- W empik go
Księżniczka. Sława i obsesja - ebook
Księżniczka. Sława i obsesja - ebook
Można pomyśleć, że Nadia ma farta! Choć po konflikcie z profesorem zostaje wyrzucona ze szkoły aktorskiej, a drzwi wszystkich teatrów zostają przed nią zatrzaśnięte, wygrywa casting do roli Księżniczki - bohaterki popularnego serialu animowanego i serii książek. Dziewczyna podpisuje kontrakt, w ramach którego zobowiązuje się, że przez 2 lata będzie mieszkać w prawdziwym zamku. Wyobrażenia o królewskim życiu szybko zostają jednak boleśnie zweryfikowane. Nadia dostaje miejsce w ciasnym lochu, a dookoła niej krążą same złośliwe osoby - wścibskie koleżanki z planu, chamski szef ochrony. Na dodatek zabiegi tajemniczego adoratora sprawiają, że dziewczyna coraz bardziej martwi się o swoje bezpieczeństwo.
Młodzieżowe połączenie komedii, romansu i sensacji
Trafi w gust miłośniczek powieści Anny Onichimowskiej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-1632-0 |
Rozmiar pliku: | 546 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Całe życie uważałam, że to przeze mnie babcia stała się bogata. Zaczęło się niewinnie: osiągnęłam imponujący wiek jedenastu lat i jako dorosła już nieletnia byłam zbyt stara, by babcia wciąż opowiadała mi bajki. Ponieważ moi rodzice mieli tylko jedno dziecko, więc tego dnia babcia utraciła swojego jedynego słuchacza i wielbiciela opowiadań o Księżniczce. Bardzo to przeżyła. W ogóle babcia w całej rodzinie słynna była ze swej bezgranicznej skłonności do gadulstwa, a w szczególności do snucia niekończących się opowiadań o panience w różowej sukience, która ratowała zagubione owieczki i osierocone króliki. Ponieważ jej opowiadania były wręcz przeładowane wartościami moralnymi, każdy członek rodziny miał powyżej uszu tych historyjek i na samo słowo „Księżniczka” reagował tak jak na słowo „pożar” – natychmiast opuszczał budynek.
To dziadek zaproponował babci, żeby przelała swoje opowiadania na papier. Zapewne myślał, że w jakimś stopniu powstrzyma to jej niekończący się potok słów. Niestety, nawet Sąd Ostateczny nie powstrzymałby skłonności babci do paplania bez końca i jestem przekonana, że gdy w końcu stanie u bram nieba, Święty Piotr przepuści ją bez kolejki, byleby tylko nie musieć słuchać jej głosu już nigdy więcej.
Gdy sterta zapisanych przez babcię kartek przybrała niepokojące rozmiary, dziadek zaniósł pierwszych kilkaset stron do pobliskiego wydawnictwa. Zapewne zrobił to tylko dlatego, żeby pozbyć się z domu wciąż rosnącej sterty makulatury. Zresztą nikt się nie spodziewał, że wydawnictwo mogłoby poważnie zainteresować się opowiadaniami babci. A jednak odezwali się niecały miesiąc później, zdecydowani opublikować babciny rękopis. I tak oto powstał pierwszy tom opowiadań o Księżniczce, a babcia z nową werwą zaczęła zamęczać nas losami Księżniczki.
W księgarniach można już było kupić siedem tomów przygód Księżniczki, gdy modna prywatna stacja telewizyjna &TV zainteresowała się rosnącą popularnością babcinych opowiadań i postanowiła zainwestować w animowany serial telewizyjny zatytułowany (jakżeby inaczej niż) _Księżniczka_. Byłam już wtedy licealistką i bajki każdego kalibru nie były godne nawet chwili mojej uwagi, a już szczególnie bajki o Księżniczce, o której wystarczająco nasłuchałam się w dzieciństwie, dlatego też podzielałam uczucia całej rodziny i ze zgrozą oglądałam pierwsze odcinki serialu, do których obejrzenia zmusiła nas babcia. Po pierwszych dziesięciu odcinkach nawet dziadek, który zawsze starał się poprawiać babci humor, nie mógł już patrzeć na charakterystyczną panienkę w różowej sukience i zapewne skończyłoby się to wszystko na nieustających szantażach emocjonalnych i zagniewanej paplaninie mojej babci, gdyby nie rosnąca sława serialu. Liczne spotkania autorskie i liczba zobowiązań zmusiły babcię do zaprzestania werbalnego wyżywania się na swojej rodzinie, ponieważ obiadki rodzinne (ku uciesze nas wszystkich) zaczęły odbywać się o wiele rzadziej, niż zwykle.
Nikt – ani ja, ani żaden inny członek mojej rodziny – nie potrafił zrozumieć, jakim cudem ten serial, tak jak i książki cieszą się aż takim uznaniem. Miasto z miesiąca na miesiąc było coraz bardziej obwieszone plakatami reklamującymi _Księżniczkę_ i po pewnym czasie chyba każdy rodzic zakupił swemu dziecku choć jeden tom opowiadań o jej przygodach. Nie wspomnę już o tłumie dzieciaków, które od poniedziałku do piątku o stałej godzinie, z przylepionymi do telewizora nosami, uważnie śledziły losy Księżniczki. To wszystko po prostu nie mieściło mi się w głowie.
Ale był jeden znaczący plus całej tej sytuacji – babcia z roku na rok stawała się coraz bogatsza. Dziadek, prawnik z wykształcenia, tak dobrze wynegocjował umowę z wydawnictwem i &TV, że babcia była ustawiona finansowo do śmierci, a nawet dłużej. Cała rodzina skrycie liczyła, że po śmierci babci skapnie im co nieco z jej bajkowej fortuny, ale ona była równie pełna życia jak gadatliwa. Nawet niespodziewana śmierć dziadka nie zmniejszyła siły jej charakteru czy hartu ducha. Po pewnym czasie zaczęłam nawet przypuszczać, że babcia tak się uprze (jak to tylko ona potrafi) i przeżyje nas wszystkich.
Już dawno pogodziłam się z faktem, że fortunę babci będę znała tylko z jej opowiadań, ale znalazłam się w takim położeniu, że musiałam spróbować – wybrałam jej numer, przeczekałam siedem sygnałów, ile zazwyczaj zajmuje jej namierzenie, skąd dobiega dźwięk komórki, a potem powiedziałam z radością, której nie czułam:
– Jak się masz, babciu?
Nastąpiła chwila przerwy, przerywana tylko cichym chrobotaniem świadczącym, że babcia usiłuje odpowiednio ustawić telefon przy tym uchu, przy którym miała aparat słuchowy, a następnie powiedziała „Halo?” z taką godnością, że nie powstydziłaby się tego sama królowa.
– Jak się masz, babciu? – powtórzyłam jeszcze radośniej.
