- promocja
Księgi zapomnianych żyć - ebook
Księgi zapomnianych żyć - ebook
Wyobraź sobie świat, w którym książki są zakazane, a ich czytanie jest uważane za zbrodnię.
Wyobraź sobie świat, w którym każde złe wspomnienie i nawet największa rozpacz mogą zostać całkowicie wymazane z pamięci.
Wyobraź sobie świat, w którym możesz ukryć każdą krzywdę i niegodziwość, jakich kiedykolwiek się dopuściłeś.
Te światy są ze sobą nierozerwalnie połączone. Wszystko przez Oprawców.
Emmet Farmer jest dobrym, pracowitym synem, który każdy dzień spędza na roli, pomagając rodzicom związać koniec z końcem. Wszystko się zmienia, gdy otrzymuje list z wezwaniem do odbycia praktyk w pracowni Seredith, kobiety zajmującej się tajemniczym procesem oprawiania książek. Emmet, który o księgach i Oprawcach wie niewiele, ale pamięta panującą wokół nich atmosferę strachu, tajemnicy i nieskrywanej pogardy, niechętnie rozpoczyna żmudną naukę w warsztacie. Pod czujnym okiem Oprawczyni poznaje sekrety gilotyny, czcionek i starego pergaminu. Być może właśnie wśród pachnących kurzem książek i skórzanych opraw odnajdzie prawdziwego siebie.
„Księgi zapomnianych żyć” to niesamowita historia o zakazanej miłości, lojalności, przyjaźni i wielkiej, magicznej mocy książek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-01-4 |
Rozmiar pliku: | 928 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy przyszedł list, byłem na polu, wiązałem ostatni snopek zboża rękami, które tak się trzęsły, że ledwo zdołałem zacisnąć węzeł. Z mojej winy musieliśmy robić to po staremu i prędzej szlag by mnie trafił, niżbym się miał poddać; przetrwałem popołudniowy skwar, odpędzając plamy ciemności majaczące mi przed oczami, i teraz, o zmroku, już prawie skończyłem. Inni zeszli z pola, kiedy zaszło słońce, wykrzykując pozdrowienia przez ramię, i bardzo mnie to cieszyło. Przynajmniej teraz, sam, nie musiałem już udawać, że mogę utrzymać ich tempo. Pracowałem, starając się nie myśleć, o ile łatwiej by mi było z kombajnem. Byłem zbyt chory, by sprawdzić maszynę – nie żebym wiele pamiętał, lato było pełne… ech, duchów i bolesnych dziur przetykanych plamami przytomności – a nikt inny nie miał do tego głowy. Każdego dnia napotykałem jakiś obowiązek, którego nie zdołałem wypełnić; tato starał się najlepiej, jak mógł, ale nie był w stanie zrobić wszystkiego. Przeze mnie byliśmy cały rok w plecy.
Mocno związałem źdźbła w połowie snopka i postawiłem go obok reszty. Zrobione. Mogłem wracać do domu… Ale cienie głębsze od ciemnofioletowego zmierzchu pulsowały i wirowały wokół mnie, a kolana mi się trzęsły. Ukucnąłem, łapiąc oddech, bo zabolały mnie kości. Było już lepiej – minęły przeszywające, mdlące spazmy, które nachodziły mnie znienacka przez całe miesiące – nadal czułem się jednak kruchy jak staruszek. Zacisnąłem zęby. Byłem taki słaby, że chciało mi się płakać; ale nie będę płakał, prędzej umrę, nawet jeśli widzi mnie tylko sierpniowy księżyc w pełni.
– Emmett? Emmett!
To tylko Alta, która szła ku mnie przez ściernisko, ale podniosłem się i próbowałem odpędzić słabość. Blade gwiazdy nade mną przesunęły się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Odchrząknąłem.
– Tutaj.
– Dlaczego nie poprosiłeś kogoś, żeby ci pomógł? Mama się martwiła, kiedy wszyscy wrócili z pola, a ciebie nie…
– Nie musiała się martwić. Nie jestem dzieckiem. – Kciuk mi krwawił w miejscu, gdzie zaciąłem się źdźbłem. Krew smakowała kurzem i gorączką.
Alta zawahała się. Rok temu byłem z nich najsilniejszy. Teraz, przechyliwszy głowę, patrzyła na mnie, jakbym był młodszy od niej.
– Nie, ale…
– Chciałem obejrzeć wschód księżyca.
