- W empik go
Księżyce Jowisza - ebook
Księżyce Jowisza - ebook
Anioły, demony, Piekło, Niebo, okrucieństwo, poświęcenie, pożądanie, poezja, szaleństwo, walka. Ale przede wszystkim miłość. Miłość przekraczająca granicę między życiem a śmiercią. Miłość, która niczego się nie boi. Miłość, która przed niczym się nie cofnie. To wszystko zmieściło się na 376 stronach Księżyców Jowisza Joanny Bober. To wszystko raz przeczytane, nie da się już nigdy zapomnieć.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-966809-3-8 |
Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Yan znów zmienił pozycję. Teraz położył się na wznak. Już od dłuż-szego czasu rzucał się na posłaniu coraz bardziej zdenerwowany tym, że sen nie przychodził. Jeszcze raz zacisnął mocno powieki i starał się wyciszyć umysł. Jednak coś było nie w porządku. Zrobiło mu się duszno. Odrzucił koc i rozpiął sweter pod szyją. Poczuł, że ściany tego klaustrofobicznego pomieszczenia zaczynają na niego napierać. W jego pokoju o wymiarach dwa metry na dwa, w którym mieściły się jedynie przykrótki materac oraz metalowa szafa na robocze ubrania, zawsze czuł się jak w pułapce, jednak teraz ta pułap-ka ożyła i zdawało się, że zamierza go zmiażdżyć.
Rozłożył ręce i dotknął pokrytych rdzą zimnych metalowych ścian. Trwały na swoich miejscach, tak jak powinny.
W półmroku widział nad sobą kable, przewody, rurki; nieziden-tyfikowana aparatura buczała. Wszystko było jak zawsze, jednak wrażenie zbliżania się ścian wciąż narastało. Czuł, jak zamykają się wokół niego coraz ciaśniej. Zaczynało mu brakować powietrza, oddech przyspieszył.
_Na pewno coś z wentylacją. Zepsuła się! Zaraz się uduszę!_
Usiadł przerażony, jednak powstrzymał się od wybiegnię-cia na korytarz. Śmigiełko w wentylatorze obracało się – wyraźnie czuł powiew powietrza na twarzy.
_To tylko atak paniki. To dzieje się tylko w mojej głowie._
Gdy tylko to ustalił, wiedział już, co ma robić – nie pierwszy raz to przeżywał. Szybko włączył lampkę i wbił wzrok w przy-klejone do ściany zdjęcie.
5
Była na nim plaża. Słoneczny brzeg morza ze spienionymi falami i szarymi skałami w tle. Wdech i krok naprzód po ciepłym białym piasku, wydech i drugi krok.
Wytężył słuch i usłyszał uspokajający szum. Stopy lekko zapadały się w wilgotnym piasku. Fale napływały w nieustają-cym rytmie, były jak oddech. Wdech i wydech. Wdech i wydech.
Równymi krokami przemierzał plażę i się uspokajał.
W końcu mógł wciągnąć głęboko powietrze, napełniając się nim aż po same koniuszki palców.
Zapach morskiej bryzy i rozgrzanych wodorostów przypra-wił go o zawrót głowy. Uśmiechnął się i wystawił twarz do słońca…
*
Po ciężkiej nocy i całym dniu pracy w wąskich tunelach tech-nicznych Bazy Yan był bardzo zmęczony. Dodatkowo przybiło go to, że znów nie udało mu się kupić tabletek „ułatwiających wiele spraw”, więc liczył się z tym, że ponownie czeka go trudna noc.
Okazało się, że nie potrafi już bez nich funkcjonować.
Nie potrafi też przestać się bać. Lęk towarzyszył mu od przebudzenia aż do ponownego zaśnięcia. Bał się, że podczas pracy utknie na zawsze w ciemnych tunelach, zagubi się w po-kręconych wnętrznościach Bazy. Siedząc w zatłoczonej stołówce, bał się ludzi, ich gwałtownych reakcji, gniewu, zniecierpliwienia.
Starał się być niewidzialny, schodził wszystkim z drogi, bał się ich spojrzeń i gestów. Wreszcie, gdy już był pozornie bezpieczny w swoim azylu, bał się uduszenia przez ściany.
Wszędzie było ciasno, wąsko, gęsto. Nie można było wyciągnąć ręki, żeby na coś nie trafić. Nie można było się wypro-stować. Nie można było zaczerpnąć powietrza pełną piersią.
Czuł się ograniczony, zamknięty, zatrzaśnięty.