– Ach, Nadia! – Babcia zbyt głośno mówiła do telefonu, więc zapewne znowu nie włączyła aparatu słuchowego. Zatem po co go nosiła, skoro był wyłączony? Na to pytanie odpowiedź znała tylko moja babcia.
– Tak, to ja, twoja osobista wnuczka.
– Co u ciebie słychać? – zapytała równie głośno jak przed chwilą, ale zanim miałabym szansę odpowiedzieć, rozgadała się na dobre. – Nie, nie mów. Ja już dobrze wiem, co u ciebie słychać. Wyrzucili cię ze szkoły! To wielki wstyd dla całej rodziny. Czy bajki o Księżniczce naprawdę niczego cię nie nauczyły?
Przewróciłam oczami, w duchu przekonując samą siebie, że jej pieniądze warte są wysłuchiwania tych kazań, ale jakoś nie potrafiłam w to do końca uwierzyć.
– Jak mogłaś pokłócić się z profesorem? Przecież nie raz ci powtarzałam, że należy szanować zdanie autorytetów nawet wtedy, gdy się z nimi nie zgadzasz. Nadia! – zagrzmiała do słuchawki tak głośno, że aż odruchowo podskoczyłam. – Bardzo się na tobie zawiodłam. Pokładałaś w tych studiach wielkie nadzieje, a ty jedną kłótnią bezpowrotnie wszystko zaprzepaściłaś. I co ty teraz ze sobą zrobisz? Jako aktorka mogłaś dojść do pewnych sukcesów. Zmarnowałaś swoją szansę! I przez co? Przez twoją niewyparzoną gębę! – zawyła do słuchawki, a ja uśmiechając się krzywo, pomyślałam, że tę „niewyparzoną gębę” mogłam odziedziczyć tylko po niej. – Wstyd mi za ciebie i ty też powinnaś się wstydzić, bo to tylko i wyłącznie twoja wina. No, co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie?
– To ja miałam rację – odparłam, zresztą zgodnie z prawdą.
– Rację! – zagrzmiała babcia z oburzeniem. – Z profesorami nie wolno się kłócić, nigdy, przenigdy, a już zwłaszcza wtedy, gdy się mylą. Pamiętasz to opowiadanie, gdy Księżniczka...
– Tak, tak – przerwałam jej głośno, bo musiałam ją przekrzyczeć, żeby zdobyć prawo głosu. – Pamiętam – oświadczyłam dla świętego spokoju, choć zupełnie nie miałam pojęcia, o które z licznych opowiadań o Księżniczce jej chodzi. – Ale nie w tej sprawie dzwonię. Rodzice kazali mi iść do pracy, a...
– I bardzo dobrze – oznajmiła babcia z taką mocą, że aż mnie ciarki przeszły. – Sama zmarnowałaś szansę na godziwą przyszłość, więc teraz masz koniecznie iść do pracy i odpokutować swe złe zachowanie. Osobiście doradziłam twoim rodzicom, by nawet nie myśleli o utrzymywaniu cię dalej. Jesteś dorosła i najwyższy czas, żebyś zdała sobie sprawę z konsekwencji swych czynów. To cię tylko nauczy rozsądku i jeszcze mi kiedyś za to podziękujesz.
Miałam co do tego duże wątpliwości, ale nie chciałam się z nią sprzeczać w tej kwestii. Odkąd rodzice bezpowrotnie odcięli mnie od źródła dochodu (ich portfeli), potrzebowałam pieniędzy, a ona była jedyną dostępną skarbonką, po cichu nazywaną rodzinnym miliarderem. Musiałam tylko dobrze przygotować grunt, by zgodziła się wesprzeć mnie finansowo, więc jak na aktorkę przystało zawczasu przygotowałam sobie całą mowę.
– Postanowiłam poszukać pracy... – zaczęłam, ale znowu mi przerwała:
– Cieszy mnie twoje dorosłe zachowanie. Obawiałam się, że przyjdziesz do mnie i zaczniesz żebrać o pieniądze. Okazałaś się dojrzalsza, niż podejrzewałam. Ze swojej strony mogę ci tylko obiecać, że jeśli natknę się przypadkiem na jakąś ciekawą ofertę pracy, dam ci natychmiast znać. Ach! Właśnie sobie przypomniałam, że mam już dla ciebie pewną propozycję. &TV organizuje niedługo casting na Księżniczkę. Byłabyś może zainteresowana?
– Oj, nie. Bezwarunkowo nie. – Samo słowo „Księżniczka” napawało mnie taką odrazą, że wolałabym już całe życie wywozić śmieci, niż pracować dla &TV. – Coś znajdę wkrótce. Na pewno. Już wysłałam swoje CV do paru miejsc.
– Bardzo się cieszę. Pamiętasz to opowiadanie, gdy Księżniczka...
– Tak, tak – przerwałam jej głośno i czując, że nasza rozmowa schodzi na niebezpieczne tory, powiedziałam – właściwie muszę już kończyć. Pa, babciu!
Rzuciłam komórkę na łóżko i odetchnęłam z ulgą. Wszystko – byleby tylko z dala od Księżniczki.
Ogłoszeń rzeczywiście było niemało, ale wszystkie co ciekawsze oferty przerastały moje kwalifikacje. Bo tak właściwie to ja nie miałam żadnych kwalifikacji. Raz tylko przez dwa tygodnie zastępowałam koleżankę i pracowałam za nią w warzywniaku na półetatu, ale poza tym moje doświadczenie zawodowe można było uznać za zerowe. Gdy doda się do tego brak studiów wyższych, to jedyne oferty, na jakie mogłam liczyć, ograniczały się do pozycji „osobistych asystentek” i hostess, gdzie większą rolę odgrywało ciało niż umysł. Świetnie, po prostu świetnie. Moja przyszłość była nawet bardziej przygnębiająca, bo dosłownie wisiała na prześladującym mnie ostatnio znaku zapytania.
Po głowie przemknęło mi echo głosu mojej babci: „&TV organizuje niedługo casting na Księżniczkę”. Bezwiednie się skrzywiłam. Za nic w świecie nie zgodziłabym się zostać Księżniczką. Już wolę myć przystanki autobusowe! Ale sam pomysł z castingiem wydawał się dość dobry, więc przeszukałam jeszcze raz internet i znalazłam propozycję zagrania w reklamie hamburgerów. Oczami wyobraźni zobaczyłam samą siebie ubraną w kostium gigantycznej frytki i aż zakryłam dłońmi oczy.
To jakiś koszmar! To się nie może dziać naprawdę! Przecież każda reklama jest całkowitą zniewagą dla sztuki aktorskiej. A co, jeśli ktoś mnie rozpozna w stroju tej przeklętej frytki? Nikt w całej szkole aktorskiej tego mi nie zapomni – będą się ze mnie śmiali tak długo, że aż ich brzuchy rozbolą. Taka porażka! Taki wstyd!