– No jasne. – Zmierzch rozmył jej rysy, ale widziałem jej przebiegły wzrok. – Ani nie odpoczniesz. Jeśli nie chcesz wydobrzeć…
– Brzmisz jak mama.
– Bo ma rację! Nie możesz oczekiwać, że od razu wrócisz do siebie, nie po takiej poważnej chorobie.
Chorobie. Jakbym się w łóżku z kaszlem zmagał albo leżał pokryty wrzodami czy wymiotował. Mimo mgły koszmarów pamiętałem więcej, niż im się zdawało; wiedziałem o krzykach i majakach, o dniach, kiedy cały czas płakałem albo nie rozpoznawałem nikogo, o nocy, kiedy gołymi rękami rozbiłem okno. Żałowałem, że całymi dniami nie wysrywałem sobie wnętrzności – byłoby to lepsze od blizn na nadgarstkach po tym, jak musieli mnie przywiązywać do łóżka. Odwróciłem się od niej i skupiłem na wysysaniu ranki u podstawy kciuka, pracując językiem tak długo, aż nie czułem już smaku krwi.
– Emmett, proszę – powiedziała Alta i potarła kołnierz mojej koszuli palcami. – Napracowałeś się dzisiaj jak nikt. Czy wrócisz do domu?
– No dobrze. – Włoski na karku podniosły mi się od wiatru. Alta zobaczyła, jak drżę, i opuściła wzrok. – Co jest na kolację?
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Jeśli się nie ruszysz, to nic.
– Świetnie. Ścigamy się?
– Chętnie, jak nie będę w gorsecie. – Odwróciła się, zakurzony rąbek spódnicy zawirował wokół kostek. Kiedy się śmiała, nadal wyglądała jak dziecko, ale parobkowie już wokół niej węszyli; w dobrym świetle wyglądała jak kobieta.
Dreptałem obok niej, wyczerpany tak bardzo, że czułem się niczym pijany. Ciemność gęstniała, zbierała się pod drzewami i krzakami, a księżyc przyćmiewał gwiazdy. Pomyślałem o zimnej wodzie ze studni, czystej jak szkło, o małych zielonych paproszkach na dnie – albo nie, o piwie, trawiastym i gorzkim, bursztynowym, doprawionym specjalną mieszanką ziołową taty. Od razu bym po nim zasnął, ale to dobrze; chciałem zgasnąć jak świeca, zapaść się w nieprzytomność bez snów. Żadnych koszmarów, nocnych strachów, obudzić się rano w czystym świetle słonecznym.
Kiedy przechodziliśmy przez furtkę na podwórko, wioskowy zegar wybił dziewiątą.
– Jestem taka głodna – powiedziała Alta. – Wysłali mnie po ciebie, zanim…
Urwała, słysząc głos naszej matki. Krzyczała.
Alta stanęła, furtka za nami zamknęła się sama. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Dotarło do nas kilka słów: „Jak możesz tak mówić… nie możemy, po prostu nie możemy…”.
Mięśnie nóg drżały mi od bezruchu. Oparłem się o mur, moje serce biło jak szalone. Klin światła wcinał się w ciemność przez dziurę w kuchennych zasłonach, co jakiś czas przecinał go cień. Mój ojciec, chodzący tam i z powrotem.
– Nie możemy tu stać całą noc – powiedziała Alta, niemal szepcząc.
– To pewnie nic. – Cały tydzień kłócili się o kombajn i o to, dlaczego nikt go wcześniej nie sprawdził. Żadne z nich nie powiedziało, że to było moje zadanie.
Uderzenie: pięść o stół. Tato podniósł głos:
– A co chcesz, żebym zrobił? Odmówił? Ta cholerna wiedźma przeklnie nas, jak tylko…
– Już nas przeklęła! Popatrz na niego, Robercie! A jeśli nigdy nie wydobrzeje? To jej wina…
– Chcesz powiedzieć: jego wina! Gdyby nie… – W uszach mi zadzwoniło i przestałem słyszeć głos taty. Świat się przekrzywił i wyprostował, zupełnie jakby obrócił się wokół własnej osi. Przełknąłem gulę mdłości. Kiedy znów mogłem się skupić, panowała cisza.
– Tego nie wiemy – powiedział w końcu tato, wystarczająco głośno, żebyśmy usłyszeli. – Może mu pomoże. Całymi tygodniami pisała i pytała, jak się miewał.
