie śmiejąc wierzyć, że wolno jej być świadkiem tego cudu. Wcześniej zdarzało się, że coś chwytało przynętę, że jej uszy wychwytywały fascynujące sugestie głosów z innego świata, lecz teraz po raz pierwszy kraina ta chciała, by ją usłyszano.
Na górze wszystkie dźwięki umilkły.
Mary spojrzała na zegarek: była 18.17.
Z jakichś przyczyn, najlepiej znanych przybyszom, kontakt zawsze kończył się niedługo po szóstej. Mary czekała do wpół do, po czym szła na górę. Co wydarzyło się dzisiaj? Kto odwiedził ów ponury pokoik i pozostawił swój ślad?
– Mam rozstawić kamery? – spytał Reg Fuller, jej asystent.
– Proszę – mruknęła oderwana od rozważań.
– Zastanawiasz się, co dziś znajdziemy?
– Dajmy mu dziesięć minut.
– Jasne.
Na górze McNeal przysiadł ciężko w kącie pokoju, wyglądając przez małe okienko na październikowe słońce. Czuł się nieco odcięty, sam w tym przeklętym miejscu, lecz mimo to nadal uśmiechał się do siebie owym ciepłym, błogim, anielskim uśmiechem, który potrafił stopić nawet najbardziej akademickie serce. Zwłaszcza serce doktor Florescu: o tak, ta kobieta zadurzyła się w jego uśmiechu, oczach, zagubionej minie, jaką dla niej przybierał.
Doskonale się bawił.
W istocie od tego się właśnie zaczęło – od zabawy. Teraz Simon wiedział, że to gra o większą stawkę: coś, co z początku miało być swoistym wykrywaczem kłamstwa, zamieniło się w nader poważne starcie: McNeal przeciw Prawdzie. Prawda bowiem była prosta: oszukiwał. Zapisywał wszystkie wiadomości od duchów na ścianie małymi kawałkami grafitu, które ukrywał pod językiem, łoskotał, walił i krzyczał bez żadnej prowokacji, jedynie z czystej, nieskalanej, łobuzerskiej złośliwości, a nieznane nazwiska – to dopiero zabawa, za każdym razem śmiał się, gdy o nich myślał – nazwiska te znajdował w książkach telefonicznych.
O tak, to była naprawdę świetna zabawa.
Obiecała mu tak wiele, kusiła sławą, zachęcała do każdego kolejnego wymyślonego kłamstwa. Obietnice bogactwa, sławy, występów w telewizji, podziwu, którego wcześniej nie zaznał. Jeśli tylko zdoła wezwać duchy.
Znów się uśmiechnął. Nazywała go swoim pośrednikiem: niewinnym przekaźnikiem wiadomości. Wkrótce wdrapie się po schodach – wbijając wzrok w jego ciało, słuchając z żałosnym podnieceniem jego bliskiego łez głosu i zachwycając się kolejną serią nabazgranych nazwisk i nonsensów.
Lubił, kiedy oglądała jego nagość, czy raczej niemal nagość: wszystkie sesje odbywał ubrany jedynie w slipy, by wykluczyć podejrzenie, że ukrywa coś przy sobie. Idiotyczne środki ostrożności. Wystarczyły mu tylko kawałki grafitu pod językiem i dość energii, by miotać się dokoła przez pół godziny, rycząc ile sił w płucach.
Pocił się. Zagłębienie mostka lśniło od potu, włosy lepiły się do bladego czoła. Ciężko dziś harował: nie mógł się już doczekać chwili, gdy stąd wyjdzie, opłucze się i przez jakiś czas będzie się napawał ich podziwem. Pośrednik wsunął dłoń pod slipy i zaczął bezmyślnie zabawiać się sobą. Gdzieś w pokoju tkwiła uwięziona mucha, może nawet kilka much. Choć to późna pora roku na muchy, słyszał je blisko. Brzęczały i tłukły się o okno albo może o żarówkę. Słyszał ich słabe musze głosiki, ale nie zastanawiał się nad nimi, zbyt zatopiony w myślach o rozgrywce i w prostej rozkoszy masowania członka.
