Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kto sieje wiatr - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,00

Kto sieje wiatr - ebook

Kolejny świetny kryminał  z górami Taunus w tle. Tym razem akcja toczy się wokół śledztwa związanego z farmą wiatrową, przeciwko której protestują okoliczni mieszkańcy. Pia Kirchhoff i Oliver von Bodenstein muszą znaleźć winnych śmierci dwóch osób, a krąg podejrzanych ciągle się poszerza...

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7278-961-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Biegła wyludnionymi ulicami, najszybciej, jak tylko mogła. Na tle nocnego nieba eksplodowały feerią barw sylwestrowe sztuczne ognie. Gdyby tylko udało jej się dotrzeć do parku, mogłaby skryć się pośród świętującego tłumu — tam by jej nie znaleźli. Nie znała okolicy, nie wiedziała, gdzie jest. Słyszała za sobą echo kroków pogoni, odbijające się od ścian domów. Deptali jej po piętach, sprytnie odciągając coraz dalej i dalej od głównych ulic, od postojów taksówek, zejść do metra i ludzi. Każde potknięcie mogło oznaczać jej koniec.

Przeraźliwy strach nie pozwalał jej normalnie oddychać, a serce waliło, jakby zaraz miało eksplodować. Długo już nie uda jej się utrzymać takiego tempa. Tam! W końcu! W ciągnącym się w nieskończoność rzędzie fasad kamienic dostrzegła wąski wyłom. Nie zwalniając, skręciła w niewielką uliczkę, jednak jej ulga trwała tylko ułamek sekundy, bo właśnie pojęła, że popełniła najpoważniejszy błąd w życiu. Znalazła się w pułapce! W uszach szumiała jej krew. Słychać było jedynie jej urywany oddech. Skryła się między koszami na śmieci, przycisnęła twarz do chropowatej ściany i zamknęła oczy. Uczepiła się beznadziejnej myśli, że prześladowcy niczego nie zauważą i pobiegną dalej.

— Tam jest! — rozległ się głos mężczyzny. — Teraz już nam nie ucieknie.

Uliczkę zalało światło reflektorów. Uniosła ramię i zamrugała oślepiona. Myśli w jej głowie wirowały jak szalone. Czy powinna krzyczeć o pomoc?

— Tutaj jest już nasza — rozległ się kolejny głos.

Kroki na kostce brukowej. Mężczyźni byli coraz bliżej. Szli powoli, nie spieszyli się. Strach sprawiał jej fizyczny ból. Zacisnęła spocone pięści, wbijając paznokcie w skórę.

I wtedy go zobaczyła. Stanął obok i spojrzał na nią. Przez jedną krótką chwilę miała nadzieję, że zjawił się tutaj, żeby jej pomóc.

— Błagam! — wyszeptała chrapliwie i wyciągnęła dłoń. — Ja wszystko wyjaśnię…

— Za późno — przerwał jej. W jego oczach widziała pogardę i złość. W tym momencie zgasła ostatnia iskierka nadziei: zmieniła się w popiół, zupełnie jak piękna biała willa nad jeziorem.

— Proszę! Proszę, nie zostawiaj mnie! — W jej głosie słychać było panikę. Chciała czołgać się w jego stronę i błagać o wybaczenie. Chciała przysiąc, że zrobi dla niego wszystko. Lecz on bez słowa odwrócił się i odszedł. Została sama z mężczyznami, którzy nie znali litości. Paniczny strach sparaliżował jej ciało. Zamrugała i histerycznie potrząsnęła głową. Nie! Nie chce tu umierać! Nie w tej ciemnej alejce, cuchnącej moczem i śmieciami!

Z wyzwoloną przez strach siłą broniła się rozpaczliwie, rozdając kopniaki i ciosy. Lecz nadaremnie. Mężczyźni przycisnęli ją w końcu do ziemi i brutalnie wykręcili jej ręce na plecy. Poczuła ukłucie. Po chwili nie mogła się ruszyć, a obraz przed jej oczyma zaczął się rozmywać. Czuła, że zdzierają z niej ubranie. Leżała teraz naga i bezbronna. Gdzieś ją ciągnęli. Przez kilka sekund między wysokimi ścianami kamienic widziała fragment czarnego nocnego nieba i migotliwe gwiazdy. Potem otoczyła ją ciemność, w którą coraz głębiej się zapadała. Przez chwilę miała wrażenie, że unosi się w powietrzu, lecz w następnym momencie brutalny upadek pozbawił ją oddechu. Była trochę zaskoczona, że umieranie jest tak proste!

