- W empik go
Księżna de Clèves - La Princesse de Clèves - ebook
Księżna de Clèves - La Princesse de Clèves - ebook
Księżna de Clèves (oryg. fr. La princesse de Clèves) – powieść Marii de la Fayette wydana po raz pierwszy, anonimowo, w 1678. Utwór uznawany jest przez historyków literatury za pierwszą nowoczesną powieść w literaturze francuskiej oraz za jeden z najwcześniejszych przykładów powieści analitycznej. Akcja utworu toczy się między październikiem 1558 a listopadem 1559 na dworze Henryka II. Szesnastoletnia, nadzwyczaj piękna panna de Chartres zostaje po raz pierwszy przedstawiona na dworze królewskim. Od razu jej uroda sprawia, że zakochują się w niej hrabia de Guise i książę de Clèves. Dziewczyna nie kocha żadnego z nich, jednak zgadza się na małżeństwo z drugim z wymienionych. Przed ślubem jej matka prosi ją, by zachowała uczciwość małżeńską i nigdy, w odróżnieniu od wielu innych kobiet z dworu, nie wikłała się w romanse. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Księżna_de_Clèves) Ale... los sprawił, że stało sie inaczej, jak dalej potoczyło się życie bohaterki i jaki był jego koniec dowie się czytelnik, gdy przeczyta tę niezwykle interesującą powieść.
Mademoiselle de Chartres, une jeune femme de seize ans, paraît pour la première fois à la cour, située alors au Louvre. Elle a reçu de sa mère une éducation vertueuse et exemplaire par son caractère unique : « La plupart des mères s'imaginent qu'il suffit de ne parler jamais de galanterie devant les jeunes personnes pour les en éloigner. Madame de Chartres avait une opinion opposée, elle faisait souvent à sa fille des peintures de l'amour, elle lui montrait ce qu'il a d'agréable pour la persuader plus aisément sur ce qu'elle lui en apprenait de dangereux (...). ». Alors qu'elle se rend chez un joaillier pour assortir des pierreries, elle rencontre le prince de Clèves. Ébloui par sa beauté, mais ne sachant pas son nom, ce dernier entreprend de connaître son identité et la demande en mariage. Mademoiselle de Chartres accepte ce mariage de raison, sans dégoût particulier ni attirance pour le jeune prince, qui se plaint auprès d'elle de son indifférence : « M. de Clèves se trouvait heureux sans néanmoins être entièrement content. Il voyait avec beaucoup de peine que les sentiments de Mlle de Chartres ne passaient pas ceux de l'estime et de la reconnaissance (...). ». Mais lors du bal donné pour les fiançailles de Claude de France, la princesse de Clèves rencontre le duc de Nemours, un prince d'un éclat considérable dans toute l'Europe. Le roi les invite à danser l'un avec l'autre. etc., etc. (http://pl.wikipedia.org/wiki/La_Princesse_de_Clèves)
Kategoria: | Francuski |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-139-7 |
Rozmiar pliku: | 781 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest coś, co otacza panią de la Fayette (1634-1692), zarówno jej osobę, życie, jak działalność pisarską; mianowicie dyskrecja. Rozdając pewnego dnia przyjacielskie przydomki, bliscy nazwali ją le brouillard, mgła; i nazwa ta dobrze charakteryzuje zarówno ów cień dyskrecji, jak również owo coś przygaszonego, melancholijnego, co jest w jej osobie. Mało stosunkowo wiemy o jej przygodach, jeszcze mniej o życiu wewnętrznym: powściągliwa, wybredna, niełatwo pozwalająca wejrzeć w siebie. Listy nawet - w owym tak rozpisanym świecie! - pisywała rzadko i niechętnie. Zażywała ogromnego wpływu, była jedną z wyroczni Paryża, ale też dyskretnie. Toż samo jej działalność pisarska. Jestem pewien, że ten i ów znający nieźle - bodaj ze słyszenia - literaturę francuską, nie zna nawet jej nazwiska. Kobieta-autorka ukryła się w cieniu: kiedy umiera, „Mercure Galant” poświęca jej kilkanaście wierszy w „rubryce towarzyskiej” i kończy dyskretnie: „Utrzymują, że miała udział w niektórych utworach, czytanych przez publiczność z przyjemnością i zachwytem.” Notatka „Mercure Galant” tłumaczy się tym, że pani de la Fayette, jak wielka dama, ogłaszała swoje nieliczne zresztą utwory bezimiennie albo pod obcym nazwiskiem. Bo pani de la Fayette była wielką damą. Nie z urodzenia, ojciec jej był ze skromnej szlachty, matka, Elżbieta Pena, bodaj z mieszczaństwa; za to chrzestni rodzice błyszczą arystokratycznymi nazwiskami, odblaskiem dworu. Jeżeli pani de la Fayette stała się wcześnie jedną z najwybitniejszych figur w Paryżu, zawdzięcza to samej sobie. Bo ta cicha osoba doskonale umiała kierować życiem swoim i swoich bliskich. „Ma sto rąk” - mówiła o niej pani de Sevigne.
Ojciec jej, Marek Pioche de la Vergne, długi czas skromny oficer, ceniony dla swych talentów wojskowych, zaszedł później dość wysoko; był nauczycielem bratanków kardynała Richelieu, umarł jako marszałek polny. Przyszła pani de la Fayette miała wówczas lat piętnaście. Matka, kobiecina podobno sprytna a głupia, wychodzi rychło potem za mąż za jednego z rycerzy nie-zaszczytnej Frondy, niespokojnego kawalera de Sevigne, wuja słynnej później swą korespondencją markizy: stąd stosunki między dwiema młodymi kobietami, Marią de la Vergne a panią de Sevigne, stosunki, które miały się przerodzić w dozgonną przyjaźń. Bo panna de la Vergne otrzymuje staranne wychowanie; nauczycielem jej jest sam Menage, jeden z najuczeńszych ludzi i największych pedantów swego czasu, ten, którego Molier nieśmiertelnie ośmieszył jako Wadiusa w Uczonych białogłowach i który miał zwyczaj kochać się w swych uczennicach. Już wówczas pani de la Fayette dała miarę swego kunsztu dyplomatycznego i umiejętności wyzyskania ludzi; umiała prowadzić swojego nauczyciela na nitce, tak że słowami i piórem głosił jej sławę. Liczą około czterdziestu znanych poemacików Menage'a na cześć panny de la Vergne. Taka reklama była dla niezamożnej młodej panny nie do pogardzenia.
Bo panna Maria nie była zamożna, i to, jak również nieustalona pozycja rodziców, życie na wpół wędrowne, jakie pędzili, utrudniało jej zapewne wyjście za mąż. Doszła dwudziestu jeden lat - na owe czasy wieku bardzo późnego - nie znalazłszy przyzwoitej partii. Znalazła ją tam, gdzie by się najmniej mogła tego spodziewać. W czasie pobytu w klasztorze zaprzyjaźniła się z przełożoną, która zaswatała jej swego brata, hrabiego de la Fayette. Hrabia, starszy od niej o jakieś lat dwadzieścia, wielkiego rodu, ale zasiedziały na wsi, był to - zdaje się - poczciwy człowiek zagrzebany w gospodarstwie, a zwłaszcza w procesach. Słowem, małżeństwo z rozsądku. Co na nie mówiło serce? Nie wiemy o tym nic. Posądzają pannę de la Vergne, że powtórne zamęście matki było dla niej zawodem; szesnastoletnia dziewczyna myślała podobno, że interesujący kawaler de Sevigne bywa tak często w domu dla niej samej, kiedy nagle gruchły zaręczyny z jej matką. Ale to są domysły, plotki... Powiedzmy po prostu, że nie wiemy nic.