O, jakże brzęczały owe bezradne owadzie głosy, brzęczały, śpiewały, skarżyły się. Jak bardzo się skarżyły.
Mary Florescu zabębniła o stół długimi palcami. Jej ślubna obrączka tkwiła dziś luźno na palcu, czuła, jak porusza się w rytm uderzeń. Czasami była ciasna, czasem luźna: jedna z tajemnic, których nigdy do końca nie zanalizowała, a jedynie przyjmowała jako coś oczywistego. W istocie dziś bardzo się poluzowała, mogła nawet spaść. Mary pomyślała o twarzy Alana. Kochanej twarzy Alana. Myślała o niej, patrząc przez dziurę w obrączce, jakby spoglądała w głąb tunelu. Czy tak właśnie wyglądała jego śmierć: oddalanie się coraz bardziej w głąb tunelu wiodącego w mrok? Wsunęła obrączkę głębiej na palec. Opuszkami kciuka i palca wskazującego niemal czuła kwaśny smak metalu, gdy jej dotknęła, co za niezwykłe, dziwne złudzenie.
Aby przepędzić gorycz, pomyślała o chłopcu. Z łatwością, zbyt wielką łatwością przywołała jego twarz, która rozlała się w świadomości swoim uśmiechem i przeciętnym wyglądem, wciąż niemęskim. W istocie przypominał dziewczynę, jego krągłości, słodka czystość cery – niewinność.
Palcami wciąż dotykała obrączki i kwaśny posmak stał się wyraźniejszy, uniosła wzrok, Fuller rozstawiał sprzęt, jego łysiejącą głowę otaczał nimb falującego, migotliwego, zielonkawego światła, a Mary nagle zakręciło się w głowie.
Fuller niczego nie widział, niczego nie słyszał, pochylał się w skupieniu nad swą pracą, Mary wpatrywała się w niego, widząc otaczającą go aureolę, czując, jak budzą się w niej nowe wrażenia przepływające przez całe ciało, powietrze nagle wydało jej się żywe: same cząstki tlenu, wodoru, azotu tłoczyły się dokoła, przytrzymując ją w czułym uścisku. Nimb wokół głowy Fullera rozrastał się, odnajdując podobną światłość w każdym przedmiocie w pokoju, nienaturalne uczucie w jej opuszkach także się rozszerzało. Widziała kolor własnego oddechu: …pomarańczowy błysk w bulgoczącym powietrzu. Słyszała wyraźnie głos biurka, przy którym siedziała: cichy jęk solidnej, namacalnej obecności.
Świat otwierał się przed nią, budząc w jej zmysłach ekstazę, wabiąc je w szaleńczy wir pomylonych ról, nagle umiała poznać świat jako system, nie polityczny czy religijny, lecz system zmysłów, system, który rozchodził się od żyjących ciał ku nieożywionemu drewnu biurka, zastałemu złotu obrączki.
I dalej. Poza drewno, poza złoto. Przed nią otwarła się szczelina wiodąca na autostradę, Mary słyszała w głowie głosy niepochodzące z żywych ust.
Uniosła wzrok, czy raczej jakaś nieznana siła brutalnie odchyliła jej głowę i Mary odkryła, że patrzy w sufit. Pokrywały go robaki. Nie, to przecież absurd. Wydawał się jednak żywy, rojący się życiem – pulsujący, tańczący.
Przez sufit widziała chłopca. Siedział na podłodze, ściskając w dłoni swój sterczący członek. Głowę odchylił tak samo jak ona, podobnie zagubiony we własnej ekstazie. Nowy wzrok Mary dostrzegł pulsujące w nim i dookoła jego ciała światło – wyśledził namiętność przyczajoną w wątpiach i rozkosz rozpływającą się w głowie.