Gwałtownie usiadła. Serce waliło jej jak oszalałe i dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że właśnie się obudziła. Koszmar, który dręczył ją od miesięcy, nigdy jeszcze nie był tak realny. I nigdy nie śniła go do końca. Roztrzęsiona przycisnęła ramiona do piersi i w ciszy czekała, żeby mięśnie w końcu się rozluźniły, a ciało przestało drżeć z zimna. Przez zakratowane okno do pokoju wpadało światło ulicznych latarni. Jak długo jeszcze będzie tu bezpieczna? Opadła na plecy, przewróciła się na bok i schowała twarz w poduszce. Zaczęła szlochać, bo wiedziała, że ten strach nigdy się nie skończy.Wrzesień 1997

Pierwsze spotkanie. Nie tydzień, jak jej się czasem wydawało, ale piętnaście lat temu.

W czasie dorocznego, jubileuszowego spotkania Niemieckiego Towarzystwa Geofizycznego w Kilonii została jej przyznana nagroda Karla-Zoeppitza dla młodych naukowców za wybitne osiągnięcia. Jednocześnie dowiedziała się, że otrzymała stypendium Niemieckiej Federalnej Fundacji Natura, o którym marzyła nie tylko ona, lecz bardzo wielu naukowców. Była wniebowzięta i bardzo szczęśliwa. Rozpierała ją duma z odniesionego sukcesu, tym bardziej uzasadniona, że do wszystkiego doszła sama.

Licznie zebrani wybitni przedstawiciele różnych dziedzin nauki uhonorowali jej osiągnięcia długą owacją na stojąco, co samo w sobie było dla niej wielką nagrodą. Nieco później, kiedy stała przy barze, podszedł do niej jakiś mężczyzna.

— Jest pani gwiazdą wieczoru — powiedział i uśmiechnął się nieco wyniośle. — Gratuluję sukcesu!

Arogancki idiota, pomyślała, i dopiero wówczas przyjrzała mu się uważniej. Miał w sobie coś, co ją zaintrygowało. Co takiego? Swobodna, ale emanująca pewnością siebie postawa? Głęboko osadzone błękitne oczy? Zmysłowe usta, które nadawały jego twarzy o wydatnej brodzie szczególnego charakteru? Wpatrywała się w niego w milczeniu, a myśli w jej głowie wirowały dziko. Przymiotnik „zmysłowy” na dobrą sprawę nie istniał w jej słowniku. Co się z nią działo? Przecież była naukowcem! Miała umysł analityczny, a nie głowę pełną romantycznych bzdur. W dotychczasowym życiu nie znalazła wiele miejsca dla żadnego mężczyzny. Miłość od pierwszego wejrzenia uważała za bajkę. Lecz w sekundzie, kiedy spotkały się ich spojrzenia, wiedziała już, że się pomyliła. Nogi się pod nią ugięły.

— Co by pani powiedziała — zaczął — na propozycję pracy nad habilitacją u nas? Zapewniam, że znajdzie pani doskonałe warunki.

— U nas? Czyli gdzie? — odpowiedziała pytaniem, z trudem się uśmiechając.

— Ależ ze mnie gapa, przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Dirk Eisenhut z Niemieckiego Instytutu Klimatycznego.

Niewiele brakowało, a rozdziawiłaby z wrażenia usta. Co za gafa, że go nie rozpoznała! Na szczęście potraktował to z humorem.

— Będzie musiała pani zostawić wybrzeże. Ale chyba nie będzie pani tęsknić.

Udało jej się odzyskać pewność siebie.

— Mieszkałam już za kręgiem podbiegunowym, w Jurze Szwabskiej i na pokładzie statku na południowym Atlantyku — odparła radośnie. — Jak pan widzi, dla dobrej pracy zamieszkam, gdzie będzie trzeba.