Maria udaje się z mężem na wieś; z najlepszą wolą wchodzi w jego życie, interesuje się gospodarstwem, procesami; wpada na znakomitą myśl, aby ich pilnować w Paryżu za pomocą swego wiernego łacinnika Menage'a. Menage biega, drepce, obchodzi sędziów. Ale co to było mieć wówczas proces, kilka, kilkanaście procesów! Konieczność czuwania nad nimi każe państwu de la Fayette udać się do Paryża; z czasem pani przenosi się tam na stale, mąż dojeżdża co jakiś czas, w końcu ginie z jej życia tak dokładnie, że historycy literatury myśleli, że umarł, dopóki jakiś znaleziony dokument nie wyjaśnił, że bądź co bądź pani de la Fayette przeżyła w małżeństwie dwadzieścia osiem lat. Powiedzmy od razu, że miała dwóch synów, dla których była troskliwą i zabiegliwą o ich karierę matką.
Oprócz Menage'a, który ją nauczył sporo łaciny, dobrze po włosku, ba, nawet trochę po hebrajsku, nie zdołał zaś jej zarazić swoim brakiem smaku i pedantyzmem, młoda hrabina de la Fayette przechodziła inne szkoły. Jedną był słynny pałac de Rambouillet, siedziba „wykwintniś”, wówczas co prawda już na schyłku swej glorii. Ze swoim niezawodnym zmysłem pani de la Fayette wzięła z tej szkoły to, co dobre, odrzucając to, co było mdłe i śmieszne w epigonkach wykwintniś. Wreszcie dwór, najlepsza wówczas szkoła życia i smaku, ów dwór młodego Ludwika XIV, pełen blasku, skupiający wszystko, co najświetniejsze, bawiony komedią Moliera, porywany tragedią Racine'a i upojony muzyką Luliego. Pani de la Fayette zajęła tam pozycję jak dla tej cichej obserwatorki życia najkorzystniejszą. Niegdyś okazała wiele sympatii młodziutkiej Henryce Angielskiej, wówczas gdy ta była biedną wygnanką, skazaną na życie w klasztorze; zostawszy księżną Orleańską, bratową króla Henryka, nie zapomniała o dawnej przyjaciółce. Pani de la Fayette należy do jej najściślejszego kółka, pędzi życie na dworze niemal jako faworyta księżnej, nie szukając zresztą tytułów i godności. To życie dworu, czynne a puste, pełne intryg, małostek i ambicji, nie pociąga jej; pozostaje zawsze na dworze raczej widzem niż aktorem. Zresztą kochała szczerze Henrykę, swoją młodszą o lat dziesięć królewską przyjaciółkę. Henryka umarła na jej rękach; pani de la Fayette była świadkiem tej bolesnej chwili, jedynej podobno, w której Ludwik XIV płakał; i mimo że usunęła się odtąd ze dworu zupełnie, pamięć tych przeżyć zachowała jej na zawsze względy króla i wpływ, z którego zresztą korzystała przeważnie dla swoich przyjaciół.
Odtąd pani de la Fayette żyje najwięcej u siebie w domu, na co ją zresztą skazywał stan jej zdrowia. Ta kobieta jest ciągle chora, co wyciska na jej usposobieniu piętno melancholii. Umie wypełnić sobie to zacisze; dom jej, otoczony wspaniałym ogrodem, staje się jednym z ośrodków literackich. Mieszka w nim w charakterze sekretarza poeta Segrais; codziennym gościem jest Huet, późniejszy biskup w Avranches, człowiek o tak rozległej skali zainteresowań, że w jego spuściźnie literackiej znajduje się przekład Dafnis i Chloe, dwutomowa „Demonstratio evangelica”, „Historia handlu i żeglugi u starożytnych” i „Rozprawa o miejscu Raju ziemskiego”! Codziennym gościem jest pani de Sevigne, bywa La Fontaine; czasem Molier, Boileau czytują tam swoje nowe utwory. Ale najważniejszą chwałę znajdzie ten salon w przyjaźni, jaka związała z panią de la Fayette jednego z największych panów Francji, interesującego autora Maksym, księcia de la Rochefoucauld.
Owa przyjaźń, mająca wszelkie cechy miłości i trwająca blisko dwadzieścia lat, aż do śmierci księcia, napsuła sporo krwi historykom literatury. Było czy nie było? Kwestia ta zaprzątała ich mocno. Oni, przywykli wszystko wiedzieć, tu nie umieją znaleźć słowa zagadki. Bardziej niż kiedykolwiek - mgła. Raczej skłaniają się ku temu, że nie było; że przyjaźń ta czy miłość pozostaje na diecie platonicznej. Chętnie wyobrażają sobie podobną scenę jak ta, która kończy Księżnę de Clèves, z tą różnicą, że zamiast rozłączenia nastąpiło po niej raczej połączenie losów w przyjaznym stosunku.
Kiedy się zbliżyli, ona miała lat około trzydziestu, książę dobiegał pięćdziesiątki. Przeszłość miał co się zowie burzliwą; brał udział w romantycznych i rycerskich przygodach, wojował, wichrzył, miał wielkie ambicje, które los zawiódł, kochał się w najpiękniejszych kobietach swego czasu, które go zdradziły; wreszcie na wpół oślepły od postrzału, jaki dostał w bitwie, znękany podagrą, zgorzkniały, wyleczony z ambitnych nadziei, leniwie i z pańska bawi się literaturą. Jego Maksymy (por. Boy-Żeleński, „Mózg i płeć”), zanim je jeszcze wydano drukiem, obiegają salony, budząc zgorszenie swym pesymizmem i ostrością wzroku, a zachwyt świetnością formy.
Pani de la Fayette czytała Maksymy w rękopisie, zanim jeszcze bliższe stosunki złączyły ją z autorem. Jest przerażona:
„Ach, pani - pisze do pani de Sable - jakże muszą być skażone umysł i serce, które są w stanie wyroić to wszystko. Jestem tym tak przerażona, iż zapewniam panią, że gdyby żart byt rzeczą poważną, tego rodzaju Maksymy bardziej popsułyby interesy księcia niż...” etc.
Co za interesy? W jej sercu? Tak przypuszczają biografowie. Mimo to nie zepsuły. Zaprzyjaźnili się czy pokochali głęboko. Te dwie niepospolite, a tak różne indywidualności zespoliły się, aby nawzajem wywrzeć na siebie wpływ. „On rozszerzył moją inteligencję, ja uleczyłam jego serce” - określiła ten wpływ pani de la Fayette. I w związku z tym pierwszym „przerażeniem” ciekawe jest zestawić noty, jakie kreśli na egzemplarzu Maksym pani de la Fayette już bliska śmierci i od kilkunastu lat owdowiała po swoim przyjacielu.
Ten stosunek staje się przełomową datą w życiu pani de la Fayette. Książę jest w jej domu codziennym gościem, spędza tam niemal całe dnie. Te dwie choroby, dwa rozczarowania, dwa ciekawe spraw ludzkich umysły odpowiadają sobie doskonale. Często bywa tam jako trzecia pani de Sevigne i inne godne tej trójki towarzystwo, czas schodzi na rozmowach, na czytaniu Astrei, za którą autor Maksym przepadał całe życie, na studiowaniu mapy „krainy czułości”, na szlifowaniu Maksym (których, jak twierdzą, „złagodzenia” w dalszych wydaniach są ustępstwem księcia na rzecz pobłażliwej dobroci pani de la Fayette), na owej analizie serca ludzkiego, która była najulubieńszą pasją czy zabawą wieku. I owocem tego współżycia będzie arcydzieło pani de la Fayette: Księżna de Clèves. Nie jest to jej pierwszy utwór. Wydała poprzednio dwie rzeczy: opowiadanie pt. Księżna de Montpensier i romans Zaida, czyli historia hiszpańska. Wyszła owa Zaida pod nazwiskiem Segrais'a, który zresztą niewątpliwie współpracował w tym utworze. Krytyka różniczkuje nawet tę współpracę przypisując zawodowemu literatowi to, co gorsze, a pani de la Fayette to, co lepsze.