I dostrzegł w nim coś jeszcze: kłamstwo, brak mocy tam, gdzie – jak dotąd sądziła – kryło się coś cudownego. Nie miał zdolności rozmowy z duchami i nigdy jej nie posiadał, widziała to wyraźnie. Był małym kłamczuchem, chłopcem kłamczuchem, słodkim, białym chłopcem kłamczuchem, pozbawionym jakiegokolwiek współczucia czy mądrości, które pozwoliłyby mu zrozumieć, co ośmielił się uczynić.
Teraz nadszedł koniec. Kłamstwa już padły, sztuczki zostały ograne i ludzie na autostradzie, zbrzydzeni do szczętu tym, że ktoś drwi z nich i kłamie w ich imieniu, brzęczeli w szczelinie w ścianie, domagając się zadośćuczynienia.
Tę szczelinę otwarła ona sama: nieświadomie gładziła ją i podważała, odblokowując kawałek po kawałku. Uczyniła to żądza, jaką czuła wobec chłopca: niekończące się myśli o nim, frustracja, podniecenie i niesmak, jakie budziło, to one rozszerzyły szczelinę. Ze wszystkich mocy, które ukazują ów system, miłość i jej towarzyszka namiętność, a także ich towarzyszka strata, okazały się najpotężniejsze. A ona siedziała tu, uosobienie całej trójki, kochająca, pragnąca i boleśnie świadoma niemożności owych uczuć, opatulona w cierpienie uczucia, którego sobie odmawiała, wierząc, że kocha chłopca jedynie jako swego Pośrednika.
Ale to nie była prawda! Nie! Pragnęła go, pragnęła teraz, głęboko wewnątrz siebie. Tyle że było już za późno.
Dłużej nie dało się blokować maszerującej masy: żądała ona, tak, właśnie żądała dostępu do małego szachraja.
A ona nie mogła temu zapobiec, lecz jedynie jęknąć cicho ze zgrozą na widok otwierającej się przed nią autostrady i pojąć, że nie stoją bynajmniej na zwykłym skrzyżowaniu.
Fuller usłyszał jakiś dźwięk.
– Pani doktor? – Uniósł głowę znad sprzętu i jego twarz – zalana błękitnym światłem, którą dostrzegała kątem oka – przybrała pytający wyraz. – Mówiła pani coś?
Ze ściśniętym żołądkiem Mary pomyślała o tym, jak to się skończy.
Eteryczne oblicza umarłych rysowały się wyraźnie tuż przed nią. Widziała głębię ich cierpienia i ze współczuciem rozumiała, czemu tak bardzo chcą, by ich usłyszano.
Widziała wyraźnie, że autostrady krzyżujące się przy Torlington Place to nie zwykłe drogi. Nie oglądała pogodnej, leniwej wędrówki przeciętnych umarłych. Nie, dom otwierał się na szlak dostępny jedynie dla ofiar i sprawców przemocy. Dla mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy umarli w męczarniach przekraczających wytrzymałość nerwów, na ich umysłach odcisnęły się piętnem okoliczności własnej śmierci. Wymowne oczy bez słów mówiły o męczarniach, na widmowych ciałach wciąż pozostawały rany, które ich zabiły. Mary dostrzegała także krążących swobodnie wśród niewinnych ich oprawców i rzeźników. Te potwory, oszaleli, zaczadzeni krwią mordercy, wyglądały na ten świat: stwory niemające sobie równych, niewypowiedziane, zakazane cuda naszego gatunku, gawędzące i zawodzące w swej własnej mowie niczym Żabrołaki.
Teraz chłopak nad nią też ich wyczuł. Zobaczyła, jak obraca się lekko w milczącym pokoju, wiedząc, że głosy, które słyszy, to nie brzęk much, że skargi to nie skargi owadów. Nagle uświadomił sobie, że żył w maleńkim zakątku świata, a jego reszta, Trzeci, Czwarty i Piąty Świat, napierała na jego kłamliwe plecy, niewzruszona, wygłodniała. Widok jego paniki miał dla niej także smak i zapach. O tak, czuła jego smak, tak jak pragnęła, ale ich zmysły połączył nie pocałunek, lecz narastająca panika. Wypełniła ją, jej empatia okazała się całkowita. Zalęknione spojrzenie należało tak do niego, jak i do niej – z ich zaschniętych gardeł wyrwało się to samo ochrypłe, słabe słowo: „Proszę…”, którego uczy się dziecko, „Proszę…”, które zapewnia mu opiekę i podarki, „Proszę…”, które z pewnością muszą znać nawet duchy i nawet duchy muszą go posłuchać.