Inny casting oferował możliwość reklamowania nowego gatunku prezerwatyw. Słabo mi się robiło na samą myśl, co sobie o mnie znajomi pomyślą, gdy zobaczą mnie na takim plakacie. A rodzina! Oni do końca życia będą mi to wypominali. W głowie rozbrzmiał mi głos babci, mówiącej, że znieważyłam rodzinne nazwisko. Znalazłam się między młotem a kowadłem – z jednej strony praca i pieniądze, a z drugiej opinia społeczna.
Otworzyłam następną stronę internetową i aż skrzywiłam się od iskrzącego się różowego koloru. Wielkie ozdobne litery mówiły: Chciałam od razu zamknąć stronę, gdy w oko wpadł mi wielkie ozdobne słowa:
Zostań Księżniczką!
Wygraj casting i zgarnij 100 000!
Czy to możliwe? Nie wierząc własnym oczom, spojrzałam jeszcze raz na napis. Jedynka i pięć zer. Zamknęłam oczy, obawiając się, że mam halucynacje, ale gdy je otworzyłam 100 tysięcy wciąż tkwiło na swoim miejscu. Całkiem znośna suma, pomyślałam. Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że wszystkie dostępne oferty pracy przewidują pensję wysokości 900, w porywach do 1200. Poczułam, jak w moim wnętrzu rozgrywa się zaciekła batalia: 100 tysięcy kontra wstyd bycia Księżniczką. Wstyd szybko zwyciężył, więc zamknęłam stronę i zaczęłam przeglądać kolejne oferty pracy i dostępne castingi, ale informacja o możliwości zarobienia 100 tysięcy na dobre zagościła w jednym z zakątków mojego umysłu i długo nie pozwalała mi się skoncentrować.
Po dziesiątej propozycji pracy uświadomiłam sobie, że wszystko mimowolnie porównuję do oferty &TV, i nietrudno zgadnąć, że nic się do niej nie umywało. 100 tysięcy –świętokradztwo! I jak ja niby mam się teraz zgodzić na pracę za marny tysiąc miesięcznie? To oburzające, co w dzisiejszych czasach telewizja robi z ludźmi: chyłkiem uśmierca zdrowy rozsądek, a potem zostawia nieświadomego niczego człowieka na pastwę losu i okrutnej rzeczywistości.
Media – pomyślałam z obrzydzeniem. Kto normalny chciałby pracować dla telewizji? Fakt, dużo płacą, ale co to za praca? Ogłupianie wystarczająco już otumanionych dzieci, młodzieży i dorosłych. A _Księżniczka_... po prostu brak słów. Nawet nie wiem, co gorsze: bycie Księżniczką czy praca dla &TV. Co za porażka! Co za wstyd!
Jeszcze tego samego wieczoru rozesłałam kilkanaście kolejnych CV, bo doszłam do wniosku, że praca przy telefonie, nawet po 10 godzin dziennie, wciąż wzbudza większy szacunek, niż praca w telewizji. Co z tego, że po czterech godzinach mózg się lasuje od bezmyślnego powtarzania w kółko tej samej informacji? Co z tego, że jest to praca za najniższą godzinną stawkę? Liczy się tylko fakt, że są to godziwie zarobione pieniądze. Bez porównania z pracą na ulicy czy w telewizji.
Trzeba mieć szacunek do samego siebie i „nie puszczać się” nawet za 100 tysięcy, przekonywałam samą siebie. Co z tego, że praca przy telefonie jest tak nisko płatna, że nie stać mnie będzie nawet na wyprowadzenie się z domu rodzinnego?
Po dwóch bezsennych nocach i dniach, wymęczona tego typu myślami oraz wizjami mniej i bardziej tragicznej przyszłości, podjęłam decyzję – albo moje ciało podjęło ją za mnie, bo nogi same zaniosły mnie w stronę jednego z budynków, na którego drzwiach wisiała zwykła papierowa kartka z napisem „Casting na Księżniczkę” i strzałką w lewą stronę. Jakby wbrew sobie skierowałam się w tamtą stronę i po kilku chwilach zatrzymałam się przed następną kartką papieru, wskazującą drzwi, za którymi odbywały się przesłuchania. Wyciągnęłam dłoń ku klamce, ale w ostatniej chwili się zawahałam.
Co ty wyprawiasz? – usłyszałam w głowie głos rozsądku. – Chcesz wejść do siedliska węży i sprzedać się stacji telewizyjnej za marne sto tysięcy? Czy ty nie masz ani krzty godności? Co z szacunkiem do siebie samej?
Niezdecydowana przestępowałam z nogi na nogę, a potem wzięłam głęboki oddech i uznałam, że godność jest luksusem, na który mnie nie stać.
*
Strata czasu – ot co. A wszystko dlatego, że pokusiło mnie na sto tysięcy. Ludzie powinni znać swoje granice. Powinni znać swoje miejsce w społeczeństwie. Powinnam się była nie wychylać i przyjąć do wiadomości fakt, że nie dla psa kiełbasa: modelką nie jestem, modelką nie byłam, Księżniczką nie zostanę. Słuchając wypowiedzi zjawiskowo pięknych kobiet wymieniających powody, dla których marzą, by zostać Księżniczką, obiecałam sobie solennie, że złożę swoje CV nie tylko do pobliskiego warzywniaka, ale i do mięsnego na rogu. Tam mam chociaż realne szanse na pracę. Człowiek powinien się cenić, ale tylko w granicach zdrowego rozsądku.
Te wszystkie mrzonki, które opowiadają dzieciom rodzice, jak to świat stoi przed nimi otworem i mogą osiągnąć wszystko, co zechcą – to bzdury. To tylko metody wychowawcze ułatwiające rodzicielstwo: przyzwalać dzieciom roić sobie w głowie niespotykane rzeczy i pozwalać, by brutalna rzeczywistość otworzyła im oczy na świat. Zwalnia to rodziców z odpowiedzialności i jest o wiele wygodniejszą metodą niż rozmowa w cztery oczy: synu/córko, jesteś nikim, do niczego w życiu nie dojdziesz, niczego nie osiągniesz, pogódź się z tym, cieszę się, że mamy tę rozmowę za sobą. Teraz sama mogę wrócić do domu i oświadczyć rodzicom, że dostałam nauczkę od życia i że od tej pory będę trzeźwo stąpać po ziemi, bez bujania głową w obłokach. Bez nierealistycznych marzeń o zostaniu światowej sławy aktorką teatralną. Mamo, tato, wasza pragmatyczna córka marnotrawna wróciła do domu.
Oczywiście po powrocie do domu nic takiego im nie powiedziałam. Po prostu minęłam ich bez słowa i głośno zatrzasnęłam drzwi do mojego pokoju, pozwalając im się domyślić, że już wróciłam i nie jestem w nastroju do kontaktów międzyludzkich. Tak właściwie to ostatnio stosunkowo często nie byłam w nastroju do jakichkolwiek kontaktów. Od kiedy wyrzucono mnie z aktorstwa, na palcach jednej ręki mogłam wyliczyć dni, kiedy mój nastrój można było delikatnie określić pozytywnym. Na co dzień irytowało mnie dosłownie wszystko. Sama byłam jedną wielką irytacją. Irytacją, która w całym swoim życiu nie zarobi stu tysięcy i nic nie może na to poradzić. Bezsilność wypełniała mnie po czubki palców u stóp.