Bo Zaida jest jeszcze bardzo dzieckiem swojej epoki, jednym z owych niezliczonych romansów, które urodziły się ze słynnej Astrei. I aby zrozumieć rolę - wciąż dyskretną, ale znaczącą - jaką pani de la Fayette odegrała w dziejach francuskiej powieści, trzeba bodaj w kilku słowach nakreślić stan tej powieści we Francji w XVII wieku.
Astrea, ów romans pasterski w dziesiątku tomów (pióra Honoriusza d'Urfe), natchniony ładnym mitem o duszach „namagnesowanych” (aimantees), zyskała nieprawdopodobny sukces. Nie tylko kobiety rozkoszowały się tą sentymentalną bajką, ale najpoważniejsi ludzie z Bossuetem na czele. Astrea wykreśliła na pół wieku bieg powieści, rodząc mnóstwo naśladowców, z których największy sukces zyskały romanse panny de Scudery. Wytworzył się szablon. Dzieją się te sprawy na lądzie i na morzu, w Hiszpanii i w Afryce; każda z figur opowiada swoją historię, która stanowi powieść w powieści, przeciągając w nieskończoność bieg akcji. Romans miewa po dziesięć tomów; między wydaniem jednej a drugiej części upływa po parę lat, w ciągu których publiczność cierpliwie czeka na dalszy ciąg losu bohaterów. Porwania, pojedynki, pozorne śmierci, rozbicie okrętów, zemdlone księżniczki cudnej piękności znalezione nad brzegiem morza, niewola u piratów, cudowne rozpoznanie porwanych dzieci, niezwykłe podobieństwa, czarne zemsty, wykradzenia -oto przepisowy niemal bieg powieści w owej epoce. Był to nowy zalew roman-sowości, który czekał swego Don Kiszota. Jakoż nastąpiła reakcja. W swoim Pasterzu pomylonym Sorel wydrwił tę ckliwą literaturę. Jak gdyby na przekór tym nieprzerwanym wzniosłościom, nie liczącym się ani z życiem, ani z uczuciami ludzkimi, powstaje powieść nawiązująca do tradycji średniowiecza i Rabelais'go, groteska, bufonada, czerpiąca swe obrazy w najgrubszej rzeczywistości. Taką jest np. Historia komiczna Francjona tegoż Sorela, tłumaczona na wszystkie języki; dalej Romans komiczny Scarrona, opowiadający dzieje wędrownych aktorów, wreszcie Romans mieszczański Furetiere'a. Oto dwa bieguny powieści ówczesnej; pomiędzy nimi było miejsce na powieść malującą istotne uczucia i istotne życie warstwy, która była niemal całym społeczeństwem, ,,godnych ludzi” (honnetes gens) grzejących się w promieniach dworu, wydelikaconych kulturą i smakiem. To miejsce wypełni, wpół od niechcenia, pani de la Fayette, torując powieści francuskiej nowe drogi. Ale dopiero Księżną de Clèves.
Zaida, jak rzekliśmy, jest jeszcze romansem swojej epoki. Być może, że jest to sprawa imć Segrais, który podjął się ,,dyspozycji” romansu i czuwał zapewne, aby wszystko było zgodne z prawidłami sztuki. I to właśnie, te arabskie awantury, znowuż te porwania, omdlenia, te doskonałości etc., to zabija dziś tę książkę. Bądź co bądź jest w niej już coś, co odróżnia Zaidę od współczesnych płodów, bodaj od ulubionych powieści panny de Scudery, i to „coś” jest z pewnością wkładem pani de la Fayette do tej spółki autorskiej; mianowicie finezja i prawda psychologii miłosnej. I także, mimo wszelkich konwencjonalizmów, odmienne pojęcie miłości. Nie jest to już owo dobroczynne bóstwo pastersko-rycerskich sielanek, dające bohaterom wszystkie cnoty i wieńczące szczęściem ich wytrwanie: to raczej groźna i niszcząca siła. Ta reakcja, to rozczarowanie, które później tak silnie zaakcentują się w „Księżnej de Clèves”, jest jak gdyby symbolem wieku, który z upojeniem rzucił się w kult miłości, a skończył na dewocji.
Pomiędzy pierwszymi utworami a Księżną de Clèves upłynęło kilka lat. Nie przeszły one dla autorki bez śladu. Przez ten czas poznała bliżej życie dworu. Urocza Henryka Angielska mianowała ją swoją „historiografką”; co wieczór dyktowała jej płoche dzieje życia dworskiego, historie swoich flirtów, a pani de la Fayette spisywała je i przynosiła księżniczce nazajutrz do aprobaty. Nie lada to była szkoła dla finezji języka i stylu redagować te rzeczy tak, aby nie obrażały ani prawdy, ani obyczajności.
Przeszła i drugą, surowszą. Był to autor Maksym, tępiciel fałszu i zdawkowości w sądach o człowieku, szlifierz stylu, poszukiwacz prawdy, nie obawiający się spojrzeć w oczy nawet najsurowszej. Nie podobna, aby to codzienne obcowanie nie oddziałało na panią de la Fayette, aby nie otworzyło jej oczu na niejedno, aby nie wyostrzyło wrodzonego zmysłu analizy.
Utrwaliło się podanie, że La Rochefoucauld był tu czymś więcej, że był współpracownikiem tej powieści. W jakiej mierze? Nie wiadomo. Można by się tu dopatrzyć partii pomyślanych lub napisanych przez niego, mających nieco odmienne zabarwienie od całości, jak np. ów zabawny i ironiczny epizod człowieka, który równocześnie dowiedział się o śmierci kochanki i o jej niewierności i który nie może uporządkować swoich uczuć. Ale nie trzeba przeceniać tego udziału. To zdaje się pewne, że sama istota księżniczki, jej kobiece delikatności, jej skryta namiętność, należą do pani de la Fayette. I również to, że w ciągu kilku lat, przez które książka była „na warsztacie” (są poszlaki, że zaczęto ją w r. 1672, ukazała się zaś w druku w r. 1678), musiała być przedmiotem wspólnych dyskusji, że każde drgnienie serca jej bohaterów poddane było wspólnej analizie.
Wspomniałem o dominującej nucie charakteru pani de la Fayette, dyskrecji. Trudno w dyskretniejszy sposób jakiemuś utworowi być arcydziełem; i więcej jeszcze: rewolucją literacką. Tak, rewolucją. Jeszcze raz uprzytomnijmy sobie na chwilę Księżną de Clèves na tle epoki, aby zrozumieć, do jakiego stopnia wszystko jest w niej nowe i śmiałe.