Proszę…
Wiedziała jednak na pewno, że dziś nie znajdą podobnej litości. Te duchy całe wieki rozpaczały na swej autostradzie, nosząc rany, od których umarły, i obłęd, który je zamordował. Zbyt długo znosiły jego bezczelność i brak powagi, jego głupstwa, wymysły, którymi zabawiał się ich męczarniami. Teraz chciały powiedzieć prawdę.
Fuller przyglądał się jej uważnie, jego twarz pływała teraz w morzu pulsującego pomarańczowego światła. Mary poczuła na skórze jego dłonie, smakowały octem.
– Dobrze się pani czuje? – spytał, oddech miał jak żelazo.
Pokręciła głową.
Nie, nie czuła się dobrze, nic nie było dobre.
Szczelina poszerzała się z każdą sekundą: przez nią Mary widziała inne niebo, szaroniebieskie niebo zniżające się nad autostradą. Widok ten przytłaczał codzienną rzeczywistość domu.
– Proszę – rzekła, unosząc wzrok ku blednącej materii sufitu.
Szerzej. Szerzej. Kruchy świat, w którym mieszkała, rozciągnął się, przekraczając granice wytrzymałości.
I nagle pękł niczym tama i czarne wody runęły przez wyrwę, zalewając pokój.
Fuller wiedział, że coś jest nie tak (dostrzegła to w barwie jego aury, odbił się w niej nagły strach), ale nie rozumiał, co się dzieje. Czuła, jak jego kręgosłup drga, jak umysł pracuje gwałtownie.
– Co się dzieje? – zapytał i żałość tego pytania wzbudziła w Mary przemożną chęć śmiechu.
Na górze w pokoju słów dzbanek z wodą pękł z trzaskiem.
Fuller puścił ją i pobiegł do drzwi. Gdy się zbliżył, zaczęły trząść się i dygotać, jak gdyby z drugiej strony dobijali się do nich wszyscy mieszkańcy piekieł. Gałka obracała się, obracała, obracała. Pod farbą tworzyły się bąble powietrza. Klucz rozżarzył się do czerwoności.
Fuller obejrzał się na panią doktor, wciąż znieruchomiałą w groteskowej pozie, z odchyloną głową i okrągłymi oczami.
Sięgnął do klamki, lecz drzwi otwarły się, nim zdążył jej dotknąć. Korytarz za nimi zniknął bez śladu. Zamiast znajomego wnętrza ujrzał autostradę ciągnącą się aż po horyzont. Widok ten w jednej chwili zabił Fullera. Jego umysłowi zabrakło sił, by ogarnąć panoramę – nie potrafił zapanować nad przeładowaniem wszystkich nerwów ciała. Serce stanęło; rewolucja obaliła porządek organizmu; pęcherz i zwieracze nie wytrzymały, kończyny, dygocząc, ugięły się pod nim. Gdy runął na podłogę, twarz pokryły mu pęcherze, tak samo jak drzwi, a trup drżał niczym klamka. Już stał się obiektem nieożywionym, równie zasługującym na to upokorzenie jak drewno czy stal.
Gdzieś na wschodzie jego dusza dołączyła do autostrady rannych, zmierzając w stronę skrzyżowania, gdzie chwilę temu zginął.