Kilka kolejnych dni spędziłam w apatii, leżąc w poprzek łóżka i wpatrując się bezmyślnie w dywan. Jedyną aktywnością, na jaką się zdobyłam, było złożenie CV do pobliskiego warzywniaka. Z mięsnym postanowiłam się wstrzymać do czasu, aż otrzymam odpowiedź z warzywniaka, bo jednak ziemia za paznokciami jest milszą perspektywą niż krew, a zapach warzyw i owoców niewątpliwie przyjemniejszy od charakterystycznej woni mięsa. Na samą myśl o tym zrobiło mi się słabo, ale przecież każde stanowisko jest lepsze niż praca w mediach. Niż etat Księżniczki.
Uśmiechnęłam się gorzko do siebie. Lepsza? Kogo ja oszukuję? W mięsnym nawet do emerytury nie zarobię stu tysięcy. Potrząsnęłam głową. Nie będę o tym myśleć. Zawsze wiedziałam, że telewizja sprowadza ludzi na złą drogę – zaczynają kłamać na castingach i przywiązywać nadmierną wagę do pieniędzy. Nigdy nie byłam materialistką, chciałabym po prostu wyprowadzić się z domu i rozpocząć życie na własną rękę. I tak się akurat fatalnie składa, że bez pieniędzy to ani rusz. Bez pieniędzy chyba i do czterdziestki będę zmuszona mieszkać z rodzicami. Schowałam głowę pod poduszkę, gdy dotarło do mnie, że nawet z pracą w warzywniaku nie będzie mnie stać na własne lokum.
Byłam w dołku. Z każdym kolejnym pomysłem widoki na przyszłość rysowały się w coraz bardziej ponurych kolorach. Sięgnęłam już właściwie dna, gdy z katastroficznych rozważań wyrwał mnie dzwonek komórki. Dostałam SMSa. Nie ruszając się z łóżka, wyciągnęłam rękę w kierunku biurka i zaczęłam macać porozrzucane papiery w poszukiwaniu telefonu. Biurka nie sprzątałam od... tak dawna, że już nie pamiętałam, kiedy zrobiłam to ostatnio, ale komórka musiała gdzieś tam być. Prawie spadłam z łóżka, gdy wychylając się połową ciała za jego brzeg, sięgnęłam w głąb blatu. Na szczęście wymacałam wreszcie telefon i udało mi się zapobiec katastrofie, bo bolący tyłek był ostatnią rzeczą, jakiej mi brakowało do pełni nieszczęścia.
Ponownie rozwaliłam się na łóżku i otworzyłam nową wiadomość. Musiałam ją przeczytać trzy razy, bo nie wierzyłam własnym oczom – oto otrzymałam zawiadomienie o drugim etapie castingu na Księżniczkę. Może wysłali mi to przez pomyłkę? – pomyślałam, po raz czwarty czytając SMSa. To przecież niemożliwe, żebym przeszła do drugiego etapu. Jakim cudem ja... pokręciłam z niedowierzaniem głową. To nie może być prawda. Te wszystkie piękności, które z całego kraju zjechały się na casting, to one powinny zostać wybrane do drugiego etapu. Ja tylko do warzywniaka się nadaję.
A może jednak nie?
Tym razem do castingu postanowiłam się gruntownie przygotować. Ponieważ moja babcia jest autorką wszystkich książek o Księżniczce i od kiedy pamiętam zatruwała mi życie opowiadaniami o jej niezwykłych wyczynach, nie musiałam dużo szukać – większość potrzebnych faktów już znałam. W przeciwieństwie do tabunu bab ubranych w cekinowe szmatki ozdobione białym futerkiem, ja postanowiłam zainwestować w dziewczęcy wygląd i założyć na siebie bluzkę z bufkami, spódnicę za kolano i moje ukochane różowe trampki. Doszłam do wniosku, że zamiast ubierać się jak księżniczka, trzeba pozostawić trochę dla wyobraźni i pokazać się w wersji Kopciuszka. Bo przecież każdą, nawet wulgarną babę można wbić w suknię balową, dać jej koronę i nazwać Księżniczką. Sztuka polega na tym, aby ta osoba i bez sukienki wyglądała jak królewna. Poza tym społeczeństwo kocha niewinne, pełne pokory istotki, które nagle otrzymują dar od losu w postaci matki chrzestnej (lub dobrej wizażystki) i wygrywają księcia plus zamek. Dzięki temu każdy może z czystym sumieniem poczuć się na równi z królewną, bo ona też nie miała królewskiego pochodzenia.
Spojrzałam po raz ostatni w lustro i wpięłam we włosy mały kwiatek.
Brak jej pokory – usłyszałam w głowie echo zarzutów profesora prozy.
– Brak mi pokory? – powiedziałam do siebie, patrząc w lustro. – No to patrz i ucz się, frajerze.
Tanecznym krokiem wyszłam z domu, czując, że nadszedł mój dzień. Odpowiedni dzień na sukces.
Lecz pod wieczór już nie byłam taka pewna, czy rzeczywiście był to mój dzień na sukces. Tak właściwie, to nie byłam już niczego pewna. Ponownie zawyżona średnia kobiecego piękna skumulowana w jednym pomieszczeniu sprawiła, że moją samoocenę szlag trafił. Ponownie doszłam do wniosku, że ludzie musieliby być szaleni, by wybrać mnie z grona tak spektakularnie pięknych kobiet. Wśród nich czułam się jak gęsiareczka, która po raz pierwszy jest w mieście, zmyliła drogę i przez przypadek trafiła na casting. Nie wiem, co bardziej mnie zabolało: ich wyższość w urodzie, czy mój całkowity brak szans na wygraną.
Po dłuższej walce samej ze sobą poddałam się słabości i zwinęłam w kłębek na łóżku, usiłując stać się niewidzialna. Po dwóch kolejnych dniach spędzonych przeważnie w tej pozycji, byłam już prawie pewna, że opanowałam bycie niewidzialną do perfekcji, gdy nagle moja matka wparowała do pokoju i kazała mi iść na obiad do babci. Przez chwilę ponownie usiłowałam stać się niewidzialną, ale to nie odnosiło zamierzonego skutku, bo jej oczy wciąż były skupione na mnie, więc niechętnie odparłam:
– Nigdzie się nie wybieram.
Matka tylko uniosła brwi i oświadczyła:
– Sama jej to powiedz.