Wszystko wyróżnia tę książeczkę i czyni z niej datę w dziejach powieści we Francji. Choćby sam rozmiar. Przed nią powieści są olbrzymie, mają dziesiątki tomów: tu - jeden mały tomik. Żadnych cudowności; potoczne życie zwyczajnych ludzi. Bo trzeba zauważyć, że to, co dziś jest dla nas w owym życiu rycerskiego, błyszczącego, to było wówczas potocznym życiem dworskim. Ot, ploteczki, intryżki tego gromadnego życia, na tym tle najzwyczajniejsza historia kobiecego serca, taka, jaka mogłaby się zdarzyć wszędzie. Jest to - zważmy dalej - pierwsza powieść o mężatce; odkrycie - na dwa wieki przed Balzakiem! - że małżeństwo, przynajmniej dla kobiety, nie jest końcem, ale początkiem powieści czy dramatu życia. Jeszcze kilka lat wprzódy Furetiere kończy swoją Powieść mieszczańską słowami: „Czy żyli z sobą dobrze czy nie, dowiecie się może kiedyś, jeżeli przyjdzie moda opisywać życie kobiet zamężnych”; jak Magdusia w Pociesznych wykwintnisiach Moliera mówi: „Ładna by to była rzecz w istocie, gdyby Cyrus na samym początku zaślubił Mandane, a Aroncjusz z miejsca połączył się z Klelią!” Romans kobiety zamężnej, miłość występna, oto czym była na ów czas książeczka, która dziś wydaje nam się cnotliwa i niewinna. Pani de la Fayette szła po krawędzi nieobyczajności. I po krawędzi - jakże niebezpiecznej - komizmu! Mąż! Ta ośmieszona niewdzięczna figura, która jest tematem wszystkich drwinek, bohaterem wszystkich fars, tutaj pierwszy raz pojęta jest serio, szlachetnie; nieszczęście jego - co za tryumf autorki! - nie ma nic komizmu. Zrywa z szablonem, wedle którego nie kochany mąż musiał być stary, skąpy i głupi; ba, czyni jeszcze więcej, mąż ów, pan de Clèves, jest tu bardziej interesującą z dwóch męskich postaci, gdy kochanek nie wyszedł poza konwencjonalizm ,,pierwszego amanta”. A samo rozwiązanie jakże jest śmiałe, jak dalekie od banalnego optymizmu romansopisarzy, który dziś jeszcze znajduje wyraz w obowiązkowo „szczęśliwym” zakończeniu amerykańskich filmów.
Jeden rys może objaśnić, do jakiego stopnia Księżną de Clèves zaskakiwała wszystkie konwencjonalizmy epoki; mianowicie zarzut krytyki, że pierwsze spotkanie pana de Clèves z przyszłą żoną odbyło się w sklepie jubilerskim, a nie w kościele. Znów przypomina się molierowska Magdusia: „Zrazu bądź to w świątyni, bądź na przechadzce, bądź na publicznym igrzysku ujrzy po raz pierwszy tę, która mu jest przeznaczona...” Ale pokochać w sklepie jubilera! Cóż za naturalizm!
Tak więc z panią de la Fayette powieść, z bajki przeznaczonej dla zabawy czytelnika, z krainy fantazji, wkracza - jakże nieśmiało jeszcze - w życie: staje się studium duszy ludzkiej, analizą codziennych dramatów. Zamiast urojonych porwań i korsarzy maluje walkę człowieka z własnym sercem, z namiętnością.
I nie powinna nas tu mylić antyczność tła. Pani de la Fayette nie mogła wziąć swoich bohaterów wprost z współczesnego dworu; to by już nadto urażało ówczesne pojęcia o przyzwoitości. Wzięła dwór Henryka II, ten dwór turniejów, zabaw i plotek, dość podobny do młodego dworu Ludwika XIV. Prawda powieści - dla współczesnych - nie straciła na tym; a i my nie skarżymy się również. Ta przeszłość odbita w przeszłości, ta podwójna - jeżeli wolno się tak wyrazić - „myszka” ma dziś swój szczególny wdzięk. Kanwa opowiadania, nawet niektóre szczegóły, jak śmierć Henryka, amory księżnej de Valentinois i królowej Katarzyny, nawet poniekąd owa słynna scena tańca pani de Clèves, wszystko to zaczerpnięte jest z Brantome'a. (W książeczce „La veritable princesse de Clèves” p. Valentine Poizat wywodzi, na podstawie Brantóma, kto był pierwowzorem bohaterki; mianowicie Anna d'Este). I widzimy tu niezmiernie ciekawe przeobrażenie. W tym życiu dworskim XVI wieku - któremu wiek XVII przeciwstawi salon - gromadnym, stłoczonym, niedyskretnym, czyniącym kobietę mimo wszystko niewolnicą, miłość mogła się wyrazić w dwojaki sposób: albo w brutalnej kradzieży chwil pospolitego użycia, albo też w rozwijających się nieśmiało kwiatach marzenia i egzaltacji. U Brantome'a widzimy najczęściej ową pierwszą formę: pani de la Fayette wydobywa ten drugi element. Tam gdzie dworak - jowialista znajduje temat do jurnych konceptów, tam subtelna pisarka widzi tragizm losu kobiety wydanej za mąż dzieckiem, bez możności wyboru, bez świadomości tego, co czyni, rzuconej bez obrony w pokusy świata. Ileż takich pań de Clèves śmiercią w owych czasach przypłaciło przebudzenie swego serca!
Kiedy się czyta tę książkę, podziwiać trzeba, ile z pozornej monotonii autorka wydobywa rozmaitości. Wciąż inne odcienie uczuć, tak delikatne, że mogłyby się wydać niemal rozszczepieniem włosa na czworo, niemal „prustyzmem”, ale zrozumiałe dla owego XVII wieku, tak ćwiczonego w psychologii. Coraz to nowy rys zmienia sytuację wewnętrzną dwojga ludzi. Czasem ta subtelna a ścisła analiza staje się niby nieskończonym odbiciem obrazów w przeciwległych lustrach; inne np. będzie uczucie kobiety, która kocha bez świadomości o tym ukochanego człowieka, inne, kiedy ona wie, że on wie, inne znowuż, kiedy ona wie, że on wie, że ona wie, że on wie itd. Wszystkie sprzeczności uczuć, co do których człowiek się łudzi lub bodaj chciałby się łudzić, rozterka wewnętrzna, kiedy czegoś chce, a mimo to doznaje żalu i zawodu, gdy jego chęci się spełnią, wszystkie mistyfikacje i ciuciubabki, w jakie serce, zwłaszcza tak niedoświadczone, gra samo ze sobą, znajdują tutaj wyraz. A ileż wdzięku dodaje tej analizie to, że odbywa się ona na dziewiczym sercu, które z przerażeniem i zdumieniem śledzi objawy, o których nie miało pojęcia. Nas, którzy mamy inne kłopoty, niecierpliwi czasem ta księżna, to prawda; ale to niesłusznie; raczej powinna by nas wzruszać bohaterska dziewczyna, która sama musi sobie szukać drogi w zamęcie uczuć. I wzruszające doprawdy jest owo słynne wyznanie, które wywołało współcześnie taką burzę krytyki i zgorszenia! Sama ta koncepcja zawiązania dramatu między trojgiem osób jednako szlachetnych, niemal bez winy, była głęboko oryginalna, nieskończenie - powtarzam - odbiegająca od powieści współczesnych.
