- W empik go
Księżyc nad Vajont. Echo. Tom 2 - ebook
Księżyc nad Vajont. Echo. Tom 2 - ebook
Współczesne Włochy. Karolina Cichońska ma nadzieję, że wakacyjny wyjazd scali jej małżeństwo; odbuduje więź z synami i pomoże odzyskać miłość męża. Tymczasem musi mierzyć się z echem dramatu z 1963 roku, historią swojej rodziny oraz prawdą o sobie i matce. Każdy dzień to nowy sekret do wyjaśnienia…
Kogo Cichońscy spotkają w dolinie Vajont? Czy Karolina zdobędzie się na szczerość wobec męża?
Łódź, lata 60. i 70. Marianna Lanza wraz z dziewięcioletnią córką przyjeżdża do Łodzi i wprowadza się do krewnych. Przygnieciona wspomnieniami i peerelowską rzeczywistością zaniedbuje dziecko. Osamotniona dziewczynka pisze pełne tęsknoty listy do Włoch i coraz bardziej zamyka się we własnym świecie. Dotrzeć do niego potrafi tylko jej przyjaciel z sąsiedztwa – Kazik. Czy ta przyjaźń przetrwa próbę czasu? Czy ich marzenia kiedyś się spełnią?
Fabuła dylogii Księżyc nad Vajont jest zainspirowana tragedią, która dotknęła Włochy w 1963 roku. Wielowątkowa powieść o losach ludzi wpadających w wir nieoczekiwanych wydarzeń, zmagających się z traumami, bólem i samotnością. To historia miłości, nadziei na lepszą przyszłość, a także walki o prawdę, która niesie szansę na zrozumienie i wybaczenie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67813-28-0 |
Rozmiar pliku: | 733 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzieś w Austrii, kwiecień 1964 roku
Świat rozpadł się na kawałki, a ona wraz z nim. Wszystko przepadło.
Wagony toczyły się po szynach, wystukując drażniący, niemal szyderczy rytm. W uszach Teresy Lanzy brzmiał jak bezlitosne, nieodwracalne: „to-ko-niec, to-ko-niec, to-ko-niec”. To, co stanowiło dotąd esencję jej życia, zostało za plecami. Porywał ją bezmiar nieznanych przestrzeni, ocean obcości, kosmos niewiadomych. Nie cieszył ją ten dar, w ogóle go nie chciała. Po stokroć wolałaby cofnąć czas i znów dać się zamknąć w kamiennych murach rodzinnego Casso. Tyle że ono już nie istniało. W każdym razie nie takie, jakim chciała je pamiętać.
A gdyby poprzestawiać tory jak w starej, zabawkowej kolejce Oscara, zawrócić i pognać z powrotem do Jadźki… Na tę myśl dziewczynce zaszkliły się oczy. Głupie mrzonki. Żadne dziecko nie ma tyle sił, by zmienić bieg pociągu. Dlaczego nikt nie zapytał Teresy o zdanie? Dlaczego dziewięć lat nic nie znaczy i sprawia, że trzeba ślepo słuchać dorosłych? Dlaczego odebrali jej Jadźkę?!
„Dla-cze-go? Dla-cze-go? Dla-cze-go?” – dudniło pod podłogą niczym echo jej myśli.
To nie musiało się zdarzyć, lecz się stało przez ludzką pychę, ignorancję, chciwość. Pieniądze i polityczne układy pchnęły zarządców SADE1 ku największej katastrofie w powojennych Włoszech. Dziewiątego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku zbocze góry Toc runęło do sztucznego jeziora Vajont z prędkością zbliżoną do tej, z jaką pół roku później spalinowa lokomotywa gnała na północ, ciągnąc skład międzynarodowego Italien Österreich Express z Teresą w środku. Wyparta woda utworzyła falę o wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów, by zalać Casso i inne wsie w dolinie Vajont. Następnie przewaliła się nad tamą i runęła na sąsiednią dolinę Piave, niszcząc kolejne miejscowości. Szczególnie okrutna okazała się dla miasteczek Longarone i Castellavazzo. Łącznie w ciągu kilku minut zebrała żniwo niemal dwóch tysięcy zewidencjonowanych dusz. Wielu zwłok nie udało się zidentyfikować, wielu zrozpaczonych ludzi pochylało się nad pustymi trumnami, bo ciała ich bliskich przepadły.