I było mu zimno. Cholernie zimno. Zawsze czuł przejmu-jący chłód, który wpełzał pod ubranie i przenikał do kości. Starał
6
się przez cały czas mieć na sobie kilka warstw ubrań, jednak to nie zawsze się sprawdzało.
Właśnie teraz, leżąc już na materacu, dygotał z zimna.
Zwinął się w kulkę, szczelnie owijając kocem. Wiecznie głodny, zmarznięty, niedospany, przepracowany…
Co go trzymało jeszcze przy życiu? Tabletki? A może ON?
Ten, który pojawiał się, kiedy chciał, brał, co chciał, i wy-chodził, kiedy chciał…
Gdy tylko pomyślał o nim, mimowolnie uniosły mu się kąciki ust.
Yan zawsze miał w pracy tak zwaną dzienną zmianę. On natomiast zawsze nocną. Ale jako ochroniarz czasami pracował
w pobliżu sypialni Yana i mógł do niego zajść. Chłopak lubił te odwiedziny i każdej nocy czekał. Oczywiście najbardziej wtedy, gdy nie mógł zasnąć, gdy nie wziął tabletek, jak na przykład dzisiaj.
Usłyszał stukot uderzających o siebie zębów. Potarł ręce, a potem zaczął w nie chuchać.
– Ja-ak mi je-est ku-rew-sko zi-im-no – poinformował
rzeczywistość.
_Może mam gorączkę?_
Zdecydował się na desperacki krok. Odrzucił koc, szybko sięgnął do szafy po jeszcze jeden sweter. Założył go i z powrotem owinął się szczelnie kocem.
_Draniu! Przyjdź! Teraz. Teraz albo nigdy. Kurwa! Nigdy_ _cię nie ma, gdy cię potrzebuję. Jeżeli dziś znów się nie zjawisz,_ _zdechnę tu i już nie wstanę z tego wyra._
Ucieszyła go ta myśl. Oczami wyobraźni widział już, jak Drań wchodzi, odchyla koc i znajduje jego zwłoki.
_Dostałby nauczkę._
Roztarł zimne jak lód ręce, a potem włożył je pod pachy.
_A może tak naprawdę Drań nie istnieje? Może ja nie ist-nieję? Tylko to sobie wymyśliłem?_
7
Zamknął oczy i poczuł, że kręci mu się w głowie. Było to wyjątkowo przyjemne. Jakby unosił się w wielkim, bezgranicz-nym praoceanie. Falował wraz z nim. W górę i w dół. Jak na huśtawce. Przypomniało mu się uczucie, gdy huśtawka opadała, a w brzuchu robiło się tak przyjemnie. Frywolna nieważkość.
I jeszcze to pragnienie, aby huśtać się coraz wyżej i mocniej –
aby odlecieć.
_Dłużej już nie wytrzymam. Nie mam sił…_
Doskonale wiedział, jak może to zakończyć. I z każdym dniem coraz bardziej oswajał tę myśl. Im częściej o tym myślał, tym większy czuł spokój. Był gotowy na śmierć, a nawet do niej tęsknił. Widział ją jako jedyną możliwość ucieczki z Bazy, jako upragnione wyzwolenie.
Nagle zamarł. Usłyszał kroki. Serce zabiło mu żywiej.
Wstrzymał oddech.
Nasłuchiwał.
Ktoś był tuż za drzwiami. Nie zwolnił jednak kroku.
_To nie on._
Kroki zaczęły się oddalać.
_Draniu! Masz teraz przyjść i dać mi powód do życia!_
Kopnął ze złością w ścianę.
– Kurwa!
Jeszcze długo w noc nasłuchiwał, aż w końcu spłynęła na niego łaska snu.ODWIEDZINY
Kiedy wracał z pracy, wreszcie udało mu się kupić dwie czerwo-ne tabletki. Hura! W dodatku towar z wyższej półki. Był tak niecierpliwy, że zanim jeszcze dotarł do swojej klitki, już je połknął.
Lekko się zatoczył, ale raczej ze zmęczenia. Nie rozglądając się na boki, szedł słabo oświetlonym korytarzem, coraz bardziej cie-sząc się, że zaraz zwali się na materac i będzie mu w końcu 8
dobrze. Będzie mu bosko. Zacierał ręce trochę z zimna, a trochę z ekscytacji. Szybkim, pewnym krokiem zmierzał do swojego celu. A może celi?
Raczej krypty.
Uśmiechnął się szeroko na to nowe określenie swojego pokoju i zaczął rozwijać myśl.