Raczej można by odnaleźć jej natchnienie we współczesnym teatrze: analiza bezwolnej namiętności, z którą walczy Fedra, a bardziej tryumf, jaki w tragediach Corneille'a odnosi imperatyw woli nad porywem serca, oto wspaniałe zdobycze ówczesnego teatru. Bo teatr w owej epoce nieskończenie wyprzedził powieść, tak jak dwa wieki później, w epoce Balzaka, powieść wyprzedzi nieskończenie teatr. Śmiałością pani de la Fayette jest, że umiała wyzyskać w powieści zdobycze teatru; i tam też należy szukać jej natchnień i jej poprzedników. Umiała patos tragedii zniżyć do życia codziennego. Tam też może trzeba szukać tajemnicy zwięzłości tej książki, tak odbiegającej od obyczaju powieści; zwięzłość ta, jednolitość akcji są na wskroś dramatyczne. Tak więc widzimy, iż ta skromna książeczka czerpała soki ze wszystkich zdobyczy swego wieku. Jest w niej przenikliwa analiza Racine'a, wyostrzona jeszcze spojrzeniem autora Maksym. Jest zwłaszcza wysokie corneille'owskie pojęcie ideału życia. Są w niej wszystkie wyrafinowania dwornej miłości, jakie przyniósł pałac Rambouillet, ale wolne od mizdrzenia ,,wykwintniś”. Owa część kobieca, owa gloire, chwała, z której „wykwintnisie” uczyniły nieraz czczą parodię, tutaj znajduje najszlachetniejszy wyraz. I czemuż nie mielibyśmy jej rozumieć? Jeśli rozumiemy męski „punkt honoru”, dla którego poświęcają -nieraz w mało wartej sprawie - życie, czemuż nie mielibyśmy rozumieć kobiety, która swój kobiecy punkt honoru stawia wyżej niż samo szczęście? Oczywiście miesza się tu i element dumy: kobieta, którą miłość postawi na takim piedestale, niełatwo decyduje się zstąpić do rzędu kobiet „pospolitych”; tu wchodzi w grę kobieca ambicja. I w tym stanie duszy (pomijając skrupuł sumienia) małżeństwo, nawet szczęśliwe na pozór, będzie abdykacją. Pani de Clèves wie - zbyt wcześnie może - że nic nie zatrzyma cudnego mirażu w jej tak wyegzaltowanej miłości, że żadna rzeczywistość sprostać mu nie zdoła. I woli ze swoim marzeniem uciec od życia niż zstąpić do rzeczywistości takiej, jaką widzi naokoło. Ta ucieczka od życia jest częstym objawem w owym XVII wieku u kobiet: panna de la Fayette, która kochała Ludwika XIII, panna de la Valiere, pani de Sabliere i tyle innych, które schroniły się na łono religii.
Religia... Interesującym jest stosunek do niej w tej powieści. Wyobraźmy sobie tę książkę w innej epoce; jaką rolę odgrywałaby w niej spowiedź, kościół, modlitwa. Tu ani śladu tego wszystkiego; kończy klasztorem, ale ani razu nie wymienia imienia Boga. Aby ta walka była naprawdę tragiczna, człowiek - tutaj słabe młode kobieciątko - musi być zdany sam sobie, musi stoczyć tę walkę o swoich siłach, w imię obowiązków, które sam sobie nałożył. Jest tu corneille'owski znowuż stoicyzm, jest też ów element pogaństwa, jaki od czasu klasycznego Odrodzenia tak znaczny jest w kulturze oświeconej Francji.
A jednak czuć tutaj oddźwięk prądów religijnych epoki. Sam jej stosunek do życia, głęboko pesymistyczne poczucie niemocy człowieka, któremu nawet najprawdziwsza cnota nie wystarczy, aby się obronić spustoszeniom namiętności, wszystko to przypomina, że pani de la Fayette, gorąca wielbicielka Pascala, żyła w kółkach zbliżonych bardzo do jansenistycznego Port - Roy-alu. I ten więc wielki prąd epoki znalazł wyraz w jej małej książeczce.
Oto widzimy, jak bardzo poziomem moralnym, wagą, głębią odbiega ta powiastka od wszystkiego, czego współcześni zwykli byli szukać w powieści. Wrażenie też, jakie uczyniła, było ogromne. Fontenelle pisze do „Mercure Galant”: ,,Łatwo osądzić, że geometra taki jak ja, cały pełen miar i proporcji, nie porzuca Euklidesa dla odczytania cztery razy z rzędu miłosnej powiastki, gdyby nie miała uroków dość silnych, aby przemówić nawet do matematyków... ” Rozmawiają o Księżną de Clèves wszędzie, komentują, dyskutują. Mimo że wyszła bezimiennie (1678), nikt nie mylił się co do autorstwa; stała się ukoronowaniem stanowiska pani de la Fayette w intelektualnym świecie Paryża. Ale jeden punkt zwłaszcza poruszył wszystkich i stał się przedmiotem dyskusji żywych, a dość charakterystycznych, aby je przytoczyć. Mamy złudzenie, że wynajdujemy wszystko; tymczasem raz po raz zdarza się nam odkryć, że coś istniało dawno przed nami. I tak na przykład ankieta dziennikarska w jakiejś kwestii etyczno-życiowej. Parę lat temu jedno z naszych
,,czerwonych” pism ogłosiło ankietę z okazji jakiegoś pana Michała X, który zapytał redakcji, co ma uczynić wobec tego, że ukochana narzeczona przyznała mu się przed ślubem, iż miała „przeszłość”. Podobną ankietę ogłosiło z okazji Księżnej de Clèves pismo „Mercure Galant”, mianowicie w sprawie wyznania, jakie księżna de Clèves, szukając obrony przeciw samej sobie, czyni mężowi. Ta scena przechodziła imaginację współczesnych; mimo iż dyskutowano z zapałem wszystkie zagadnienia miłości, to nie przyszło nikomu na myśl! Toteż niemal wszystkie odpowiedzi wypadają tu ujemnie. W żadnym wypadku kobieta nie powinna czynić mężowi podobnych wyznań, oto głos niemal powszechny. ,,Żadna z naszych pasterek nie zechce jej naśladować” - pisze żartobliwie jakiś korespondent, kryjący się pod pseudonimem pasterza. Inni powołują się na historię, na ojców Kościoła. „Kobieta - powiada pani de Grammont - musi dobrze zważyć usposobienie męża, zanim się puści na tak niebezpieczne zwierzenia. Cezar, człowiek o porywczym charakterze, wpadłby w furię. Katon z Utyki, przeciwnie, który żonę swoją oddał przyjacielowi i wziął ją z powrotem po jego śmierci, przyjąłby to z pogodnym czołem.”
Dyskusja ta świadczy, jak bardzo owa scena wyznań odbiegała od pojęć tego wieku i tego świata; niemniej jednak scena ta była dla powieści pani de la Fayette zasadniczą; kto wie, może cała powieść była dla niej napisana? Bo autorka powraca w innym utworze do tego motywu, i to jeszcze śmielej: w opowiadaniu Hrabina de Tende bohaterka, zaszedłszy z kochankiem w ciążę, wyznaje to swemu mężowi! Mimo że utwór ten napisany jest dość szkicowo i mimo że pani de la Fayette ułatwiła sobie zadanie każąc przy urodzeniu dziecka umrzeć i matce, i dziecku, niemniej jednak sam ten pomysł, na tle „idealizmu” współczesnych powieści, robi wrażenie śmiałości wręcz brutalnej.
Jeszcze na jeden szczegół, na pozór drobny, chciałbym zwrócić uwagę. Jest tam mianowicie takie rzucone mimochodem zdanie: „Pani de Clèves, będąc w wieku, w którym nie wierzy się, aby kobieta mająca więcej niż dwadzieścia pięć lat mogła być kochana, patrzyła z nadzwyczajnym zdumieniem na przywiązanie króla do tej księżnej, która była babką i która właśnie wydała za mąż wnuczkę...” Dziś wydaje się to nic, ale wówczas, na dwa wieki przed Kobietą trzydziestoletnią Balzaka, w epoce gdy w romansie panowały niepodzielnie konwencjonalne dziewice cudnej piękności, podobne rysy dowodzą wielkiej śmiałości i samodzielności spojrzenia.
Bo - jak z tego widać - panią de la Fayette wciąż nękało zagadnienie szczerości w życiu. Musiała ta potrzeba tkwić głęboko w jej naturze, skoro La Rochefoucauld dla określenia jej charakteru wymyślił nowe wyrażenie: vraie, prawdziwa, i nazywa ją „najprawdziwszą kobietą, jaką widział w życiu”. I jakże interesującym dokumentem człowieka jest, że właśnie ta najprawdziwsza kobieta została dla potomnych zagadką. „Moim zdaniem - powiada Anatol France - ta kobieta, tak szczera, jest nieprzenikniona. Cnotliwa, pobożna, dobrze widziana na dworze... mimo to podejrzewałbym ją niemal, że wątpiła o cnocie, mało wierzyła w Boga i - co najosobliwsze w owej epoce - nienawidziła króla.