– Bo go chciała! Nie, Robert, nie, nie pozwolę na to, jego miejsce jest z nami! Cokolwiek by zrobił, to nadal nasz syn, a ona? Aż mi ciarki chodzą po plecach…
– Nigdy jej nie spotkałaś. Nie ty musiałaś tam jechać i…
– Nie obchodzi mnie to! Już wystarczająco namieszała. Nie dostanie go.
Alta spojrzała na mnie. Coś się zmieniło w wyrazie jej twarzy, złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła.
– Wchodzimy – powiedziała wysokim, pewnym siebie głosem, którym nawoływała kury. – To był długi dzień, musisz być strasznie głodny. Ja na pewno jestem. Mam nadzieję, że zostawili nam zapiekanki, bo inaczej kogoś zabiję. Widelcem w serce. I zjem. – Zatrzymała się przed drzwiami i dorzuciła: – Z musztardą. – A potem otworzyła drzwi.
Rodzice stali po dwóch stronach kuchni: tato przy oknie, odwrócony do nas plecami, mama przy kominku, czerwone plamy na jej policzkach wyglądały jak róż. Na stole między nimi leżała karta grubego, kremowego papieru i otwarta koperta. Mama szybko spojrzała na Altę i na mnie i zrobiła pół kroku ku stołowi.
– Kolacja – powiedziała Alta. – Emmett, siadaj, wyglądasz, jakbyś miał zemdleć. Na Boga, nikt nawet nie nakrył do stołu. Mam nadzieję, że w piecu jest zapiekanka. – Postawiła obok mnie stertę talerzy. – Chleba? Piwa? Naprawdę, mogłabym być pokojówką… – Zniknęła w spiżarce.
– Emmett – powiedział tato, nie odwracając się. – Na stole leży list. Przeczytaj go.
Przesunąłem kartę ku sobie. Litery na papierze wyglądały jak bezkształtne plamy.
– Mam kurz w oczach. Powiedz mi, co w nim jest.
Tato pochylił głowę, mięśnie na jego karku napięły się, jakby ciągnął coś ciężkiego.
– Oprawiaczka chce ucznia.
Mama wydała z siebie dźwięk, jakby słowo ucięte w połowie.
– Ucznia? – powiedziałem.
Cisza. Kawałek księżyca zaglądał przez szparę między zasłonami, pokrywając wszystko, co napotkał, srebrną poświatą. Tato wyglądał, jakby miał siwe, tłuste włosy.
– Ciebie – rzekł.
Alta stanęła w drzwiach do spiżarni ze słoikiem pikli w objęciach. Przez chwilę sądziłem, że go upuści, ale ostrożnie odstawiła go na kredens. Stuknięcie szkła o drewno było głośniejsze, niż gdyby słój zbił się z trzaskiem.
– Jestem za stary na ucznia.
– Nie według niej.
– Myślałem… – Moja dłoń rozpłaszczyła się na stole. Chuda, blada dłoń, którą ledwo rozpoznawałem. Dłoń, która ledwo dawała radę pracować przez jeden dzień. – Czuję się coraz lepiej. Niedługo… – Urwałem, bo głos miałem równie nieswój jak palce.
– Nie o to chodzi, synu.
– Wiem, że teraz się do niczego nie nadaję…
– Och, kochanie – powiedziała mama. – To nie twoja wina… To nie dlatego, że chorowałeś. Niedługo wrócisz do siebie. Gdyby to tylko o to chodziło… Wiesz, że zawsze myśleliśmy, że poprowadzisz z ojcem gospodarstwo. I mógłbyś, nadal mógłbyś, ale… – Popatrzyła na tatę. – Nie odsyłamy cię. Ona o ciebie prosi.
– Ja jej nawet nie znam.
– Oprawianie… to dobry fach. Uczciwy fach. Nie ma się czego bać. – Alta oparła się o kredens i mama spojrzała przez ramię, wyciągając szybko rękę i łapiąc talerz, zanim spadł na podłogę. – Alta, uważaj.
Serce waliło mi jak młotem.
– Ale… wy nienawidzicie książek. Są złe. Zawsze mi mówiliście… Kiedy jedną przyniosłem z jarmarku wielkanocnego…
Wymienili spojrzenie, zbyt szybkie, bym mógł je odczytać.
– Nie przejmuj się tym teraz – powiedział tato.