1 Società Adriatica di Elettricità (SADE) – prywatne przedsiębiorstwo energetyczne z siedzibą w Wenecji. Dnia 6 grudnia 1962 roku zostało znacjonalizowane wraz z innymi tego typu firmami, stając się własnością Enel (Państwowej Agencji Energii Elektrycznej).
Wśród ofiar znaleźli się babcia Irene, wujek Walter Colucci oraz bracia dziewczynki: trzylatek Luca i osiemnastoletni Oscar z narzeczoną Paolą Martini. Dla matki okazało się to traumą nie do pokonania. Już raz, na początku wojny, podczas wywózki w głąb Związku Radzieckiego, straciła niemal wszystkich bliskich. Teraz obie tragedie nałożyły się w jej głowie, pomnożyły, przytłoczyły ponad miarę. Marianna Lanza, by chronić się przed wyrzutami sumienia, postanowiła winą obarczyć męża i ku niemu słać oskarżenia.
Federico od lat pracował jako robotnik na tamie. Ślepo wierzył w zapewnienia zwierzchników, że panują nad ruchomością zbocza góry Toc, i uparcie powtarzał to żonie. Wyszedł na oszusta, kłamcę, naiwnego durnia. Z trojga dzieci została Lanzom córka, a z domu ledwie kilka pamiątek, bo władze państwowe zamknęły zalaną dolinę i odmawiały zgody na odbudowę zniszczonych miejscowości.
Znaleźli kąt i pracę na nizinach, w rodzinnej winiarni Roberto Martiniego, niedoszłego teścia Oscara. Dziewięciolatce całkiem się tam podobało. Powoli odzyskiwała spokój, dzieląc czas między szkołę, oglądanie telewizji oraz spacery z Jadźką, ukochanym psem cudem ocalonym z katastrofy. Tymczasem jej matka szykowała kolejną rewolucję.
Żal przytłumił w Mariannie miłość do męża, co ułatwiło jej decyzję o rozstaniu. Od lat marzyła o swojej pierwszej ojczyźnie, więc skontaktowała się z jedyną żyjącą kuzynką i poprosiła o pomoc w powrocie do Polski. Zabranie ze sobą córki uważała za naturalne, oczywiste i nie zostawiła w tym względzie miejsca na dyskusje.
Kiedy pnącza winogron rozkwitły, zieleniąc się w wiosennym słońcu, na stację w Udine wjechał pociąg, by obskurnym wagonem sypialnym porwać Teresę ku nowemu, obcemu światu, na który wcale nie miała ochoty. Bolała ją niepewność losu, strach przed nieznanym, bolał chłód matki i tęsknota za tymi, którzy odeszli na zawsze. Serce rozrywał żal, że zmuszono ją do zostawienia Jadźki, choć przez ostatnie miesiące byli z psem prawie nierozłączni. Gdy go żegnała, myślała, że żadne z nich tego nie przeżyje, że oboje umrą z rozpaczy. Chyba rozumiał, że to na zawsze, a co najmniej na bardzo długo, bo piszczał, drżał na całym ciele i wpychał dziewczynce nos pod pachę, jakby chciał się schować w jej ramionach. Nie przeszkadzało mu to, że sięgał jej wysoko nad kolana. Wciąż pamiętał, jak nosiła go na rękach, kiedy był małą, białą, puchatą kulką.
Rozstanie z ojcem było dla niej ostatecznym ciosem. Odwiózł ją na dworzec campagnolą wujka Roberto i wniósł walizki na peron. Wcisnął żonie szarą kopertę, przykazał dobrze ją ukryć, a kiedy próbowała oponować, tłumaczył coś na ucho, aż ustąpiła. Potem długo obejmował córkę, powtarzając, by była dzielna, grzeczna, by pisała listy, a ponad wszystko, by nigdy nie przestawała wierzyć, że tatuś ją kocha. Na koniec otoczył palcami jej policzki, spojrzał głęboko w oczy i oznajmił z powagą:
– Pomagaj matuli i nie złość się na nią. To tylko moja wina.
Teresa wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Taty? To naprawdę wina taty? Niby jakim cudem?
– To nie ty kazałeś nam wyjechać – oznajmiła z butną miną.