Jeszcze zanim wyszła z mojego pokoju, zdałam sobie sprawę, że po przekazaniu nowiny babci, nawet zaśnięcie snem wieczystym nie zbawiłoby mnie przed jej atakiem. Nic by mnie nie uratowało – wpadłaby do mojego pokoju jak szarańcza i swoim nieposkromionym gadulstwem zrobiłaby mi pranie mózgu. Po takim epizodzie, już nie tylko do śmierci przychodziłabym zawsze na jej niedzielne obiady, ale i podskakiwałabym za każdym razem, gdyby się do mnie bezpośrednio zwracała. Dlatego też pięć minut później grzecznie wsiadłam do samochodu i w posępnym nastroju wkroczyłam za rodzicami do salonu babci.
Zapewne w tym nastroju trwałabym jeszcze długo, gdyby nie zadzwoniono do mnie z warzywniaka z wiadomością, że jutro w południe mam rozmowę o pracę. Ponure czarne chmury ponad moją głową stopniowo przekształcały się w deszczowe, gdy smutnym głosem oświadczyłam rodzinie radosną nowinę. Właśnie miałam zacząć pocieszać samą siebie, że przecież warzywniak jest sto razy lepszy niż mięsny, gdy babcia zawołała:
– Ale przecież ty już masz pracę!
Spojrzałam na nią z konsternacją.
– Jak to?
Babcia zaśmiała się uszczęśliwiona, więc zaczęłam podejrzewać najgorsze. Jej radość zawsze kończyła się moimi łzami. Jak na przykład wtedy, gdy sama zaprojektowała dla mnie sukienkę na bal kończący gimnazjum i zmusiła mnie, żebym ją na siebie włożyła. Broniłam się przed tym rękami i nogami, ale użyła tak zwanego szantażu z dobrego serca i nie mogłam jej odmówić. Nigdy w całym swoim życiu nie czułam się tak upokorzona, gdy wraz z nią musiałam wkroczyć do sali gimnastycznej ubrana w coś tak szkaradnego, że aż trudno to opisać. Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki, a przecież to było tak dawno temu...
– Rano miałam spotkanie z producentem &TV, który przedstawił mi trzy kandydatki na Księżniczkę. Nawet nie wiesz, jaka byłam zdumiona widząc cię wśród nich! – Ucałowała oba moje policzki. – Ale niespodziankę mi zrobiłaś! I oczywiście wybrałam ciebie – dodała, błędnie interpretując moje przerażenie. – Jestem z ciebie taka dumna!
No i stało się. Wygrałam casting. Przez całe życie starałam się postępować tak, jak mi podpowiadała intuicja. Tym razem ostro trąbiła mi w uszy, że natychmiast powinnam odrzucić tę ofertę. Czułam, że jeśli tego nie zrobię, wydarzy się coś złego. Ale mimo wszystko jakoś nie potrafiłam się na to zdobyć. Głupie sto tysięcy sprawiło, że postanowiłam postąpić wbrew samej sobie i zmierzyć się z konsekwencjami.
*
– Zamek nie jest otwarty dla zwiedzających – oświadczył mężczyzna w czarnym uniformie ochroniarza.
Spojrzałam na niego jak na wariata.
– Ja tu pracuję – odparłam tonem, który sugerował, że nie czerpię z tego absolutnie żadnej przyjemności.
Na te słowa wyciągnął telefon z kieszeni kurtki i zapytał odpychającym tonem:
– Nazwisko?
Wybałuszyłam oczy. Czyżby był przybyszem z innej planety?
Od kiedy ogłoszono wyniki castingu, chyba cały świat o mnie usłyszał, bo każdy czuł przemożną potrzebę, by wyrazić swoje zdanie o mnie, jako o przyszłej Księżniczce. Mówiąc „każdy”, wcale nie przesadzam. Dziennikarze, reporterzy, redaktorzy, publicyści, felietoniści, krytycy, internauci i blogerzy nagle zaczęli rozpisywać się na mój temat. A przecież poza tą grupą jest jeszcze cała rzesza wszelakiego rodzaju internautów i zwykłych plotkarzy, z których każdy musiał swoje trzy słowa dorzucić. Pojawiłam się nawet w głównym wydaniu wiadomości na wszystkich stacjach telewizyjnych, publicznych i prywatnych. Dosłownie się pojawiłam, bo pokazali tylko moje zdjęcie. Jak to możliwe, że on mnie nie zna?
– Jestem Księżniczką – powiedziałam z wolna, bo może był opóźniony umysłowo i dlatego w pierwszej chwili mnie nie rozpoznał.
– To pani nazwisko?
Zrobiłam pół kroku do tyłu, tak na wszelki wypadek. Nie wiedziałam, z jakiej planety się urwał, ale na pewno pochodził spoza mojego Układu Słonecznego.
– Nadia Zalewska – odpowiedziałam w końcu, pragnąc, aby ta kompromitująca konwersacja jak najszybciej dobiegła końca.
Mężczyzna otworzył aplikację na telefonie i zaczął przeglądać listę nazwisk tak wolno, jakby czytanie sprawiało mu trudność. Tłumiąc westchnienie, wzniosłam oczy ku niebu, na którego tle pysznił się Zamek Dostojników Królewskich.
Gmach bynajmniej nie przypominał pałaców z bajek Disneya, przywodził raczej na myśl siedzibę rodziny Addamsów. Ponure mury częściowo osłonięte rusztowaniami otaczał zaniedbany park ciągnący się w dół skarpy, aż do rzeki. Wcześniej mieściło się tu jakieś muzeum, które zapewne nie miało pieniędzy na inwestycje. Może i dobrze się złożyło, że &TV przejęła budynek, bo wreszcie zostanie wypucowany wzdłuż i wszerz, łącznie z fasadą.
Od tego niepotrzebnego czekania krew we mnie zabulgotała. Jeszcze trochę i bym eksplodowała, całe szczęście ochroniarz wreszcie odnalazł moje nazwisko na liście, i stwierdził:
– Może pani wejść.
Resztkami silnej woli pohamowałam się, by głośno nie skomentować jego zachowania. Na co dzień nie mam skłonności do wybaczania, więc przez moment grzałam się w blasku własnej łaskawości, czując się niemal jak Matka Teresa. Szybko jednak pożałowałam tej decyzji, bo chwila nieuwagi wystarczyła, by zamiast chwycić za dwie najcięższe walizy, mężczyzna odwrócił się i szybkim krokiem oddalił.
– Nie pomożesz mi tego wnieść!? – zawołałam za nim, wskazując na stertę moich bagaży i szerokie, kamienne schody.
Główne wejście znajdowało się dwa piętra wyżej, gdzie kończyła się warowna, obronna część Zamku i zaczynała pałacowa o podwójnych oknach ozdobionych kwietnymi ornamentami oraz dachu zwieńczonym attyką. Odrestaurowana wyglądałaby bajecznie, obecnie jednak przypominała raczej plan filmu grozy.