I, dodała w myślach, dla takiego szefa jak ty polecę choćby i na Księżyc. Zakochała się Dirku Eisenhucie bez pamięci. Zajęło jej to mniej niż dziesięć sekund.Wtorek 12 maja 2009

Kawa była gorąca i gorzka, dokładnie taka, jakiej potrzebował, żeby się obudzić. Dwie kopiaste łyżeczki cukru, bo taką ilością zazwyczaj słodził, zostały w cukiernicy, gdyż poprzedniego dnia postawił sobie za cel zrzucić minimum dziesięć kilogramów. Otyłość nie weźmie go bez walki. A że z natury był raczej leniwy i nie w smak było mu uganiać się w dresie po polach czy, co gorsza, odwiedzać te okropne studia fitness, wolał zrezygnować z jedzenia. Zegar nad drzwiami wskazywał wpół do siódmej, kiedy do kuchni wszedł ojciec. Jakiś czas temu zarząd nad majątkiem i stajniami przejął młodszy brat Olivera, Quentin, więc poranne oporządzanie koni nie należało już do obowiązków staruszka. Jednak siła przyzwyczajenia była tak wielka, że dzień w dzień nadal wstawał skoro świt.

— Kawy? — zapytał Bodenstein, a ojciec potaknął. Przez kilka ostatnich miesięcy ich wspólne śniadania stały się nowym rytuałem, a że żaden z nich nie był zbyt gadatliwy, zazwyczaj przebiegały w czysto kontemplacyjnej atmosferze, dobrze nastrajając obu na cały rozpoczynający się dzień.

— Jakie masz plany na dzisiaj? — zapytał Bodenstein, a kierowała nim raczej grzeczność niż szczere zainteresowanie.

— Muszę pojechać do Ehlhalten, żeby przejąć wartę po Ludwigu — wyjaśnił ojciec. — Do walnego zgromadzenia mieszkańców, czyli do jutra wieczorem chcemy zapobiec wycinaniu drzew w tajemnicy przed wszystkimi. Stąd dyżurujemy i pilnujemy terenu. On w nocy, ja za dnia.

— Walne zgromadzenie mieszkańców? — Bodenstein uniósł zaskoczony brwi. — Ty też bierzesz w tym udział?

— Twoja matka i ja bardzo angażujemy się w tę inicjatywę. Słyszałeś chyba o naszym stowarzyszeniu: NIE dla elektrowni wiatrowych w Taunusie.

Bodenstein milczał przez chwilę i tęsknym wzrokiem odprowadzał każdą z trzech łyżeczek cukru, które jego ojciec wsypywał do kawy, przegryzając ją świeżą bułką posmarowaną grubo masłem i obłożoną pełnotłustym serem. Oliver nie miał pojęcia, dlaczego tak jest, lecz jego ojciec mógł jeść takie śniadania, popołudniami raczyć się ciastem, a do kolacji wypijać butelkę czerwonego wina i mimo to przez ostatnich dwadzieścia lat nie przybrać ani kilograma. To było niesprawiedliwe. Czy przypadkiem nie jest tak, że na starość przemiana materii zwalnia?

— Powinieneś staranniej czytać lokalny dodatek w gazecie. — Stary hrabia uśmiechnął się nieznacznie. — A nie tylko kronikę policyjną.

— Przecież czytam — bronił się Bodenstein. Sięgnął po kromkę chleba razowego, posmarował ją cieniutko chudym serkiem i z miną bohatera wgryzł się w twarde pieczywo.

— Miasto Eppstein ogłosiło na jutro wieczorem walne zgromadzenie mieszkańców. Ma się odbyć w centrum w Dattenbachhalle — wyjaśnił ojciec i wskazał głową na tablicę korkową przy wieszaku na klucze. — Ta żółta kartka tam to właśnie zaproszenie. Na spotkaniu ma się pojawić przedstawiciel krajowego Ministerstwa Ochrony Środowiska i firmy, która ma zbudować farmę wiatrową. No i oczywiście będziemy tam my z naszym stowarzyszeniem.

— Naprawdę macie nadzieję, że uda wam się zablokować tę budowę? — Bodenstein z zainteresowaniem spojrzał na ojca, a potem wstał, podszedł do tablicy i zdjął żółtą ulotkę. Bez wielkiego zainteresowania przejrzał tekst zaproszenia.