Najbliżsi przyjaciele nie znali jej. Uważali ją za opieszałą; ona sama mawiała, że pławi się w lenistwie, a prowadziła interesy z niezmęczoną wytrwałością. Nie robię jej z tego zarzutu - powiada France - ale nie sądzę, aby istniała kobieta bardziej tajemnicza.”
Ale wróćmy do sporów o księżnę de Clèves i jej osobliwe wyznanie.
Któryś korespondent przedstawił graficznie, na synoptycznej tabeli, wszystkie szanse postępku księżnej, korzyści i ujemne strony zwierzenia i milczenia, i co może dobrego wyniknąć z nich obu. Gdzieś na zapadłej prowincji omal nie zerwało się narzeczeństwo, ponieważ narzeczeni pokłócili się z tego powodu. „Lepiej jest dla mężczyzny być zdradzonym bez swej wiedzy niż stać się powiernikiem żony nienawidzącej go najcnotliwiej w świecie” - oto najlapidarniejsze może sformułowanie powszechnej opinii. Trzeźwość XVII wieku stawała dęba wobec romantyzmu tej książeczki; bo nie ulega wątpliwości, że będąc reakcją przeciw sztucznemu romantyzmowi awantur, była ona romantyczna w znaczeniu pewnej egzaltacji duszy. Gdyby ją, nie zmieniając nic w treści, przetłumaczyć na język romantyków, sądzę, iż wystąpiłoby to bardzo dobitnie.
To nas prowadzi do ostatnich uwag tyczących stylu. Bo, jak każdą starą książkę, trzeba się nauczyć ją czytać poprzez konwenans epoki. Język wieku XVII nie miał jeszcze kolorów, którymi operuje nowoczesna proza; uczucia określa uświęconymi wyrażeniami, nie szuka rzadkiego i celnego epitetu, zadowala się ogólnikiem. Trzeba nam podkładać cyfry pod tę algebrę. Trzeba się oswoić z tym stylem, tak samo jak ze stylem Racine'a, który dla nas gładki, dworny i blady, współczesnych porywał swym ogniem i przerażał brutalnością I tutaj pod tym wstydliwym umiarkowaniem pulsuje namiętność. Parę słów ledwo, które mają kolor: owe wierzby np., pod którymi pan de Nemours szuka samotności i daje upust łzom, to temat, który jakże rozwinąłby pisarz w dobie romantyzmu.
Bo też nie o to wówczas autorowi chodziło. Jego główna uwaga była zwrócona nie na dekorację, nie na to, co różni jednego człowieka od drugiego i charakteryzuje go niejako, ale na to, co duszy ludzkiej jest wspólne we wszystkich miejscach i we wszystkich wiekach, na jej wiekuisty mechanizm. Nienaganna analiza duszy kobiecej, historia jednego uczucia we wszystkich jej fazach, oto co z księżnej de Clèves czyni młodszą a jakże uroczą siostrzyczkę wielkiej męczennicy miłości, Fedry.
I pod tym względem zresztą powieść pani de la Fayette była nowatorską. Wspomniałem o reformie rozmiarów romansu. Nie tylko przez wyeliminowanie dygresji i rozwlekłości; każde zdanie jest tu wynikiem pracy nad ścisłym wyrażeniem myśli, dążeniem do zwięzłości, do czystości. Cytują powiedzenie pani de la Payette, że „okres usunięty wart jest ludwika, a słowo dwadzieścia su”.
Pozostałoby jeszcze ostatnie pytanie: ile pierwiastku osobistego weszło w ten utwór. Pytanie - czuję to - niedyskretne i wobec autorki, i wobec owego XVII wieku, tak powściągliwego, wstydliwego niemal w wyrażaniu osobistych uczuć. Mimo to zadawano sobie to pytanie niekiedy. I nie ulega wątpliwości, że w zestawieniu z innymi powieściami epoki powieść ta jest o wiele więcej ,,liryczna”, że jest to spowiedź zbolałej i zawiedzionej duszy kobiecej. Musiało w nią wejść i coś z przeżyć zimnego małżeństwa samej autorki, i coś z melancholii zbyt późno znalezionego wielkiego uczucia. Ale rozprowadzić te domysły byłoby nietaktem. Niech autorka pozostanie dla nas tym, do czego ją przyrównali, delikatną mgłą.
Utwory literackie mają swoją hossę i bessę, zależnie od ustosunkowania się epoki do nich. Zaznaczmy tedy, że akcje pani de la Fayette notowane są we Francji obecnie wysoko i że szczególnie często w ostatnich czasach była mowa o jej arcydziele, zwłaszcza z okazji owego Bal du comte d'Orgel, utworu tak wcześnie zmarłego Radigueta. Interesującym jest, że ten najmłodszy z najmłodszych postawił sobie za zadanie sparafrazować niejako w nowoczesnej postaci tę przyblakłą, ale pełną wstydliwego wdzięku księżnę de Clèves. Może to była ostatnia perwersja młodziutkiego autora Diable au corps?
Boy
Warszawa, w listopadzie 1927 roku.CZĘŚĆ PIERWSZA
Nigdy przepych i dworność nie objawiły się we Francji w takim blasku jak w ostatnich latach panowania Henryka II. Monarcha ten był dworny, urodziwy i zakochany, a jakkolwiek miłość jego do Diany de Poitiers, księżnej de Valentinois, trwała już przeszło od lat dwudziestu, nie straciła nic na sile i objawiała się niemniej wspaniale. Nadzwyczaj zręczny we wszystkich ćwiczeniach ciała, król oddawał się im z zapałem. Co dzień polowanie i gra w piłkę, balety, gonitwy do pierścienia i podobne rozrywki; barwy i cyfry pani de Valentinois widniały wszędzie, ona zaś sama pojawiała się w stroju, jaki mogłaby nosić panna de la Marck, jej wnuczka, wówczas na wydaniu.
Udział królowej uprawniał jej obecność. Królowa była piękna, mimo iż pierwszą młodość miała już za sobą; kochała się w wielkości, w przepychu i w uciechach. Król zaślubił ją, gdy był jeszcze księciem Orleańskim i kiedy dziedzicem tronu był jego starszy brat zmarły w Tournon; książę, który, tak z urodzenia, jak dla swych wielkich przymiotów, miał być godnym następcą swego ojca, Franciszka I.
Królowa była ambitna, znajdowała wielką słodycz w królowaniu: na pozór znosiła bez przykrości przywiązanie króla do księżnej de Valentinois i nie okazywała zazdrości; ale posiadała ona tak głęboką sztukę obłudy, iż trudno było sądzić o jej uczuciach, polityka zaś nakazywała jej trzymać blisko siebie księżnę, aby mieć blisko i króla. Monarcha ten lubił towarzystwo kobiet, nawet tych, w których się nie kochał; przesiadywał codziennie u królowej w godzinach zebrań, na których zjawiało się wszystko, co było najpiękniejszego i najdorodniejszego obojej płci.