– Ale ja was nie zatrzymałem. – Spuścił wzrok, a spod powiek wypłynęły mu łzy, chociaż był twardym, silnym góralem, który wiele już w życiu przeszedł.
– Dość tego. – Głos Marianny przeciął powietrze jak nóż. – Możesz się dziwić do woli, byle w wagonie. I od tej pory mówimy wyłącznie po polsku.
Nie obyło się bez gwałtownego protestu, krzyku, histerii, wyrywania przemocą rękawów ojcowej koszuli spomiędzy dziecięcych palców i uczucia bezgranicznego zawodu.
Przez pierwsze godziny podróży dziewczynka faktycznie się dziwiła. Myśli krążyły jej między niezrozumieniem a niedowierzaniem. Próbowała analizować rzecz na chłodno i podpytywać matkę, lecz ta uparcie zmieniała temat. Z wyraźnym wschodnim akcentem, z którego żadna z nich nie zdawała sobie sprawy, opowiadała o przedwojennej Polsce. O rodzinnym domu na przedmieściach Wilna, o tętniących życiem uliczkach, parkach, kościołach i o łaskawej, miłosiernej Matce Boskiej w Ostrej Bramie. Wspominała Polskę, jaka już nie istniała, bo o tej obecnej, którą obrała sobie za cel, wiedziała niewiele. Paraliżował ją strach, choć w żadnym razie nie zamierzała przyznawać się do tego dziecku.
Przy austriackiej granicy Marianna zamilkła, zaś do dziewczynki w pełni dotarło, że to nie żarty, nie ma odwrotu, naprawdę opuszczają Włochy i żadna siła nie zawróci ich z drogi. Ogarnęła ją złość na matkę, na wnętrze przedziału z trzema wąskimi łóżkami pokrytymi białą pościelą, na ludzi w mundurach, którzy przyszli sprawdzić dokumenty, na obcą współtowarzyszkę podróży w postaci starszawej, wyraźnie schorowanej Czeszki, która prawie nie wstawała ze swojego posłania, oraz na słońce chylące się ku zachodowi. Nawet ono postanowiło opuścić Teresę, by ustąpić miejsca księżycowi. Zdradziło ją, zawiodło tak jak ojciec. Miał rację. To jego wina. Jak mógł? Dlaczego nie walczył? Dlaczego tak po prostu pozwolił jej odejść?!
– To przez tatę, przez tatę, przez tatę… – powtarzała z zaciśniętymi zębami i zwinąwszy dłonie w pięści, uderzała nimi o kolana.
– Wreszcie do ciebie dotarło? Rychło w czas – skomentowała matka i dodała z lekkim wahaniem: – Tak będzie dla nas lepiej. – Następnie szorstko, mechanicznie pogłaskała córkę po włosach i sięgnęła po koszyk z prowiantem.
Zjadły kilka kanapek, popiły herbatą z termosu, a gdy zapadła ciemność, ułożyły się pod przykryciem każda na swoim materacu. Sen jednak nie nadchodził. Krótko po północy Teresa się poddała, zeszła z piętrowej leżanki, przycupnęła obok Marianny z łokciami na drewnianej półeczce i zapatrzyła się w okno.
Wagon kołysał się łagodnie i łomotał kołami na łączeniach szyn. Wokół panoszyła się tajemnicza, groźna noc rozświetlona kulą srebrnego księżyca. Wyglądał na zadowolonego, wręcz rozbawionego przyziemnymi problemami ludzi. Poruszał się nieskończenie wolno, pociąg pędził co sił, a odległość między nimi się nie zmieniała. Teresa nie mogła przed nim uciec. Wisiał nad nią tak samo jak w dolinie Vajont, niczym wieczne poczucie krzywdy i zagrożenia lub wyrok, który nie zostawia choć odrobiny przestrzeni na nadzieję.
Próbowała przebić wzrokiem czerń za szybą, choć nieszczególnie ją ciekawiło to, co się w niej kryje. Wsunęła palce w jasne potargane kosmyki i zagryzała dolną wargę. Mocno. Tak mocno, że aż bolało, a gdy puszczała na chwilę, by przejechać językiem po skórze, wyczuwała delikatne wgłębienia po zębach. Pochlipywała cichutko, pociągając nosem. Ukradkiem zerknęła na Mariannę, by sprawdzić, czy śpi. Kobieta leżała sztywno wyprostowana jak na marach, z szeroko otwartymi oczami. Usta zaciskała w wąską kreskę, ni to z gniewem, ni to z rozczarowaniem.