— Żebyś wiedział — potwierdził ojciec. — Mamy poufne informacje i wiemy, że były poważne nieprawidłowości przy wydawaniu pozwolenia na budowę. Firma, która ma stawiać wiatraki, należy do potentatów branży. Na całym świecie psują już krajobraz tymi swoimi gigantycznymi wieżami. Na przykład wybrzeże Morza Śródziemnego w Hiszpanii, żeby daleko nie szukać.

— Rozumiem… a teraz uwzięli się, żeby zniszczyć jakąś łąkę przy Ehlhalten. — Bodensteina bawiło zaangażowanie ojca. Zazwyczaj wolał chadzać własnymi ścieżkami. Do włączenia się w walkę z farmą wiatrową namówił go pewnie przyjaciel, Ludwig Hirtreiter, żeby stowarzyszenie mogło pochwalić się jakimś znanym nazwiskiem.

— Tu nie chodzi jedynie o niszczenie okolicy — zaprotestował ojciec — tylko o to, że akurat w tamtym miejscu wiatraki będą całkowicie nieprzydatne. Mamy kilka ekspertyz i wszystkie to potwierdzają.

— Czekaj, a dlaczego taka uznana firma miałaby budować coś, co nie będzie działało? — Bodenstein z trudem połknął ostatni kęs ciemnego pieczywa. Myślami znów błądził wokół wczorajszego ślubu i wesela, które opuścił zaraz po telefonie Pii.

— Jak to, o co? Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to musi chodzić o pieniądze! — wyjaśnił staruszek, a Oliver natychmiast otrząsnął się z zamyślenia.

— Słucham?

— Budują farmę wiatrową, żeby zarobić na tym kupę pieniędzy. WindPro stworzyła specjalny fundusz, do którego trafiają potężne sumy z podatków, bo udziały w nim ma miasto, Hesja i rząd federalny.

— Że jak? — Oliver nie dał mu dokończyć. — Kto założył ten fundusz?

— Firma, która ma budować farmę wiatrową. Nazywają się WindPro i mają siedzibę w Kelkheim.

— Proszę, proszę… co za zbieg okoliczności!

— Zbieg okoliczności? Dlaczego? — Bodenstein senior zmarszczył czoło.

— Wczoraj… — Bodenstein przerwał, kiedy się zorientował, że ojca również powinien zaliczyć do szerokiego kręgu podejrzanych. Martwy chomik na biurku szefa WindPro był jednoznacznym sygnałem, że za włamaniem mogli stać przeciwnicy farmy wiatrowej. A poprzedniego dnia późnym wieczorem zadzwoniła jeszcze Pia, żeby powiedzieć, że w wiadomościach wyemitowali materiał o protestach przeciwko nowej inwestycji. Zgodnie z wersją przedstawioną przez rzecznika prasowego stowarzyszenia, WindPro miała celowo wymordować całą populację tamtejszych chomików, żeby nie mieć problemów z otrzymaniem pozwolenia na budowę.

— Znasz człowieka, który wczoraj wieczorem występował w waszym imieniu w telewizji? — Bodenstein zmienił temat.

— No przecież, że tak. To był Jannis. Dlaczego pytasz?

— Tak tylko… przez przypadek widziałem ten reportaż. — To nie była do końca prawda, ale nie chciał, żeby ojciec zrobił się podejrzliwy. — A co twój przyjaciel Ludwig ma z tym wspólnego?

— Jak to, co? To on założył stowarzyszenie — odparł Bodenstein senior. — A teraz jest, że tak powiem, języczkiem u wagi, bo do niego należy strategicznie położona łąka, bez której nie będą mogli rozpocząć budowy. WindPro proponuje mu jakąś wariacką sumę za tę ziemię, ale on się nie zgadza. Z różnych względów nie ma możliwości postawienia farmy bez jego terenów.

Na pomarszczonej twarzy staruszka pojawił się złośliwy uśmiech.

— Jutro wieczorem będzie się działo! Już się nie mogę doczekać. — Spojrzał na zegar na ścianie i wstał od stołu. — No dobrze, na mnie już czas. Obiecałem Ludwigowi, że zluzuję go koło siódmej.

— Tato — powiedział Bodenstein. — Powinieneś wiedzieć, że wczoraj w WindPro znaleziono martwego człowieka.

Ojciec zatrzymał się, obrócił i spojrzał na Olivera. Jego twarz niczego nie wyrażała, ale w oczach miał zły błysk.

— Doprawdy? Tylko nie mów, że to był Theissen?