– Ale… – Spojrzałem na mamę. Nie umiałem ubrać tego w słowa: szybkiej zmiany tematu, kiedy ktoś wspominał o książkach, grymasu niesmaku na dźwięk słowa, wyrazu ich twarzy… Tego, jak kiedy byłem mały, pewnego dnia zgubiliśmy się w Castlefordzie, a ona ponura ciągnęła mnie za rękę przed brudną wystawą sklepową: „A. Fogatini, Lombard i Licencjonowana Księgarnia”. – Jak to: to dobry fach?
– To nie jest… – Mama zrobiła wdech. – Może nie tak sobie wcześniej wyobrażałam twoją przyszłość…
– Hilda. – Tato rozmasowywał sobie mięśnie w karku, jakby go bolały. – Nie masz wyboru, chłopcze. To będzie stabilne życie. Bardzo daleko od wszystkich ludzkich osad, ale to dobrze. Spokojnie. Praca nie jest ciężka, nikt nie będzie cię kusił, żeby zboczyć z wąskiej i prostej… – Odchrząknął. – Nie wszyscy są tacy jak ona. Uspokoisz się, nauczysz fachu, a potem… No cóż. W mieście są oprawiacze, którzy jeżdżą własnymi powozami.
Cisza. Alta postukała paznokciem w zakrętkę słoja i spojrzała na mnie.
– Ale ja nie… Ja nigdy… Dlaczego ona uważa, że ja…? – Teraz żadne z nich nie chciało spojrzeć mi w oczy. – Ale jak to: nie mam wyboru?
Nie odpowiedzieli. Alta w końcu podeszła do stołu i podniosła list.
– „Kiedy tylko będzie mógł podróżować” – przeczytała. – „Warsztat bywa w zimie bardzo chłodny. Proszę wyposażyć go w ciepłe ubrania”. Dlaczego napisała do was, a nie do Emmetta? Nie wiedziała, że on umie czytać?
– Oni tak to robią – powiedział tato. – O ucznia prosi się rodziców, taki jest zwyczaj.
Nie obchodziło mnie to. Moje dłonie na stole składały się z kości i ścięgien. Rok temu były opalone i umięśnione, prawie męskie; teraz były nijakie. Nadawały się tylko do wykonywania pracy, którą moi rodzice pogardzali. Ale dlaczego wybrała akurat mnie, skoro jej o to nie prosili? Rozłożyłem palce i nacisnąłem na drewniany blat, jakbym mógł jego moc wessać w skórę dłoni.
– A jeśli odmówię?
Tato podszedł do kredensu, schylił się i wyjął butelkę dżinu jeżynowego. Była to słodka, mocna nalewka, którą mama przechowywała na święta i do leczenia, ale nie pisnęła ani słowa, kiedy tato nalał sobie pół kubka.
– Tu nie ma dla ciebie miejsca. Może powinieneś być wdzięczny. To będzie jakaś robota dla ciebie. – Łyknął połowę dżinu naraz i się rozkaszlał.
Wziąłem wdech, bardzo się starając, by głos mi się nie załamał.
– Jak wydobrzeję, będę silniejszy od…
– Wykorzystaj tę okazję najlepiej, jak się da – powiedział.
– Ale ja nie…
– Emmett – odezwała się mama. – Proszę… To właściwe rozwiązanie. Ona będzie wiedziała, co z tobą zrobić.
– Co ze mną zrobić?
– Myślałam… Jeśli znowu zachorujesz, to ona…
– To wariatkowo? To o to chodzi? Odsyłacie mnie w jakieś miejsce na końcu świata tylko dlatego, że w każdej chwili znów mogę stracić rozum?
– Ona cię chce – rzekła mama, ściskając spódnicę, jakby wykręcała z niej wodę. – Ja nie chcę, żebyś jechał.
– To nie pojadę!
– Pojedziesz, chłopcze – powiedział tato. – Na Boga, już wystarczająco dużo kłopotów temu domowi przysporzyłeś.
– Robert, nie…
– Pojedziesz. Choćbym miał cię w kij związać i rzucić jej na próg, pojedziesz. Przygotuj się na jutro.
– Jutro? – Alta odwróciła się tak szybko, że jej warkocz strzelił niczym bicz. – Nie może pojechać jutro, musi się spakować, a poza tym są żniwa i uczta dożynkowa… Tato, proszę.
– Zamknij się!
Cisza.
– Jutro? – Plamy na policzkach mamy przybrały kolor szkarłatu. – Nie powiedzieliśmy… – Urwała. Mój ojciec dokończył dżin, krzywiąc się przy tym tak, jakby jego usta pełne były kamieni.