Mary Florescu wiedziała, że została sama; nad nią jej cudowny chłopiec, jej piękne, kłamliwe dziecko, zwijał się i wrzeszczał, czując na ciele mściwe dłonie umarłych. Znała ich zamiary: widziała to w ich oczach – nie było w nich niczego nowego. W każdej historii pojawia się ta tradycyjna tortura. Miał posłużyć do zapisania ich testamentów. Miał stać się ich kartą, ich księgą, naczyniem ich autobiografii. Księgą krwi. Księgą zrobioną z krwi. Księgą zapisaną krwią. Pomyślała o grimoirach robionych ze skóry martwych ludzi: oglądała je, dotykała. Pomyślała o tatuażach: niektórych oglądanych na wystawach dziwolągów, innych u rozebranych do pasa robotników na ulicy, na których plecach wydziergano wiadomość przeznaczoną dla matek. Pisanie księgi krwi to nic nowego.
Ale na takiej skórze, tak wspaniałej, lśniącej skórze – o Boże, co za zbrodnia. Wrzeszczał, gdy mordercze igły ze strzaskanego szklanego dzbanka tańczyły po jego ciele, orząc je niczym pługi. Mary czuła jego cierpienia, jakby doświadczała ich sama, i nie były aż tak straszne.
A jednak krzyczał. I walczył, zasypując napastników obscenicznymi wyzwiskami. Nie zwracali na niego uwagi. Roili się dokoła, głusi na wszelkie błagania czy modlitwy, i pracowali nad nim z entuzjazmem istot zbyt długo zmuszanych do milczenia. Mary słuchała, jak jego głos, zmęczony ciągłymi skargami, słabnie, i walczyła z ciężarem strachu we własnych rękach i nogach. Czuła, że powinna dostać się do tego pokoju. Nieważne, co znajdowało się za drzwiami bądź na schodach – on jej potrzebował i to wystarczyło.
Wstała i poczuła, jak włosy unoszą jej się z głowy, szarpiąc się i kołysząc dokoła niczym węże Gorgony Meduzy. Rzeczywistość falowała, płynna – Mary prawie nie widziała pod sobą podłogi. Deski domu zamieniły się w widmowe drewno, zza nich rozwierała się ku niej kipiąca złością ciemność. Spojrzała na drzwi, cały czas walcząc z letargiem i sennością, z których tak trudno było się otrząsnąć.
Wyraźnie nie życzyli sobie jej odwiedzin. „Może – pomyślała – nawet odrobinę się mnie boją”. I myśl ta zmotywowała ją: czemu bowiem mieliby próbować ją zastraszyć, jeśli nie dlatego, że sama jej obecność po tym, jak otworzyła dziurę w świecie, teraz mogła im zagrozić?
Pokryte bąblami drzwi stały otworem. Za nimi rzeczywistość domu poddała się całkowicie skowyczącemu chaosowi autostrady. Mary przekroczyła próg, skupiając się na tym, jak jej stopy wciąż dotykają solidnej podłogi, choć oczy już jej nie widzą. Niebo nad jej głową miało barwę pruskiego błękitu, autostrada była szeroka i wietrzna, ze wszystkich stron napierali na nią zmarli. Walczyła z nimi, przepychając się naprzód niczym przez tłum żywych ludzi, a ich wyszczerzone, idiotyczne twarze gapiły się na nią, nienawidząc jej za to, że wtargnęła pośród nich.
„Proszę, proszę” już ucichły. Teraz milczała, jedynie zaciskała zęby i, mrużąc oczy, walczyła z autostradą, unosząc przed siebie stopy, by odnaleźć rzeczywistość schodów, które tak dobrze znała. Gdy ich dotknęła, potknęła się i tłum ryknął. Nie wiedziała, czy śmieją się z jej niezgrabności, czy też ostrzegają, jak daleko zaszła.
Pierwszy stopień. Drugi stopień. Trzeci.
Choć tłum szarpał ją ze wszystkich stron, powoli wygrywała. Przed sobą widziała przez otwarte drzwi pokój, w którym leżał jej mały łgarz otoczony hordą napastników. Slipy miał zsunięte do kostek: cała scena wyglądała jak gwałt. Już nie krzyczał, lecz oczy miał szalone z bólu i grozy. Przynajmniej nadal żył. Naturalna odporność młodego umysłu pozwoliła mu choć częściowo zaakceptować widowisko, które rozgrywało się przed nim.