– Co ty, dziecko, wiesz o cierpieniu? – mruknęła, nie oczekując odpowiedzi.
Między palcami ściskała różaniec i czarno-białą fotografię synów. Roześmiany Oscar stał w progu ich domu w Casso, trzymając na rękach Lucę. Było w nich mnóstwo życia i energii, cała przyszłość, która mogłaby sięgnąć daleko, hen, aż za kraniec dwudziestego wieku, do nowego tysiąclecia. Tymczasem nie zostało po nich nic poza paroma zdjęciami.
Noc i poranek dłużyły się nieznośnie. Chwilami pociąg zwalniał, lecz z rzadka się zatrzymywał. Przed południem stanął na bardzo długo w Wiedniu, a potem kolejny raz przy granicy z Czechosłowacją. Napięcie rosło. Godziny mijały na kompletnej nudzie. Teresa spakowała do walizki zeszyt i kilka ołówków, jednak nie chciało jej się rysować. Nieliczne książki, które ostatnio czytała, zostały we Włoszech. Nie należały do niej. Po prostu stały na półkach w domu, w którym mieszkała od czasu katastrofy w Vajont. Zresztą po cóż miałaby je targać przez pół Europy? Odtąd powinna czytać po polsku.
Jakie to szczęście, że matula od najmłodszych lat uczyła ją tego języka. O ileż trudniej byłoby jechać do obcego kraju ze świadomością, że nie zdoła się tam z nikim porozumieć. Tymczasem potrafiła wyrecytować z pamięci szesnaście przedwojennych polskich wierszy i osiem modlitw. Znała legendy o Bazyliszku, Syrence, Kraku, Popielu oraz Lechu, Czechu i Rusie. Zachodziła w głowę, czy polskie dzieci oglądają telewizję. Ba! Czy w nowym domu w ogóle znajdzie telewizor? W Casso nikogo nie było stać na takie luksusy, za to w winnicy Martinich był czarno-biały odbiornik i od jesieni stanowił ulubioną rozrywkę Teresy. Oczywiście jeśli nie liczyć zabawy z Jadźką.
Po południu zmęczenie wzięło górę i dziewięciolatka zapadła w sen. Ocknęła się, gdy kolejna noc trwała w najlepsze. Czeszka zniknęła wraz ze swoim bagażem, zaś Marianna znów szykowała dokumenty do kontroli.
– Zebrzydowice. Polska – oznajmiła z namaszczeniem. Nerwowo poprawiała pasek przy spódnicy i cała dygotała, choć w wagonie panowało przyjemne ciepło.
– Już? – Dziewczynka natychmiast się ożywiła.
– Za chwilę.
Było to zapewnienie na wyrost, bo sprawdzanie bagaży i odprawa graniczna pasażerów trwały w nieskończoność. Wkrótce jednak wagon zazgrzytał, szarpnęło i pociąg potoczył się przez ciemność.
– Długo jeszcze?
– Długo. Przed nami Katowice, Częstochowa i Koluszki.
– Ten pociąg jedzie do samej Warszawy, prawda? Do stolicy? Tam, gdzie Syrenka i Bazyliszek, i gdzie twój tatuś zabrał cię na wycieczkę, jak byłaś mała?
– Tam. Ale wysiadamy wcześniej. Zgłodniałaś?
– Mhm. – Teresa nieśmiało uśmiechnęła się do matki, a ta, o dziwo, zrewanżowała się tym samym. Jadły powoli, delektując się każdym kęsem, jakby pierwszy posiłek na polskiej ziemi smakował inaczej. A przecież chleb, wędlina i ciasto pochodziły z Corbanese. Mariannę ogarnęła uroczysta, podniosła euforia, zaś córka chętnie temu uległa i zachłannie korzystała z chwil, gdy z oblicza matki zniknął posępny cień żałoby.