Otworzyłem usta, by oznajmić, że w porządku, pojadę, nie będą się już musieli o mnie martwić, ale moje gardło było wysuszone po całym dniu koszenia.
– Jeszcze kilka dni. Robert, inni uczniowie wyruszają dopiero po żniwach, a on nadal nie czuje się najlepiej, jeszcze parę dni…
– Są od niego młodsi. A poza tym jest zdatny do podróży, jeśli wytrzymał cały dzień na polu.
– Tak, ale… – Podeszła do niego i złapała go za ramię tak, aby nie mógł się odwrócić. – Trochę dłużej.
– Na litość boską, Hilda! – Zadławił się, próbując się wyswobodzić. – Nie utrudniaj bardziej, niż potrzeba. Myślisz, że ja chcę go puścić? Myślisz, że po tym, jak się staraliśmy… walczyliśmy o utrzymanie czystego domu… Myślisz, że jestem z tego dumny, skoro mój własny ojciec na Krucjacie stracił oko?
Mama zerknęła na mnie i Altę.
– Nie przy…
– A jakie to ma teraz znaczenie? – Przetarł twarz przedramieniem, a potem bezradnie rzucił kubkiem. Nie stłukł się. Alta patrzyła, jak się ku niej toczy i zatrzymuje. Tato odwrócił się do nas plecami i oparł o kredens, jakby próbował złapać dech. Zapadła cisza.
– Pojadę – rzekłem. – Pojadę jutro. – Nie mogłem na nich patrzeć. Wstałem, odepchnąłem krzesło i uderzyłem kolanem w róg stołu. Ruszyłem do drzwi. Rygiel wydawał się mniejszy i sztywniejszy niż zazwyczaj, a szczęk, kiedy puścił, odbił się echem od ścian.
Na zewnątrz księżyc dzielił świat na granatowy i srebrny. Powietrze było ciepłe i miękkie jak śmietana, pachnące sianem i letnim kurzem. Na polu nieopodal zahukała sowa.
Dotoczyłem się do końca ogrodu i oparłem o ścianę. Trudno mi było złapać dech. W uszach dzwoniły mi słowa mamy: „Ta cholerna wiedźma nas przeklnie”, i odpowiedź taty: „Już nas przeklęła”.
Mieli rację: byłem do niczego. Wezbrała we mnie fala rozpaczy, silna jak przeszywające bóle w nogach. Zanim to się wydarzyło, nigdy w życiu nie chorowałem. Nie sądziłem, że ciało może mnie zdradzić, że świadomość może zgasnąć jak lampa i że zapadnę się w ciemność. Nie pamiętałem, jak zachorowałem; kiedy próbowałem sobie przypomnieć, pojawiał się tylko bałagan pełen koszmarów. Nawet wspomnienia wcześniejszego życia – zeszła wiosna, zeszłe lato – pokryły się tym samym ropiejącym cieniem, zupełnie jakby już nic nie było zdrowe. Wiedziałem, że rozpadłem się po letnim przesileniu, bo mama mi o tym powiedziała, i że wracałem do domu z Castlefordu, ale nikt mi nie wyjaśnił, ani gdzie byłem, ani co się stało. Musiałem jechać wozem – bez kapelusza, pewnie w pełnym słońcu – ale kiedy próbowałem o tym pomyśleć, pojawiało się tylko drżące powietrze, ostatni wirujący błysk słońca… a potem zapadła ciemność. Przez następne tygodnie wynurzałem się z niej z krzykiem, szarpałem się i błagałem, by mnie rozwiązali. Nic dziwnego, że chcieli się mnie pozbyć.
Zamknąłem oczy. Nadal widziałem całą trójkę, obejmującą się nawzajem. Coś za mną zaszeptało, zadrapało w ścianę suchymi szponami. Nie było prawdziwe, ale zagłuszyło sowę i szum drzew. Schowałem głowę w ramionach i udawałem, że tego nie słyszę.
Musiałem się instynktownie schować w najgłębszym cieniu, bo kiedy otworzyłem oczy, Alta stała na środku podwórka i wołała mnie, nawet nie spojrzawszy w moją stronę. Księżyc się przesunął; znajdował się nad szczytem dachu domu, a cienie zrobiły się krótkie i szerokie.
– Emmett?
– Tutaj – powiedziałem. Alta podskoczyła i zrobiła krok w moim kierunku.
– Co ty tu robisz? Spałeś?
– Nie.