Nagle jego głowa podskoczyła i spojrzał wprost przez drzwi na nią. Ostateczność przebudziła w nim talent, zdolności stanowiące zaledwie ułamek mocy Mary, lecz wystarczające, by nawiązał z nią kontakt. Ich oczy się spotkały. W morzu błękitnej ciemności, ze wszystkich stron otoczone przez cywilizację, której żadne z nich nie znało ani nie rozumiało, ich żywe serca zetknęły się i poślubiły.
– Przepraszam – powiedział bezdźwięcznie. Zabrzmiało to nieskończenie żałośnie. – Przepraszam. Przepraszam.
Odwrócił wzrok, odrywając od niej spojrzenie.
Była pewna, że musiała już dotrzeć niemal na szczyt schodów, choć wzrok wciąż podpowiadał, że jej nogi stąpają w powietrzu, co potwierdzały twarze podróżnych nad nią, pod nią i dookoła niej. Widziała jednak bardzo słabo zarys drzwi, deski i belki pokoju, w którym leżał Simon. Od czubka głowy aż po palce stóp pokrywała go krew. Mary widziała znaki, hieroglify agonii na każdym calu jego torsu, twarzy, kończyn. W jednej chwili zdawał się nabierać ostrości i widziała go w pustym pokoju, w promieniach słońca wpadających przez okno, a obok niego szczątki stłuczonego dzbanka. A potem dekoncentrowała się i zamiast tego przed oczami miała niewidzialny świat, który stał się widoczny, i Simon wisiał w powietrzu, a oni pisali na nim ze wszystkich stron, wyrywając mu włosy z głowy i ciała, by oczyścić kartkę, pisali pod pachami, na powiekach, genitaliach, w rowku między pośladkami, na podeszwach stóp.
Oba te widoki łączyły jedynie rany. Nieważne, czy widziała go otoczonego przez autorów, czy też samego w pokoju, wciąż krwawił i krwawił.
Teraz dotarła już do drzwi. Wyciągnęła drżącą rękę, by dotknąć namacalnej rzeczywistości klamki, lecz mimo najwyższego skupienia nadal jej nie dostrzegła. Widziała jedynie słaby widmowy zarys, jednak wystarczył. Chwyciła klamkę, nacisnęła i pchnięciem otworzyła drzwi pokoju słów.
Leżał tam przed nią. Dzieliły ich najwyżej dwa, trzy metry opętanego powietrza. Ich oczy znów się spotkały, wymieniając wymowne spojrzenie, wspólne światom żywych i umarłych. W spojrzeniu tym kryło się współczucie i miłość. Fikcja opadła, kłamstwa rozpadły się w pył. Miejsce manipulanckiego uśmiechu chłopca zajęła prawdziwa słodycz – na którą odpowiedział wyraz jej twarzy.
A zmarli, przerażeni owym spojrzeniem, odwrócili głowy. Ich twarze stężały, jakby skóra napięła się na kościach, ciała pociemniały niczym sińce, w głosach zabrzmiał tęskny żal spodziewanej porażki. Sięgnęła, by go dotknąć, nie musiała już walczyć z hordami umarłych: ze wszystkich stron odpadali od swej ofiary niczym umierające muchy spadające z okna.
Dotknęła lekko jego twarzy i dotyk ten był błogosławieństwem. Do oczu napłynęły mu łzy, ściekając po pokrytych bliznami policzkach, mieszając się z krwią.
Umarli nie mieli już głosów ani nawet ust. Znikali na autostradzie za tamą postawioną ich złości.
Powoli, etapami pokój zaczął powracać. Pod szlochającym ciałem pojawiły się deski podłogi, każdy gwóźdź, każdy kawałek zaplamionego drewna. Po nich powróciły okna i krzyki rozbawionych dzieci na ciemniejącej o zmierzchu ulicy. Autostrada zniknęła bez śladu ze świata żywych ludzi, podróżni zwrócili twarze ku ciemności i odeszli w niepamięć, pozostawiając w świecie rzeczywistym jedynie swoje sygnały i talizmany.