A może jesteśmy tylko trupami zagrzebanymi w którymś kręgu piekieł? Powtarzającymi za karę w nieskończoność ten sam dzień? Utrzymującymi w ten sposób przy życiu jakąś dia-belską machinę?
Znów się zatoczył. Był już blisko. Jeszcze parę kroków i oparł się ciężko o swoje drzwi. Chwilę mocował się z klamką.
Wreszcie otworzył je i runął na posłanie.
Był w raju. Zewsząd otaczała go bezkresna przestrzeń, wiał ciepły, wonny wiatr. Przepływał mu między palcami, gła-skał plecy, bawił się włosami.
Gdy się zaśmiał, głos rozchodził się swobodnie, nieograni-czenie, dając mu dodatkowe poczucie ogromnej przestrzeni. Ko-lory dźwięczały mu w głowie różnymi tonami. Czerwień wysoko, a żółć nisko. Brał je w ręce i nacierał nimi ciało. Im dłużej to robił, tym był lżejszy. Aż zaczął dryfować w jakichś obcych prze-strzeniach jako bezcielesny byt, jako mgła, nieistotny pył, nigdy tak naprawdę nieistniejący…
*
W środku nocy otworzyły się drzwi. Ktoś wszedł cicho, nie zapa-lając światła. Poruszając się przy słabym świetle nocnej lampki, doskonale znając drogę, szybko wsunął się pod koc. Przytulił się mocno do pleców Yana. Zanurzył nos w jego włosach i zaciągnął
się z lubością jego zapachem. Przez chwilę napawał się blisko-ścią. Dmuchnął mu w szyję. Nie było żadnej reakcji. Przewrócił
go delikatnie na plecy i przyglądał się z uwagą. Nie chciał go 9
budzić gwałtownie. Zaczął palcem głaskać jego brwi, potem przejechał po grzbiecie nosa i rozchylił mu powoli wargi. Po chwili gwałtownie pochylił się i go pocałował. Jednocześnie wsunął rękę pod warstwy ubrań i zaczął go pieścić.
Yan nie reagował. Spał jak zabity.
– Bachorze! Co z tobą? Obudź się! – Wziął jego twarz w obie dłonie i patrzył na niego z niepokojem.
Yan miał błogi wyraz twarzy, wydawał się taki kruchy, delikatny, eteryczny. Jakby był na granicy życia i czegoś tam, co życiem nie jest.
– Coś ty wziął?
Potrząsnął nim. Raz i jeszcze raz, wszystko na nic.
Yan już przy pierwszym jego dotyku wrócił do swego ciała. Wszystko czuł i słyszał, ale nie był w stanie się poruszyć.
Krzyczał w środku: _Nie przestawaj! Mnie! Dotykać!_ – ale nie mógł nawet podnieść powieki.
_Tylko nie odchodź! Zaraz się obudzę. Zaraz będę z tobą._
_Poczekaj._
Drań gładził go po włosach, pocałował w czoło.
_Daj mi czas! Nie idź!_ – Yan wołał z jakiegoś dalekiego brzegu.
Nocny gość podniósł się, opatulił go szczelnie kocem, jeszcze chwilę stał bez ruchu i po prostu wyszedł.
_PRZYCHYLNOŚĆ LOSU_
Ranek był okrutny dla Yana. Bolała go mocno głowa, ręce i nogi były sztywne. Poruszał palcami, ale nie miał w nich czucia. Próbował je rozmasować, pobudzić w nich krążenie, ale na próżno.
Wzruszył ramionami.
_Jebać to_.
Jeszcze wczoraj wieczorem był przekonany, że będzie miał
wolny dzień, ale przed chwilą otrzymał powiadomienie o awarii, co oznaczało, że w trybie natychmiastowym musiał stawić się w pracy. Awarie ostatnio były coraz częstsze. Szczególnie szybko trzeba było reagować w przypadku usterki systemów powietrz-nych. Odruchowo spojrzał na leniwie obracający się wirnik wen-tylatora. Jego źródło życia. Z trudem włożył robocze ciuchy.
Dużo czasu zajęło mu zapięcie guzików i zasznurowanie butów.
_Kurwa!_ – wściekał się na swoje sztywne palce. W końcu naciągnął mocno czapkę i wyszedł.
Potykając się, ruszył ponurymi korytarzami. Znowu musiał ratować rozsypującą się Bazę. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, po co w ogóle ratować coś tak nieszczęsnego, ale naprawdę nie miał sił szukać na to odpowiedzi. Głowa mu pękała.
_Jest jak jest. Po co to roztrząsać?_
Na miejscu dowiedział się, że czeka go robota w najstar-szej części Bazy. Kanały grożą tam zawaleniem, często brakuje w nich powietrza, a temperatura spada poniżej zera.