Zawahała się. Za nią w oknie na górze mignęło światło lampy: ktoś kładł się spać. Zacząłem się podnosić i znieruchomiałem, krzywiąc się, bo ból przeszył mi stawy.
Obserwowała mnie, jak gramolę się na nogi, ale nie zaoferowała pomocy.
– Naprawdę tak zrobisz? Pojedziesz? Jutro?
– Tato nie żartował, kiedy powiedział, że nie mam wyboru.
Czekałem na jej zaprzeczenie. Alta była bystra, zawsze znajdowała nowe ścieżki albo nowe sposoby na rozwiązanie problemów, podważając schematy. Ale teraz przechyliła głowę i wystawiła twarz do księżyca, jakby chciała się w jego świetle wybielić. Przełknąłem ślinę. Głupia słabość wróciła nagle, zakolebałem się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę i oparłem o ścianę, próbując złapać dech.
– Emmett? Dobrze się czujesz? – Przygryzła wargę. – No oczywiście, że nie. Siadaj.
Nie chciałem jej posłuchać, ale kolana same się pode mną ugięły. Zamknąłem oczy i wdychałem nocne zapachy siana i stygnącej ziemi, mdłą słodkość zdeptanych ziół i kwaśny powiew gnojówki. Alta usiadła obok mnie, jej spódnica wydęła się i zaszeleściła.
– Wolałabym, żebyś nie jechał.
Nie patrząc w jej kierunku, uniosłem jedno ramię i pozwoliłem mu opaść.
– Ale… może tak będzie najlepiej…
– Niby jak? – Przełknąłem, próbując zamaskować drżenie głosu. – Jasne, rozumiem. Nie ma tu ze mnie pożytku. Wszystkim wam będzie lepiej, kiedy sobie pojadę do… tam, gdzie ona mieszka, ta oprawiaczka.
– Na mokradłach, przy drodze na Castleford.
– Aha. – Jak będą pachniały mokradła? Stojąca woda, gnijące trzciny. Muł. Muł, który połykał cię żywcem, jeśli zboczyłeś z drogi, i nigdy nie wypluwał… – Skąd tyle o niej wiesz?
– Mama i tato dbają o ciebie. Po tym wszystkim, co się wydarzyło… Tam będziesz bezpieczny.
– Tak mówi mama.
Cisza. Alta zaczęła obgryzać paznokieć kciuka. W sadzie za stajniami słowik zaśpiewał i zamilkł.
– Nie wiesz, jakie to było dla nich trudne. Ciągle się bali. Jesteś im winien trochę spokoju.
– Nie moja wina, że się rozchorowałem!
– Ale twoja wina, że… – Westchnęła. – Nie, wiem, nie chciałam tego powiedzieć, ale po prostu my wszyscy… Nie złość się, proszę. To dobrze. Nauczysz się fachu.
– Tak. Robienia książek.
Zadrżała.
– Wybrała cię. To musi oznaczać…
– Co to oznacza? Jak mogła mnie wybrać, skoro nigdy w życiu mnie nie widziała?
Wydawało mi się, że Alta zaczęła coś mówić, ale kiedy na nią spojrzałem, gapiła się na księżyc z twarzą bez wyrazu. Policzki miała szczuplejsze niż przed moją chorobą, a skóra pod oczami wyglądała jak maźnięta popiołem. Była obca, poza zasięgiem.
– Będę cię odwiedzać, jak tylko będę mogła… – powiedziała, jakby to miała być odpowiedź.
Odchyliłem głowę, aż poczułem pod potylicą kamienną ścianę.
– Przekabacili cię, prawda?
– Nigdy taty takiego nie widziałam – odrzekła. – Tak wściekłego.
– Ja widziałem – powiedziałem. – Raz mnie uderzył.
– Tak – rzekła. – Myślę, że ty… – Urwała.
– Kiedy byłem mały – sprostowałem. – Nie możesz tego pamiętać, za mała byłaś. To było podczas jarmarku wielkanocnego.
– Och… – Kiedy na nią spojrzałem, uciekła wzrokiem. – Nie. Tego nie pamiętam.