Na środkowym podeście pod numerem 65 leżał dymiący, pokryty bąblami trup Rega Fullera, deptany nieuważnymi stopami podróżnych przecinających skrzyżowanie. Po pewnym czasie jego własna dusz dotarła tu w tłumie innych i zerknęła na ciało, które niegdyś zajmowała. A potem tłum pociągnął ją ku miejscu sądu.
Na górze w ciemniejącym pokoju Mary Florescu klęczała obok McNeala, gładząc jego lepką od krwi głowę. Nie chciała opuszczać domu, by wezwać pomocy, póki nie upewni się, że dręczyciele nie powrócą.
Teraz słuchać było jedynie skowyt odrzutowca odnajdującego drogę przez stratosferę aż do poranka. Nawet oddech chłopca był cichy i miarowy. Nie otaczał go już nimb światła. Wszystkie zmysły powróciły na miejsce. Wzrok. Słuch. Dotyk.
Dotyk.
Dotykała go teraz tak, jak nie odważyła się nigdy wcześniej, muskając opuszkami palców całe ciało, jakże lekko przesuwając palcami po opuchniętej skórze, niczym niewidoma czytająca Braille’a. Każdy milimetr ciała pokrywały maleńkie słowa zapisane wielością rąk. Nawet przez krew potrafiła dostrzec, jak starannie je w nim wyorano. W gasnącym świetle udawało jej się nawet odczytać tu i tam jakąś frazę. Stanowiło to ostateczny, niewątpliwy dowód i jakże żałowała, o Boże, jak bardzo żałowała, że w końcu go zdobyła. A jednak po całym życiu czekania oto i ono: objawienie życia poza ciałem, zapisane w samym ciele.
Chłopiec przeżyje, widziała to jasno, krew już zaczynała zasychać, a tysiące ran się zasklepiać. Był w końcu zdrowy i silny: nie odniósł żadnych poważniejszych fizycznych obrażeń. Rzecz jasna na zawsze stracił swą urodę. Od tej pory w najlepszym razie będzie stanowił obiekt ciekawości, w najgorszym odrazy i grozy. Ale ona go ochroni, a on z czasem nauczy się, jak ją poznać i jak jej zaufać. Ich serca były nierozerwalnie złączone.
A po jakimś czasie, gdy słowa na jego ciele zamienią się w strupy i blizny, ona je odczyta. Z nieskończoną miłością i cierpliwością wyśledzi historie umarłych opowiedziane na jego skórze.
Historię na jego brzuchu, zapisaną drobnym, pochyłym pismem. Świadectwo misternych, eleganckich liter pokrywające twarz i skórę głowy, opowieść na plecach, na łydce, na dłoniach.
Odczyta je wszystkie i wszystkie opisze, do ostatniej sylaby, lśniącej i sączącej się pod jej czułymi palcami, by świat poznał historie opowiedziane przez umarłych.
Był Księgą Krwi, a ona jego jedyną tłumaczką.
Gdy zapadła ciemność, przerwała czuwanie i wyprowadziła go nagiego w pachnącą, czułą noc.
* * *
Oto zatem historie zapisane w Księdze Krwi. Jeśli chcesz, Czytelniku, przeczytaj je i poznaj.
Stanowią mapę owej mrocznej autostrady wiodącej z życia w nieznaną dal. Niewielu będzie musiało nią podążyć, większość odejdzie spokojnie oświetlonymi lampami ulicami, wyprowadzana z życia do wtóru modlitw i czułości. Lecz niewielu nielicznych wybrańców czeka groza, która porwie ich na autostradę potępionych.
Czytaj zatem. Czytaj i ucz się.
Ostatecznie najlepiej być gotowym na najgorsze i warto nauczyć się chodzić, zanim zabraknie nam tchu.