Z nosami przy szybie niecierpliwie wyczekiwały, aż się rozwidni. Rankiem zaś nieustannie siąpił deszcz, przesłaniając widok na poszarzałe pola i lasy. Niskie góry szybko zastąpiły wzgórza, a po nich niziny. Czasami pociąg zwalniał, przetaczając się przez niewielkie stacje kolejowe. Wówczas Marianna z niemal nabożną czcią odczytywała napisy z nazwami miejscowości. Niewiele jej mówiły, lecz stanowiły dowód na polskość tych terenów. Dziewczynka przyglądała się temu ze zdumieniem i nadzieją, że może faktycznie ojczyzna jest dla jej matki lekarstwem na smutek. A jeśli się rozweseli, może pozwoli i córce cieszyć się życiem? Może będzie ją kochać tak, jak kocha Oscara i Lucę? Bo przecież to niemożliwe, by okazywać miłość tylko tym dzieciom, które umarły.
Czuła ulgę, że koniec już blisko, że większość podróży za nimi, że ani się obejrzą, a dotrą do miejsca, w którym stoi ich nowy dom. Starała się wypierać niepokój i pytania, które coraz natrętniej pukały jej do głowy. Co zastaną na miejscu? Czy ktoś je przywita z radością? Czy otuli opieką, wytłumaczy, co trzeba, udzieli wskazówek i rad? I czy ona zdoła polubić tę całkiem obcą, ale jednak rodzinę?
Matula znała jedynie ciocię Celinę, a i to dawno temu. Ostatni raz widziały się w czterdziestym czwartym roku, później przez dwie dekady wymieniały świąteczne życzenia na kolorowych pocztówkach. Po wojnie ciocia wyszła za mąż i urodziła syna. Ciekawe, czy się dogadają. Teresa nigdy nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z innymi dziećmi. W szkole w Casso często jej dokuczały. Za braćmi i małą kuzynką także nie przepadała. Przyjaźniła się tylko z Jadźką. A teraz? Jak będzie teraz? Och, Jadźka…
Wspomnienie zabolało, jak igła wbita pod paznokieć. Dziewięciolatka pociągnęła nosem, zaciskając zęby. Nie ma sensu się mazać. Musi być dzielna, twarda jak skała, żeby Jadźka się o nią nie martwił, ale był dumny, że sobie radzi i nie załamuje rąk. Już ona znajdzie sposób, żeby się o tym dowiedział.
Przesiadka w Koluszkach przebiegła tak szybko, że dziewczynka nie zdążyła porządnie się rozejrzeć. Tym razem jechały krótko i wreszcie w strugach ulewy pociąg wtoczył się na stację Łódź Kaliska. Gdy zapiszczały hamulce, Marianna podała córce sweter.
– Załóż. – Przeżegnała się i kurczowo chwyciła rączki walizek. Policzki jej pobladły, a po chwili zalały się purpurą. – Matko Przenajświętsza, to tutaj.
Wysiadły jako jedne z ostatnich. Padało nieustannie, więc pospiesznie schowały się pod zadaszenie obok secesyjnego budynku z mnóstwem dekoracyjnych detali. Przez kilka minut stały, tocząc bezradnie wzrokiem po nieznajomych twarzach. Tłumek rzedł, wreszcie peron całkiem opustoszał, a Teresie zrobiło się zimno.
– Co teraz?
Matka nie znała odpowiedzi. Dźwignęła najcięższe bagaże, córce zostawiając mniejsze tobołki, i wskazała brodą przed siebie. Nieśmiało ruszyły śladem pozostałych pasażerów. Przeszły przez halę dworcową, pokonały kilkadziesiąt szerokich schodów i znalazły się na sporym brukowanym placu z biegnącym po łuku wąskim torowiskiem. Na wprost nich pyszniła się zieleń miejskiego skweru. Widok na boki ograniczały z obu stron drzewa, zadaszone perony, a dalej wiadukty kolejowe. Za nimi znajdowało się ogromne miasto, znacznie większe niż Belluno czy nawet Udine. Samochody parkowały i odjeżdżały, co rusz pojawiały się czerwone tramwaje, lecz nikt nie zwracał uwagi na przybyszki z południa Europy.
Przez wszystkie godziny podróży Marianna liczyła na to, że kuzynka zechce przywitać ją na dworcu i od pierwszych chwil otoczy opieką. Celina się jednak nie zjawiła. Były z Teresą same, nikomu niepotrzebne, niemal przezroczyste. Łódź witała je rzęsistą ulewą, chaosem ulicznego gwaru i ponad wszystko obojętnością.