Nigdy nie było na dworze tylu pięknych kobiet i mężczyzn wspaniałej postawy; rzeklibyście, iż natura uczyniła sobie rozkosz, aby pomieścić wszystkie swoje wdzięki w największych księżniczkach i największych książętach. Pani Elżbieta Francuska, późniejsza królowa Hiszpanii, zaczynała objawiać ów zadziwiający dowcip i ową niezrównaną piękność, która jej później była tak złowroga. Maria Stuart, królowa Szkocji, która zaślubiła Delfina i którą nazywano królewicową, była to osoba wyborna duszą i ciałem. Wychowana na dworze francuskim, przyswoiła sobie całą jego grzeczność, urodziła się zaś z takim umiłowaniem wszystkich pięknych rzeczy, że mimo swej młodości lubiła je i znała się na nich lepiej niż ktokolwiek. Królowa, teściowa jej, i Jejmość, siostra królewska, kochały się takoż w wierszach, komedii i muzyce. Upodobanie, jakie król Franciszek I znajdował w poezji i książkach, władało jeszcze we Francji; że zaś król, jego syn, kochał się w ćwiczeniach ciała, wszystkie rozkosze mieszkały społem na dworze. Ale szczególnie pięknym i majestatycznym czyniła ten dwór niezliczona ilość książąt i panów niezwykłych przymiotów. Ci, których wymienię, byli na rozmaity sposób ozdobą i podziwem swego wieku.
Król Nawarry budził szacunek u wszystkich dostojeństwem swego stanu oraz tym, które widniało w jego osobie. Celował w rzemiośle wojennym, książę zaś de Guise podsycał jego współzawodnictwo, tak iż nieraz rzucał swoje miejsce wodza, aby walczyć obok niego jak prosty żołnierz, tam gdzie było najniebezpieczniej. Prawda, że ów książę dał dowody tak cudownego męstwa i odniósł takie sukcesy, że nie było wielkiego rycerza, który by nań patrzył bez zazdrości. Dzielność jego wspierały wszystkie inne przymioty: umysł miał rozległy i głęboki, duszę szlachetną i górną, jednaką wreszcie zdatność do wojny, co do polityki. Brat jego, kardynał lotaryński, miał z urodzenia bezgraniczną ambicję, żywy dowcip i cudowną wymowę: pomnożył je z głęboką wiedzą, którą się wspomagał jako obrońca religii katolickiej, wówczas już nieco zagrożonej. Kawaler de Guise, którego nazywano później Wielkim Priorem, był to książę ukochany przez wszystkich, urodziwy, bystry, zręczny, męstwo jego wielbiła cała Europa. Książę de Conde, w małym ciele niezbyt obdarzonym przez naturę, posiadał duszę wielką i wyniosłą oraz dowcip, który go czynił lubym nawet w oczach najpiękniejszych kobiet. Książę de Nevers, wsławiony wojną oraz wielkimi godnościami, jakie piastował, mimo że nieco pochylony wiekiem, był rozkoszą dworu. Miał trzech synów wielce urodziwych: drugi z rzędu, którego zwano księciem de Clèves, godny był podtrzymać chwałę swego nazwiska; był dzielny i wspaniały oraz roztropny ponad swój młody wiek. Widam de Chartres, potomek owego starożytnego domu Vendóme, którego imienia książęta krwi nie poczytywali sobie za ujmę nosić, był równie świetny w wojnie, jak w miłości. Był piękny, dorodny, dzielny, śmiały, hojny; wszystkie te przymioty jaśniały tak żywo, iż on jeden godzien był, aby go porównać z księciem de Nemours, o ile kogokolwiek można z nim było porównać.
Ale ten książę to było arcydzieło przyrody. Najmniej godnym było w nim jeszcze to, że był mężczyzną najpiękniejszym i najkształtniejszym w świecie; ale co stawiało go ponad wszystkich innych, to nieporównana dzielność oraz wdzięk dowcipu, oblicza i postępków, spotykany tylko w nim jednym. Wesołość, równie luba mężczyznom i kobietom, nadzwyczajna zręczność we wszystkich ćwiczeniach, sposób ubierania się naśladowany przez wszystkich, ale nadaremnie, słowem było coś w całej jego osobie, co sprawiało, że gdziekolwiek się pojawił, widziało się tylko jego. Nie było damy na dworze, dla której nie byłoby zaszczytem zyskać jego względy; mało która z wyróżnionych przezeń mogła się chlubić, że mu się oparła; a nawet niejedna, której nie okazał chęci, mimo to zapłonęła do niego. Miał tyle słodyczy i tak był skłonny do miłości, że nie umiał odmówić nieco względów tym, które starały mu się podobać; miał też wiele kochanek, ale trudno było zgadnąć, którą kochał prawdziwie. Zachodził często do królewicowej; piękność tej księżniczki, jej słodycz, uprzejmość dla wszystkich oraz szczególny szacunek, jaki okazywała temu księciu, wszystko to pozwalało mniemać, że on podnosił oczy aż do niej. Panowie de Guise, których była siostrzenicą, wspomogli znacznie swój wpływ i swoje uważanie jej małżeństwem: ambicja parła ich ku temu, aby się
zrównać z książętami krwi i podzielić władzę z konetablem de Montmorency. Król zdał na niego przeważną część rządów, księcia zaś de Guise i marszałka de Saint - Andre miał za swoich ulubieńców. Ale ci, których łaska albo sprawy zbliżyły do jego osoby, mogli się utrzymać jedynie nadskakując księżnej de Valentinois; nie posiadając już miłości ani urody, władała królem tak absolutnie, iż, można rzec, była panią i jego, i państwa.
Król lubił zawsze konetabla; skoro tylko objął rządy, odwołał go z wygnania, na które posłał go Franciszek I. Dwór dzielił się między panów de Guise i konetabla, którego popierali książęta krwi. I jedna, i druga partia wciąż starała się pozyskać księżnę de Valentinois. Książę Aumale, brat księcia de Guise, zaślubił jej córkę; konetabl marzył o takim samym związku. Nie zadowalał się tym, że ożenił starszego syna z panną Dianą, córką króla oraz pewnej damy piemonckiej, która wstąpiła do klasztoru, skoro tylko powiła tę córkę. Małżeństwo to spotkało się z wieloma trudnościami z powodu obietnic, jakie pan de Montmorency uczynił pannie de Piennes, jednej z panien dworu; i mimo że król przezwyciężył je z przedziwną dobrocią i cierpliwością, konetabl nie czuł się jeszcze dość bezpieczny, póki nie zapewni sobie pani de Valentinois i póki jej nie oderwie od panów de Guise, których wpływy zaczynały niepokoić księżnę. Opóźniła, ile tylko mogła, małżeństwo królewica z królową szkocką: piękność i dowcip młodej królowej oraz splendor, jakiego ten związek przydawał panom de Guise, były jej nie do zniesienia. Nienawidziła zwłaszcza kardynała lotaryńskiego, który odzywał się do niej cierpko, a nawet ze wzgardą. Widziała, że się kuma z królową; tak iż konetabl znalazł grunt sposobny do przymierza i do spowinowacenia się z panią de Valentinois w drodze małżeństwa jej wnuczki, panny de la Marck, z panem d'Anville, jego drugim synem, który odziedziczył po nim później szarżę za panowania Karola IX. Konetabl nie lękał się natrafić u pana d'Anville na uprzedzenia takie jak u pana de Montmorency, ale mimo że przyczyny były mu nie znane, trudności okazały się nie mniejsze. Pan d'Anville zakochany był .bez pamięci w królewicowej i mimo że ta miłość była niemal beznadziejna, nie mógł się zdobyć na to, aby przyjąć więzy , które by dzieliły jego serce.CZĘŚĆ DRUGA
- Wiesz, jaka przyjaźń łączy mnie z Sancerre'em: mimo to kiedy się zakochał w pani de Tournon, mniej więcej przed dwoma laty, ukrywał to przede mną bardzo pilnie, zarówno jak przed wszystkimi innymi. Daleki byłem od takiej myśli. Pani de Tournon zdawała się wciąż niepocieszona po śmierci męża i żyła z dala od świata. Siostra Sancerre'a była, można rzec, jedyną osobą, którą widywała, i tam właśnie on się w niej zakochał.