Ochroniarz zatrzymał się w pół kroku, zerknął na mnie przez ramię i zimnym głosem oświadczył:
– Nie należy to do listy moich obowiązków.
I odszedł tak po prostu, a ja zostałam sama ze wszystkimi bambetlami.2. MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO WEJRZENIA
Mój pierwszy dzień pracy rozpoczął się od uporczywego walenia w drzwi. Może i rzeczywiście świt już minął, ale dla mnie z całą stanowczością dzień się jeszcze nie zaczął, więc zignorowałam dudniący dźwięk, chowając głowę pod poduszkę. Już prawie zdążyłam ponownie zapaść w sen, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i ktoś zerwał ze mnie kołdrę. Aż podskoczyłam z wrażenia, nieprzytomnym wzrokiem szukając winowajcy, który oberwie ode mnie, jeszcze zanim się w pełni rozbudzę. Przede mną widniała rozmazana sylwetka wysokiej, szczupłej kobiety w dopasowanej garsonce. Na wpół śpiąco zamachnęłam się na nią pięścią, ale musiałam być jeszcze mocno zaspana, bo kobieta wykorzystała mój ruch, chwyciła mnie za nadgarstek i siłą wyciągnęła z łóżka.
– Co do jasnej… – zawołałam, ale nie dała mi dokończyć.
– Już jesteś spóźniona – oświadczyła ostrym tonem, ciągnąc mnie za rękę w stronę drzwi. – Od pół godziny wszyscy na ciebie czekają!
– Hej! – W ostatniej chwili wsunęłam stopy w klapki, zanim wyciągnęła mnie z mojego nowego domu w lochach Zamku. – Muszę się ubrać!
Nadaremno próbowałam wyrwać się z jej uchwytu, bo pomimo drobnej postury kobieta miała żelazne palce i nie pozwoliła mi uciec.
– Gdybyś wstała pół godziny temu, miałabyś czas się ubrać – zrzędziła, ciągnąc mnie do klatki schodowej.
Zimna temperatura w lochach otrzeźwiła mnie na tyle, że zaczęłam zdawać sobie sprawę, iż oto maszeruję przez Zamek ubrana tylko w koszulkę na ramiączkach i majtki.
No nic – pomyślałam, ślizgając się po schodach w klapkach kąpielowych i prawie wybijając sobie zęby. Przynajmniej jestem choć trochę ubrana.
Ale szybko zmieniłam zdanie, gdy kobieta zaczęła wlec mnie przez hol pełen robotników, z których każdy czuł się zobowiązany przerwać prace remontowe, by rzucić jakiś sprośny żarcik lub komentarz w moją stronę. Poczułam, że jestem jednak trochę za mało ubrana. Po kolejnych dziesięciu pseudokomplementach, które usłyszałam na głównej klatce schodowej, stwierdziłam, że jestem wręcz bardziej rozebrana niż ubrana. Ale wciąż nie uważałam, żeby choć w małym stopniu usprawiedliwiało to zachowanie tych jaskiniowców.
– Nigdy półnagiej laski nie widzieliście? – zawołałam poirytowana za mijającą nas grupką robotników.
Zła na cały świat postanowiłam się nie przejmować i nie zwracać na otaczających mnie ludzi ani trochę uwagi. Zamiast tego, skupiłam uwagę na otoczeniu. Oto po raz pierwszy znalazłam się w górnej części Zamku Dostojników Królewskich i od razu zauważyłam, że bardzo się ona różni od moich lochów. Górne piętra były dokładnie takie, jak je sobie wyobrażałam: pełne antyków, obrazów czyichś przodków oraz – na co zareagowałam z największą zazdrością – olbrzymich okien, z których rozpościerał się cudny widok na rzekę i otaczający Zamek ogród. Co prawda tutaj też trwały roboty remontowe, ale niewątpliwie były już blisko końca. Wnętrza Zamku były naprawdę godne księżniczki. Szkoda tylko że mnie kazano mieszkać w lochach.
Ostrym szarpnięciem kobieta zaakcentowała dotarcie do celu. Gdy wreszcie puściła moją rękę, ujrzałam na nadgarstku czerwone odciski jej palców. Popatrzyłam na babę z jawną nienawiścią.
– Uwaga wszyscy – powiedziała podniesionym głosem do tłumu zebranego w sali. – Oto i nasza Księżniczka – ciągnęła tonem, przez który poczułam się, jak zwierzę wystawione na sprzedaż na jarmarku. – Wiem, że nie wygląda zachwycająco, ale jestem przekonana, że wspólnymi siłami zrobicie z niej Księżniczkę. Oddaję ją w wasze ręce – to mówiąc, popchnęła mnie brutalnie na środek pokoju i wyszła.
Przez moment panowała cisza, a ja rozglądałam się nieufnie po otaczających mnie twarzach. Ale już po chwili dziesiątki rąk rzuciły się na mnie, wlokąc mnie w stronę stanowiska do makijażu. Usadzili mnie na niewygodnym krzesełku i zaczęli kręcić się wokół mnie jak natarczywe pszczoły – trzy osoby ciągnęły mnie za włosy, dwie inne dobrały się do mojej cery, a pozostali niecierpliwie wyczekiwali na swoją kolei.
Komentowali na głos wszystkie niedostatki mojej urody i całkowicie ignorowali moją obecność. Czułam się tak, jakbym była dużą lalką pozbawioną prawa głosu. Moje ego boleśnie się skurczyło, słysząc kilka szczególnie dotkliwych komentarzy, ale oni w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. W pewnym momencie nawet pokłócili się między sobą o to, kto ma mnie dostać pierwszy. Oglądałam całą scenę w odbiciu lustrzanym i aż wierzyć mi się nie chciało, że to wszystko dzieje się naprawdę.
W końcu kłótnię zwyciężyła grupka fryzjerów i nagle zostałam zaciągnięta do przeciwległego kąta pokoju. Wepchnięto mnie w fotel fryzjerski i zanim zdążyłam się zorientować w sytuacji, już miałam mokrą głowę. Fryzjerzy w dalszym ciągu kłócili się nade mną, debatując nad kolorem farby czy sztucznymi włosami, sama z resztą nie wiedziałam, o co się kłócą, bo jak tylko poczułam dłonie masujące mi czaszkę, odpłynęłam w krainę uniesienia. Uwielbiałam, jak ktoś mi mył głowę. Wszystkie mięśnie automatycznie mi się rozluźniały i rzeczywistość przestawała dla mnie istnieć.
Gdy po dłuższym czasie otworzyłam oczy, nie poznałam siebie w lustrze. Włosy sterczały mi pod każdym możliwym kątem, a ponadto coraz większa ich ilość nie była moja. Dwie osoby z szałem w oczach przedłużały mi włosy o kolejne blond pasma. Dotąd zawsze wydawało mi się, że i tak mam ich zbyt wiele, ale najwyraźniej istniała wyraźna różnica pomiędzy włosami zwykłej śmiertelniczki a medialnej Księżniczki. W serialu animowanym miała gęste loki sięgające do pasa, przez co musiały ważyć z pięć kilo. Modliłam się w duchu, by nie zrobili ze mnie wiernej jej kopii.