Gdy pracował w takich wyjątkowo klaustrofobicznych miejscach, wiedział, że atak paniki może go zabić. Yan był najdrobniej-szy z całej ekipy remontowej, w związku z czym właśnie jego wysy-łano do pracy w najwęższych szybach. Nienawidził tej roboty.
12
Kiedy sprawdzał kolejne zawory, leżąc na brzuchu wśród rur czy kabli dostarczających do Bazy powietrze, wodę lub prąd, nie mogąc wziąć głębszego oddechu, ponieważ nie było na to miejsca, nagle ogarnęła go przerażającą samotność.
Miał takie wrażenie, jakby połknął go jakiś potwór, a on utknął w jego trzewiach. Czuł, że nikt nigdy go tu nie znajdzie.
Nikt nie ocali, bo nikt o nim nie wie. Bezwartościowy śmieć. Od-pad. Zadra w ciele konającego olbrzyma. Był sam w całym wszechświecie. Aż zachłysnął się tym smutkiem i łzy napłynęły mu oczu. Wtedy odruchowo, jak tonący łapiący ostatni oddech nad taflą wody, powędrował do myślami do jedynej osoby, która dała mu odrobinę ciepła. Sama myśl o tym, że ktoś taki istnieje –
i być może teraz o nim myśli – ogromnie go pocieszyła.
Udało mu się skończyć naprawę przed planowanym czasem. Po prysznicu i włożeniu czystych rzeczy Yan skierował się do innej części Bazy niż ta, w której mieszkał. Postanowił znaleźć Drania.
Drań jako członek Milicji Bazowej mieszkał na terenie koszar. Ta część Bazy była mało znana Yanowi. Nie lubił pytać o drogę, więc osiągnięcie celu zajęło mu sporo czasu.
Gdy już bardzo zmęczony dotarł pod bramę koszar, okazało się, że wejście jest możliwe tylko z przepustką. Zakładał, że może tak być, jednak mimo to poczuł wielki zawód.
Stał z rękami w kieszeniach, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Nie wiedział, co ma zrobić. Nie lubił o nic prosić. Nie lubił rozma-wiać z ludźmi. Zastanawiał się, czy podjąć wysiłek i ponegocjować z wartownikiem, czy po prostu odejść. Gdy zdecydował się jednak odpuścić i zaczął się odwracać, wartownik go zagadnął.
– Kogo szukasz?
Widocznie ktoś coś przeoczył i los uśmiechnął się do Yana. Wartownik nie tylko go wpuścił, ale i wytłumaczył mu, jak dojść do pokoju Drania. Yan ruszył szybkim krokiem, lekko zgarbiony, całym sobą pokazując innym, aby zostawili go w spo-13
koju, bo nie jest wart ich uwagi. Był drobny i ładny, dlatego często stawał się ofiarą czyjeś frustracji. Wciąż przyspieszał kroku, radość ze zbliżającego się spotkania dodawała mu skrzydeł.
Oczami wyobraźni widział zdziwioną minę Drania.
Schody przeskakiwał po dwa stopnie. Udało mu się minąć bezkonfliktowo grupę ludzi grających w karty w hallu, podbiegł
kilka metrów korytarzem i już był na miejscu.
Rzucił okiem na numer pokoju i bez pukania otworzył
szeroko drzwi. Stanął w progu i omiótł niecierpliwym spojrze-niem całe pomieszczenie. Było w nim na tyle jasno, że od razu dojrzał łóżko, a w nim wtulone w siebie dwie osoby. Zbladł, krew odpłynęła mu z głowy, a serce zmyliło rytm. Zachwiał się, oparł
o framugę. Wycofał się powoli, cicho zamykając za sobą drzwi.
Zrobił jeszcze parę kroków, nogi miał jak z waty. Musiał usiąść na podłodze.
Chociaż chciał jak najszybciej stamtąd uciec, nie miał na to sił. Zapiekły go kąciki oczu.
_To nic. To nic. Nikt nic nikomu nie obiecywał. Tu tak się_ _żyje. Każdy radzi sobie, jak potrafi. Każdy szuka pocieszenia…_
Z takimi i podobnymi myślami kołującymi mu w głowie Yan wreszcie wstał i chwiejnym krokiem wyszedł z koszar.
Wartownik przez chwilę patrzył za nim, po czym podszedł
do telefonu.