Pewnego wieczora, kiedy miano dawać komedię w Luwrze i czekano już tylko na króla i panią de Valentinois, oznajmiono, że księżnej zrobiło się słabo i że król nie przyjdzie. Z łatwością domyślono się, że cierpienie tej damy to jakaś sprzeczka z królem. Wiedzieliśmy o zazdrości, jaka go dręczyła o marszałka de Brissac, w czasie gdy bawił na dworze; że jednak marszałek wrócił przed kilkoma dniami do Piemontu, nie mogliśmy się domyślić przyczyny tej zwady.
Kiedy rozmawiałem o tym z Sancerre'em, wszedł pan d'Anville i szepnął mi po cichu, że król jest zgryziony i zgniewany tak, że aż litość bierze patrzeć; że pogodziwszy się z panią de Valentinois przed kilku dniami po sprzeczkach o marszałka de Brissac, król dał jej pierścionek i prosił, aby go nosiła; gdy się ubierała, aby iść na komedię, zauważył, że nie ma tego pierścionka, i spytał o przyczynę; ona wydała się zdziwiona tym, że go nie ma; spytała swoich dworek, które, przypadkiem lub dlatego że nie były dobrze pouczone, odpowiedziały, że nie widziały pierścionka już od kilku dni.
„To był właśnie czas wyjazdu marszałka de Brissac - ciągnął pan d'Anville - król nie mógł wątpić, że dała mu pierścionek przy pożegnaniu. Ta myśl obudziła tak żywo całą zazdrość jeszcze nie wygasłą, że wbrew swemu obyczajowi uniósł się i obsypał ją tysiącem wymówek. Wrócił właśnie do siebie, bardzo strapiony, ale nie wiem, czy bardziej strapiony jest domysłem, że pani de Valentinois oddała jego pierścionek innemu, czy obawą, że się jej naraził swoim gniewem.”
Skoro tylko pan d'Anville skończył mi opowiadać tę nowinę, podszedłem do Sancerre'a, aby mu ją powtórzyć; opowiedziałem mu ją jako sekret, który mi powierzono i o którym zabroniłem mu mówić.CZĘŚĆ TRZECIA
- Jednakże, mimo że przejęty i zatrudniony tym nowym związkiem z królową, przywiązany byłem do pani de Themines skłonnością, której nie mogłem przemóc. Zdawało mi się, że mnie przestaje kochać; i zamiast (jakbym uczynił, gdybym był rozsądny), by skorzystać z jej odmiany, aby się łatwiej uleczyć, miłość moja wzmogła się od tego. Postępowałem tak nieostrożnie, że królowa zaczęła się domyślać tej miłości. Zazdrość wrodzona jest osobom z jej kraju; a może królowa ma dla mnie uczucia żywsze jeszcze, niż sama przypuszcza? Ale w końcu pogłoski o mojej miłości przyprawiły ją o taki niepokój i zgryzotę, iż sto razy myślałem, że jestem zgubiony w jej oczach.CZĘŚĆ CZWARTA
Kardynał lotaryński zyskał wszechwładny wpływ na królowę matkę; widam de Chartres nie miał już żadnego udziału w jej łaskach, miłość zaś, jaką żywił dla pani de Martigues, zarówno jak miłość swobody, nie dały mu uczuć tej straty tyle, ile by należało. Kardynał ów przez dziesięć dni choroby króla miał czas obmyślić swoje postępowanie i skłonić królowę do postanowień zgodnych z jego zamiarami: tak, iż skoro tylko król umarł, królowa nakazała konetablowi pozostać w Tournelles przy ciele nieboszczyka króla dla dopełnienia zwykłych ceremonii.SECONDE PARTIE
Vous savez l’amitié qu’il y a entre Sancerre et moi; néanmoins il devint amoureux de madame de Tournon, il y a environ deux ans, et me le cacha avec beaucoup de soin, aussi-bien qu’à tout le reste du monde: j’étais bien éloigné de le soupçonner. Madame de Tournon paraissait encore inconsolable de la mort de son mari, et vivait dans une retraite austère. La sœur de Sancerre était quasi la seule personne qu’elle vît, et c’était chez elle qu’il en était devenu amoureux.
Un soir qu’il devait y avoir une comédie au Louvre, et que l’on n’attendait plus que le roi et madame de Valentinois pour commencer, l’on vint dire qu’elle s’était trouvée mal, et que le roi ne viendrait pas. On jugea aisément que le mal de cette duchesse était quelque démêlé avec le roi: nous savions les jalousies qu’il avait eues du maréchal de Brissac pendant qu’il avait été à la cour, mais il était retourné en Piémont depuis quelques jours, et nous ne pouvions imaginer le sujet de cette brouillerie.
Comme j’en parlais avec Sancerre, M. d’Anville arriva dans la salle, et me dit tout bas que le roi était dans une affliction et dans une colère qui faisaient pitié; qu’en un raccommodement qui s’était fait entre lui et madame de Valentinois, il y avait quelques jours, sur des démêlés qu’ils avaient eus pour le maréchal de Brissac, le roi lui avait donné une bague, et l’avait priée de la porter; que, pendant qu’elle s’habillait pour venir à la comédie, il avait remarqué qu’elle n’avait point cette bague, et lui en avait demandé la raison; qu’elle avait paru étonnée de ne la pas avoir; qu’elle l’avait demandée à ses femmes, lesquelles, par malheur, ou faute d’être bien instruites, avaient répondu qu’il y avait quatre ou cinq jours qu’elles ne l’avaient vue.TROISIÈME PARTIE
Cependant, quelque rempli et quelque occupé que je fusse de cette nouvelle liaison avec la reine, je tenais à madame de Thémines par une inclination naturelle que je ne pouvais vaincre. Il me parut qu’elle cessait de m’aimer, et, au lieu que, si j’eusse été sage, je me fusse servi du changement qui paraissait en elle pour aider à me guérir, mon amour en redoubla, et je me conduisais si mal que la reine eut quelque connaissance de cet attachement. La jalousie est naturelle aux personnes de sa nation, et peut-être que cette princesse a pour moi des sentiments plus vifs qu’elle ne pense elle-même. Mais enfin le bruit que j’étais amoureux lui donna de si grandes inquiétudes et de si grands chagrins, que je me crus cent fois perdu auprès d’elle. Je la rassurai enfin à force de soins, de soumissions et de faux serments; mais je n’aurais pu la tromper long-temps, si le changement de madame de Thémines ne m’avait détaché d’elle malgré moi. Elle me fit voir qu’elle ne m’aimait plus; et j’en fus si persuadé, que je fus contraint de ne la pas tourmenter davantage et de la laisser en repos. Quelque temps après, elle m’écrivit cette lettre que j’ai perdue. J’appris par là qu’elle avait su le commerce que j’avais eu avec cette autre femme dont je vous ai parlé, et que c’était la cause de son changement.QUATRIÈME PARTIE
Le cardinal de Lorraine s’était rendu maître absolu de l’esprit de la reine mère: le vidame de Chartres n’avait plus aucune part dans ses bonnes graces, et l’amour qu’il avait pour madame de Martigues et pour la liberté l’avait même empêché de sentir cette perte autant qu’elle méritait d’être sentie. Ce cardinal, pendant les dix jours de la maladie du roi, avait eu le loisir de former ses desseins, et de faire prendre à la reine des résolutions conformes à ce qu’il avait projeté; de sorte que, sitôt que le roi fut mort, la reine ordonna au connétable de demeurer aux Tournelles, auprès du corps du feu roi, pour faire les cérémonies ordinaires. Cette commission l’éloignait de tout, et lui ôtait la liberté d’agir.