– Kupiłem… Był tam człowiek, który sprzedawał książki. – Pamiętałem, jak oszczędności grzechotały mi w kieszeni… sześć pensów w miedziakach, tyle ich było, że wypychały mi spodnie… i to intensywne, beztroskie uczucie, z którym wyruszyłem na jarmark, odłączyłem się od innych i zastanawiałem się, co kupić. Minąłem mięso i kurczaki, ryby z Coldwater i perkale z Castlefordu, zatrzymałem się przy straganie ze słodyczami i potem odwróciłem ku kolejnemu, stojącemu w głębi, który przykuł moją uwagę błyskiem złota i kolorów. To właściwie nie był stragan, tylko strzeżony przez mężczyznę o rozbieganych oczach blat na kozłach, wyładowany książkami. – Pierwszy raz w życiu je wtedy widziałem. Nie wiedziałem, czym były.
Ten wyraz ostrożnego zaciekawienia na twarzy Alty, znowu.
– To znaczy…?
– Nieważne. – Nie wiedziałem, dlaczego zacząłem jej to opowiadać; nie chciałem pamiętać. Ale wspomnienie nie dało się już zepchnąć w ciemność. Myślałem, że to były pudełka, małe skrzynki ze złoconej skóry, w których chowało się rzeczy takie jak najlepsze srebra mamy albo figury szachowe taty. Podszedłem bliżej, potrząsając pieniędzmi w kieszeni, i mężczyzna najpierw rzucił okiem przez oba ramiona, zanim się do mnie uśmiechnął.
– Ach, jakiż złotowłosy mały książę! Przyszedł panicz po opowieść? Historię o morderstwie albo kazirodztwie, wstydzie czy chwale, miłości tak przeszywającej, że lepiej o niej nie pamiętać, czy o mrocznych uczynkach? Trafił panicz do właściwego człowieka, to sama śmietanka, opowiedzą historie prawdziwe i wstrząsające, gwałtowne, namiętne i podniecające, a jeśli szuka panicz komedii, też takie mam, najrzadsze ze wszystkich, rzeczy, których ludzie się pozbywają! Niech panicz spojrzy, oczy swe na tę skieruje… Oprawiona przez mistrza z Castlefordu wiele lat temu.
Nie podobało mi się, że nazywał mnie paniczem, ale książka otworzyła się, kiedy mi ją podawał, i nie mogłem jej oddać. Gdy tylko ujrzałem litery na stronach, zrozumiałem: to były strony ściśnięte razem, jak listy, wiele listów, tylko w lepszym pudełku – i historia toczyła się dalej.
– Ile za nią?
– Ach, ta, paniczu. Ma panicz wspaniały gust jak na kogoś tak młodego, ta jest wyjątkowa, prawdziwie przygodowa, zwala z nóg niczym szarża kawaleryjska. Dziewięć pensów. Albo dwie za szylinga.
Chciałem tę książkę. Nie wiedziałem dlaczego, ale opuszki palców mnie swędziały.
– Mam tylko sześć pensów.
– Wezmę – powiedział i strzelił palcami. Szeroki uśmiech zniknął z jego twarzy; kiedy podążyłem za jego wzrokiem, zobaczyłem zbierającą się nieopodal grupę mężczyzn mamroczących coś do siebie.
– Proszę. – Opróżniłem kieszeń z miedziaków wprost na jego dłoń. Jeden uciekł, ale mężczyzna gapił się na grupę i nie schylił się, by podnieść monetę. – Dziękuję.
Złapałem książkę i oddaliłem się, pełen radości i niepokoju. Kiedy dotarłem do głównego targu, zatrzymałem się i odwróciłem; grupa mężczyzn zbliżała się do straganu handlarza, który gorączkowo pakował książki na odrapany wózek za sobą.
Coś mnie ostrzegło, żeby się nie gapić. Pobiegłem do domu, trzymając książkę przez rękaw koszuli, żeby nie zabrudzić okładki spoconymi palcami. Usiadłem w słońcu na stopniach stodoły – nikt by mnie nie zobaczył, wszyscy byli na targu – i obejrzałem ją. Niczego podobnego wcześniej nie widziałem. Okładka była w kolorze głębokiej czerwieni, zdobiona złotem i miękka w dotyku jak ludzka skóra. Kiedy ją otworzyłem, ze środka uniósł się zapach pleśni i drewna, jakby jej od lat nie dotykano.
Wciągnęła mnie.