Coraz mniej rąk ciągnęło mnie za włosy, co niewątpliwie zwiastowało koniec zabiegu. Jeszcze kilka minut porządkowali mi tył głowy i boki, aż wreszcie wszystko ucichło. Otworzyłam jedno oko, potem drugie i… zanim zdążyłam zaakceptować nową fryzurę, już zostałam zaciągnięta do przeciwległego kąta, gdzie grupka podekscytowanych wizażystów zaczęła eksperymentować na mojej twarzy.
Pomimo rąk śmigających mi przed oczami, mogłam kątem oka przypatrzyć się nowej fryzurze. Co prawda widziałam siebie tylko z boku, ale musiałam przyznać, że kolor włosów był prawie mój – trochę jaśniejszy, ale wciąż niemal naturalny. Ponadto włosy miały zwiększoną objętość i z tyłu loki rzeczywiście sięgały mi do pasa. Uśmiechnęłam się z tego powodu do siebie, za co natychmiast zostałam zbesztana, bo jedna z makijażystek w tej właśnie chwili wypróbowywała na mnie kilka odcieni różowych szminek.
Miałam ochotę dotknąć końcówek włosów, aby naprawdę poczuć ich nową długość, ale moje dłonie nie należały już do mnie. To samo tyczyło się moich stóp. Nade mną uwijała się mała armia wyposażona w pęsety, pilniczki, cążki, pędzelki, szczoteczki, aplikatory, gąbki i przede wszystkim w tony kosmetyków, od których wedle praw grawitacji powinna się uginać. Lecz najwyraźniej ekipa &TV była wprawiona w dźwiganiu i nie tylko trzymała w miarę prostą sylwetkę, to jeszcze z tym całym obciążeniem poruszała się zadziwiająco sprawnie i szybko.
Krzyknęłam, gdy bez uprzedzenia zaczęto woskiem depilować mi przedramiona. Krzyk zaraz szybko stłumiono, bo coś mi włożono do ust i nałożono jakąś podejrzaną substancję na zęby. Czułam się tak, jakby eksperymentowali na mnie kosmici! Przez następne kilkanaście minut kazano mi mieć zamknięte oczy, więc nawet nie wiedziałam, w czym moczono mi dłonie.
Tortury nie z tego świata zdawały się trwać w nieskończoność. Gdy wreszcie pozwolono mi wstać, z zaciekawieniem spojrzałam w lustro. To nie mogłam być ja! Olbrzymie oczy okolone zagęszczonymi rzęsami rzucały cień na policzki wyprofilowane dobranym odcieniem brązu i różu. Usta były wydatne, ale nie sprawiały wrażenia nabrzmiałych. Nawet brwi nie miały już mojego ulubionego kształtu – wszystko zostało zmienione. A w połączeniu z nową fryzurą, z lustra spoglądała na mnie obca osoba, którą miliony małoletnich fanek i ich rodziców znały pod imieniem Księżniczka.
Nie dano mi spędzić więcej czasu przed lustrem, bo kolejna grupa porwała mnie w swoje ręce i wspólnymi siłami przetransportowała do pokoju obok, dosłownie zaścielonego setkami tkanin ozdobionych haftami, falbanami i koronkami. Kiedy tylko tam dotarliśmy, tłum rozbiegł się po kątach, biorąc na ręce całe ich stosy, a dwie pozostałe osoby, które zostały ze mną, kazały mi stanąć na podwyższeniu. Następnie ściągnęły ze mnie koszulkę na ramiączkach i zostałam w samych majtkach.
Podczas roku studiów aktorskich nauczyłam się podchodzić do nagości z przymrużeniem oka, ale stanie tak na widoku wszystkich było bardzo niekomfortowe. Szybko jednak przestałam o tym myśleć, bo rozpoczęła się przymiarka.
Zaczęło się od bielizny, a dokładniej od pantalonów. Nigdy nie przypuszczałam, by babcia w swych książkach ubierała Księżniczkę w pantalony, ale najwyraźniej &TV miała własne zdanie na ten temat. Pantalony były różnej długości – od pół uda, po kostki – i na końcach nogawek były bogato zdobione. Niektóre były zapinane na guziki, inne wiązane w talii, ale we wszystkich czułam się niedorzecznie. Następnie przyszła kolej na koszulki, które sięgały mi przeważnie do kolan. Duża część z nich miała rękawy długie lub półdługie, a niektóre były tylko na cienkich ramiączkach, ale wszystkie bez wyjątku miały koronkę przy głębokim dekolcie, ściąganym sznureczkiem.
Przymiarki trwały całą wieczność, a przynajmniej tak mi się zdawało. Ciągłe wkładanie i zdejmowanie koszul przez głowę, oraz strach przed szpilkami, którymi zaznaczano miejsca poprawek, sprawiły, że marzyłam, aby to wszystko wreszcie dobiegło końca. Lecz gdy wreszcie się skończyło, szybko pożałowałam swych życzeń, bo oto przytargano do mnie kilkanaście gorsetów. Gorsetów! Spodziewałam się każdej durnej części garderoby, ale nie tego. Byłam też przekonana, że tego babcia na pewno nie zafundowała Księżniczce.
Piętrzące się przede mną gorsety były wykonane ze wzorzystych materiałów, takich jak satyna i jedwab, a nawet skóra. Większość z nich ozdobiona była haftami lub wstążeczkami, a górne i dolne brzegi wykończone były drobną koronką. Z przerażeniem obserwowałam, jak podniesiono pierwszy z nich. Tak jak reszta, cały był usztywniony fiszbinami i sznurowany z tyłu, co szybko poczułam, gdy czyjeś kolano wbiło się w moje plecy i kobiecy głos zawołał z irytacją:
– Wciągnij brzuch!
Odruchowo posłuchałam rozkazu i naraz poczułam, co cierpiały setki pokoleń kobiet przez ostatnich kilka wieków. Im mocniej mnie sznurowano, tym mniej mogłam oddychać. Rozglądałam się tylko dokoła, ruszając ustami, jak ryba wyciągnięta z wody. W głowie mi się nie mieściło, że nikt wcześniej mnie nie uprzedził, iż praca Księżniczki była związana z noszeniem tego okropieństwa! Już miałam się awanturować, gdy nagle go ze mnie zdjęto. Zanim jednak zdążyłam uspokoić rozkołatane serce, nałożono na mnie kolejny egzemplarz. Tym razem miał on nie tylko fiszbiny, ale i podłużną metalową listewkę znajdującą się wewnątrz materiału z przodu gorsetu, pomiędzy trójkątnymi wstawkami na biust.
– Co to jest? – zdążyłam zawołać, zanim sznurówka gorsetu ścisnęła boleśnie moje wnętrzności.