*
Yan podjął decyzję. W przewrotny sposób los rzeczywiście był
dla niego łaskawy. Nie tego oczekiwał, ale dostał w końcu to, czego pragnął: wewnętrzne przyzwolenie na to, by odejść.
_On kogoś ma. Nie zostanie tu sam._
Szedł wyprostowany, uśmiechając się lekko. Po raz pierwszy patrzył w twarze mijanych ludzi. Szukał ich wzroku, ale teraz to oni uciekali od niego spojrzeniami. Wokół Yana pojawiła się specyficzna aura. Aura ludzi idących na zatracenie.
14
On był już poza zasięgiem Bazy. Już go nie więziła, nie mieszała mu w głowie. Czuł się wreszcie wolny i pewny swojego wyboru. Znał drogę do Wyjścia. W miarę zbliżania się do niego korytarze pustoszały, aż w końcu szedł nimi zupełnie sam. Słyszał tylko odgłos swoich kroków. Może mu się tylko zdawało, ale było coraz cieplej i jaśniej. W Bazie nie było okien, w związku z tym nie istniały dni i noce. Istniało tylko sztuczne oświetlenie.
_Po co by mieli oświetlać porzuconą część? Wygląda to_ _wręcz zapraszająco. Szeroka, wygodna droga do nicości…_
Yan wiedział, że na zewnątrz Bazy znajduje się zabójcze dla człowieka środowisko. Nie było tam życia. Ale nigdy nie zastanawiał się, co to konkretnie oznacza, co naprawdę otacza Bazę.
_Może przestrzeń kosmiczna?_
Zdziwił się trochę, że tego nie wie. Że nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nagle wydało mu się to nielogiczne. Znów miał
ten dziwny brak czucia w kończynach. Gdy chciał chwilę odpo-cząć, zobaczył wyłaniające się zza zakrętu drzwi śluzy.
Oczywiście, że trochę się bał. Zimna i bólu.
Nie wiedział, czy będzie długo cierpiał. Jednak przede wszystkim był podekscytowany jak dziecko przed długo oczeki-waną wycieczką. Nie myślał już o Draniu, o Bazie, o sensie jej istnienia. Był zaintrygowany tym, co go czeka.
Podniósł rękę, położył ją delikatnie na przycisku otwiera-jącym śluzę i z całej siły, bez wahania nacisnął go.
*
– Halo? Słuchaj, był tu przed chwilą ten twój dzieciak. Znalazł
cię? Skierowałem go do twojego pokoju. Pytam, bo wybiegł stąd jak szalony. Czy coś jest nie tak?
– Nie spałem dziś w swoim pokoju… Kurwa!
Drań poczuł, jakby go ktoś oblał lodowatą wodą. Wiedział, że każda sekunda się liczy. Wiedział, co może się stać. Znał
dobrze Bachora. Tak długo zbierał się na odwagę, a teraz dostał
15
potężny impuls do działania. Zobaczył w jego łóżku parę upra-wiającą seks i był przekonany, że został zdradzony. Musiał po-czuć się zdruzgotany i… wolny? Zwolniony z jakiegoś wymyślo-nego obowiązku wspierania go.
_Śluza! Podąża do śluzy._
Gdy przebiegał obok kumpla stojącego na warcie, krzyknął:
– Ekipa reanimacyjna do śluzy!
Biegł, rozpychając ludzi, drąc się, aby schodzili mu z drogi. Biegł z lękiem w oczach, z palącym bólem w płucach, potyka-jąc się na nierównościach, obijając na zakrętach o ściany, dysząc ciężko, aż dopadł zamykających się wrót śluzy. Włożył między nie stopę. Naparł ciałem, aż pomału, z oporem, rozsunęły się.
Gdy tylko przekroczył śluzę, zobaczył Yana. Chłopak stał
tyłem do niego, oddalony o parę kroków. Drań wyciągnął rękę, chcąc go złapać, i krzyknął:
– Wracaj!
Yan drgnął i zaczął powoli, z ociąganiem się odwracać.
W tej samej chwili coś gwałtownie chwyciło go i ścisnęło, jakby jakaś ogromna dłoń zamknęła się wokół niego. Nie zdążył
zareagować, a już grunt zaczął umykać mu spod stóp. Był gdzieś wciągany, porywany. Jakaś potężna siła nieubłaganie odciągała go coraz dalej od Bazy. Zaczął się wyrywać. Stawiał opór, ale że-lazny uścisk nie dawał mu żadnych szans na ucieczkę, a strach odebrał głos. Patrzył tylko na oddalającego się Drania, widział
jego szeroko otwarte oczy, rozchylone usta, dłoń wyciągniętą w powietrzu.