Akcja rozgrywała się w obozie wojskowym w obcym kraju i na początku nie bardzo ją rozumiałem: roiło się w niej od kapitanów, majorów i pułkowników, kłótni o taktykę natarcia i gróźb sądu polowego. Ale nie mogłem przestać czytać: widziałem wszystko, każdy szczegół, słyszałem konie i szum wiatru w płótnie namiotu, czułem, jak serce mi przyspiesza, kiedy poczułem proch strzelniczy… Brnąłem dalej, zaabsorbowany, chociaż wcale tego nie chciałem, i dotarło do mnie powoli, że to był wieczór przed bitwą, a człowiek z książki był bohaterem. Kiedy słońce wstanie, poprowadzi ich ku wspaniałemu zwycięstwu – i czułem jego podniecenie, oczekiwanie, czułem je w sobie…
– Co ty, u diabła, wyprawiasz?
Czar prysł. Instynktownie zerwałem się na nogi, mrugając w słońcu. Tato i inni za nim, mama z Altą na biodrze, wszyscy wrócili już z targu. Już… ale robiło się ciemno.
– Pytałem, co robisz, Emmett! – Nie poczekał na odpowiedź i wyrwał mi książkę. Kiedy ją zobaczył, twarz mu stężała. – Skąd to wziąłeś?
Od faceta, chciałem powiedzieć, faceta na jarmarku; miał ich tuziny i wyglądały jak pudełka na biżuterię, całe w skórze i złocie… Ale kiedy ujrzałem wyraz twarzy taty, coś mnie chwyciło za gardło i nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa.
– Robert? Co…? – Mama sięgnęła po książkę i cofnęła rękę, jakby ją coś ugryzło.
– Spalę ją.
– Nie! – Mama postawiła zaskoczoną Altę na ziemi i ruszyła do przodu, łapiąc tatę za rękę. – Nie, jak możesz? Zakop ją!
– Jest stara, Hildo. Oni już wszyscy dawno temu umarli.
– Nie wolno ci. Na wszelki wypadek. Pozbądź się jej. Wyrzuć.
– Żeby ktoś inny ją znalazł?
– Wiesz, że nie możesz jej spalić. – Przez chwilę patrzyli na siebie z napięciem na twarzach. – Zakop ją. W bezpiecznym miejscu.
Tato w końcu szybko kiwnął głową. Alta czknęła i zaczęła płakać. Tato wepchnął książkę w ręce jednego z parobków.
– Masz. Owiń ją w coś. Oddam ją grabarzowi. – A potem odwrócił się do mnie. – Emmett – powiedział. – Żebym cię nigdy więcej nie widział z książką. Zrozumiano?
Nie rozumiałem. Co się stało? Kupiłem ją, a nie ukradłem, ale okazało się, że zrobiłem coś niewybaczalnego. Kiwnąłem głową, nadal otępiały od wizji, które obserwowałem. Byłem gdzieś indziej, w innym świecie.
– Dobrze. Nigdy tego nie zapomnij – rzekł tato.
A potem mnie uderzył.
„Żebym cię nigdy więcej nie widział z książką”.
A teraz odsyłali mnie do oprawiaczki, zupełnie jakby niebezpieczeństwa, przed którymi mnie tato ostrzegał, zostały zastąpione innymi, większymi. Zupełnie jakbym teraz to ja stanowił niebezpieczeństwo.
Rzuciłem okiem w bok. Alta patrzyła na swoje stopy. Nie, nie pamiętała tamtego dnia. Nikt o nim nigdy nie rozmawiał. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego książki przynosiły wstyd. Kiedyś w szkole ktoś mruknął, że stary lord Kent miał bibliotekę, ale kiedy wszyscy zachichotali i przewrócili oczami, nie zapytałem, co w tym było złego. Ja bym książkę przeczytał; skoro z nim było coś nie tak, było coś nie tak również ze mną. Głęboko we mnie, zagrzebany pod wieloma warstwami, krył się wstyd.
Bałem się. Strach był bezkształtny i pełzający, niczym mgła nadciągająca znad rzeki. Owinął mnie lodowatymi mackami, wsunął je do płuc. Nie chciałem się zbliżać do oprawiaczki, ale musiałem.
– Alta…
– Muszę iść – powiedziała i zerwała się na równe nogi. – Ty też się zbieraj, Em, musisz się spakować i długa droga cię jutro czeka. Dobranoc. – Przemknęła przez podwórze, bawiąc się warkoczem tak, żebym nie widział wyrazu jej twarzy. Od drzwi zawołała znów: – Do jutra! – Nawet się nie oglądając. Może te słowa zabrzmiały tak fałszywie, bo odbiły się od ściany stajni.
Jutro.
Patrzyłem na księżyc, aż strach zrobił się za duży. Wtedy wstałem, poszedłem do swojego pokoju i spakowałem się.