– Brykla – padła odpowiedź zza moich pleców.
Miałam ochotę zawołać, czym do diabła jest ta „brykla”, ale ponownie nie mogłam oddychać i dźwięk zamarł mi w gardle. W głowie mi się nie mieściło, że przez tyle setek lat kobiety w ciszy znosiły te tortury. Ja na ich miejscu wywołałabym międzynarodową rewolucję kulturalną. Z drugiej strony może tak jak ja w tej chwili nie mogły złapać oddechu, a co dopiero myśleć o rewolucji.
Całe szczęście, że to narzędzie tortur zdjęto ze mnie dość szybko, lecz ku mej rozpaczy już następne gorsety czekały do przymiarki. A potem kolejne i kolejne, i tak w nieskończoność. Po krótkim czasie popadłam w marazm. Bolały mnie nogi od ciągłego stania, żebra od wbijających się fiszbin i głowa od nieprzerwanego harmidru. Czułam się jak lalka, jak manekin stojący w zakładzie krawieckim. Miałam ochotę westchnąć z ubolewaniem nad mym smutnym losem, ale nie mogłam – gorset mi na to nie pozwalał.
Co więcej, nie był to bynajmniej koniec tortur! Po gorsetach nadszedł czas na krynolinę, czyli stelaż z drucianych obręczy połączonych skórzanymi taśmami. Kilka ich odmian czy też kształtów znajdowało się w pokoju, ale do tej pory były dla mnie niewidoczne, bo przykrywały je warstwy tkanin. Ale teraz wydobyto je na światło dzienne i pierwszą z nich właśnie na mnie mocowano. Bolące nogi dokładnie odnotowały każdy dodatkowy kilogram. Teraz już nie tylko czułam się jak manekin, ale naprawdę nim byłam!
Na stelaż została narzucona wełniana, a potem i bawełniana halka, zdobiona u spodu kwiecistym haftem. I tak oto nadszedł czas na danie główne czyli balową suknię Księżniczki. Jedno było pewne – nie myliłam się co do jej koloru, bo wszystkie były różowe. Różniły się za to kształtem, fasonem i rozmiarem, bo niektóre były prawie wąskie, a inne mogłyby pomieścić w sobie z pół planety Pluton. Zakładano je na mnie w jednej, a czasem w dwóch częściach, a ponieważ sukien było dużo – najwięcej ze wszystkich elementów garderoby, czynność ta mogła zająć czas aż do Apokalipsy. Gorset ściskał mnie tak mocno, że nawet cieszyłam się, że nie miałam okazji zjeść śniadania. Gdybym miała jakiekolwiek jedzenie w żołądku… ale na szczęście nie miałam.
Minuty wlokły się niemiłosiernie. Nogi niemiłosiernie mnie bolały, fiszbiny uporczywie wbijały mi się w żebra, ale choć wszyscy w tym pokoju zajęci byli moją osobą, nikt tak naprawdę nie zwracał na mnie uwagi. Czas usiłowałam zabić na różne sposoby: przyglądałam się zdobieniom na suficie, liczyłam kwiaty wymalowane na tapecie, oceniałam wygląd podobizn przodków na obrazach, rozmyślałam nad wiekiem zabytkowych mebli w pokoju oraz podświadomie liczyłam liczbę sukien, które po kolei na mnie wkładano.
Niby mogłam się była tego spodziewać. Jako twarz kampanii promocyjnej _Księżniczki_ miałam brać udział w sesjach zdjęciowych, spotach reklamowych i okazjonalnych wystąpieniach publicznych. Wszystkie te obowiązki były szczegółowo wypunktowane na 22 stronach kontraktu, który zakładał, że na cały okres trwania umowy zamieszkam w głównej siedzibie Księżniczki, czyli w Zamku Dostojników Królewskich. Zapewne zamknięcie mnie tutaj dawało &TV pełną kontrolę nad wścibskimi dziennikarzami z gazet i reporterami z konkurencyjnych stacji telewizyjnych, dlatego też nie tylko miałam w najbliższej przyszłości wyglądać jak księżniczka, ale i żyć jak jedna z nich. Osobiście byłam zadowolona z takiego obrotu sprawy – wreszcie mogłam wyprowadzić się z domu.
Niemniej sama praca miała być koszmarnie nudna i nie wyobrażałam sobie, jak przeżyję następne dwa lata, aż tu nagle go zobaczyłam. Stał w otwartych drzwiach prowadzących do pokoju obok i rozmawiał z wredną babą, która kilka godzin temu wygoniła mnie z łóżka. Był wysoki, smukły, o ciemnych, krótko przystrzyżonych potarganych włosach. Miał szerokie barki i kilkudniowy zarost na twarzy, a w jego postawie było coś władczego, co sprawiało, że nawet wredna baba wyglądała przy nim jak cicha myszka.
Mężczyzna słuchał tego, co do niego mówiła, ale jednocześnie jego uwaga skupiona była na całym pomieszczeniu, co można było poznać po spojrzeniach, jakie rzucał, gdy coś się poruszyło lub do pokoju wchodził ktoś nowy. Odpowiedział jej coś krótko, na co ona zaczęła energicznie kiwać głową i dalej ciągnąć swą przemowę. Cichy trzask za oknem sprawił, że jego oczy natychmiast pobiegły w tamtym kierunku, po to tylko, by po kilku chwilach powrócić do rozmówczyni.
Przyglądałam mu się dobrą chwilę, gdy nagle jego spojrzenie znowu ożyło, tym razem mknąc w moim kierunku. Serce przestało we mnie bić, gdy przeszył mnie intensywnym spojrzeniem, które w gruncie rzeczy wcale nie było przyjemne. Spoglądał na mnie tak, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo. Z lekkim oskarżeniem w oczach, jego twarz o ostrych rysach wydała mi się tak intrygująca, że aż fascynująca. Gdy tak spoglądał na mnie, zapomniałam o oddychaniu, o mruganiu i prawdopodobnie także o innych automatycznych czynnościach organizmu. Stałam dalej zahipnotyzowana jego spojrzeniem, nie czując bólu w nogach i żebrach, nie czując nic, poza nagle spowolnionym biciem serca.
Mężczyzna ponownie utkwił wzrok w swojej rozmówczyni, ale to nie było ważne. Serce biło mi tak głośno, że mogłabym przysiąc, że słyszą je również otaczające mnie osoby. Spróbowałam oddychać, ale nie mogłam. I to nie z powodu uwierającego gorsetu. Czułam, że dostaję gorączki, drżały mi dłonie i zaschło mi w gardle. Nigdy dotąd nie ogarnęło mnie tyle uczuć naraz na skutek jednego spojrzenia. Nigdy też nie podejrzewałam, żeby to było możliwe. Ale no nic, nie było to ani racjonalne, ani mądre, ale oto stało się – zakochałam się.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.