— Tato, to nie jest temat do żartów. Ten człowiek najprawdopodobniej został zamordowany. Są też poszlaki… — zawahał się, ale zdecydował, że powie prawdę. — Mam tylko nadzieję, że to, co powiem, zostanie między nami. Otóż mamy podstawy, żeby sądzić, że sprawca wywodzi się z kręgu przeciwników farmy wiatrowej.

— Bezsens, Oliverze, wierutna bzdura. Wszyscy w stowarzyszeniu jesteśmy prawymi obywatelami, a nie mordercami. A teraz wybacz, muszę lecieć. Zobaczymy się wieczorem.

I z tymi słowami wyszedł. Bodenstein złożył żółtą ulotkę i schował do kieszeni. Sprawa elektrowni wiatrowych zdawała się dla ojca bardzo ważna. Być może dawała mu poczucie, że na stare lata wciąż jest przydatny i potrzebny. I Oliver popierałby taką formę angażowania się i spędzania wolnego czasu, gdyby tylko w szeregach przeciwników farmy wiatrowej nie znajdował się ktoś, dla kogo życie ludzkie nie grało większej roli.

Ty chyba żartujesz! — Sekretarz stanu w krajowym Ministerstwie Ochrony Środowiska wytrzeszczył oczy i z niedowierzaniem wpatrywał się w Jannisa.

— Przecież przysięgałeś mi na wszystkie świętości, że w całej sprawie ani razu nie pojawi się moje nazwisko!

— Achim, bardzo mi przykro — odparł Theodorakis bez cienia żalu. — Ale tak się po prostu nie da. Muszę w jakiś sposób uprawdopodobnić swoje źródła i pokazać dane, bo inaczej jutro poprzekręcają moje słowa i będzie po zabawie.

Achim Waldhausen przełknął głośno ślinę. Siedzieli w srebrnym volkswagenie, jakich wiele jeździło po ulicach. Umówili się na parkingu zajazdu Medenbach przy A3, jak zresztą za każdym razem, od kiedy swoje spotkania musieli utrzymywać w tajemnicy. Samochody mijały ich z szumem, pędząc w kierunku Wiesbadener Kreuz.

— Wolałem, żebyś dowiedział się ode mnie, jeśli jutro będziesz chciał pójść na spotkanie mieszkańców. — Jannis sięgnął do klamki, lecz Waldhausen złapał go za ramię i nie pozwolił wysiąść.

— Jannis! Nie możesz mi tego zrobić. — W jego głosie pojawiła się błagalna nuta. — Jeśli to wyjdzie na jaw, będę musiał pożegnać się z pracą. Pamiętaj, że mam żonę, trójkę dzieci i dom, na który trzy lata temu wziąłem kredyt! Przekazywałem ci te informacje, bo jesteśmy starymi przyjaciółmi, i wierzyłem, że dotrzymasz słowa i nikt się nie dowie, że to ode mnie.

W jego oczach pojawił się paniczny strach. Jannis przyjrzał mu się z boku i pomyślał, jak to w ogóle możliwe, że kiedykolwiek lubił tego gościa. Ba, przecież wcześniej nazywał go swoim przyjacielem! Z odrazą przyglądał się ociekającej potem twarzy i grubym jak serdelki paluchom, które tamten zaciskał na jego ramieniu.

On i Achim współpracowali wcześniej w Ministerstwie Ochrony Środowiska, w wydziale odnawialnych źródeł energii i ochrony klimatu. Lecz podczas gdy on zrezygnował z bezpiecznej urzędniczej posady na rzecz daleko ciekawszej pracy na rynku komercyjnym, Achim bał się podjąć takie wyzwanie. Wolał robić karierę, wytykając błędy innym i wskazując ich zaniedbania. Dzięki temu dochrapał się przyzwoitego stanowiska.

— Posłuchaj, Achim — oznajmił Jannis. — Wszystko mi opowiedziałeś, bo byłeś zły. Ja cię o to wcale nie prosiłem. Chciałeś też, żeby te wszystkie machlojki ujrzały światło dzienne. A teraz uciekasz z podkulonym ogonem?

Achim wystąpił wcześniej przeciwko ówczesnemu przełożonemu, który bezczelnie dał się przekupić, a po podjęciu odpowiednich decyzji zwolnił się z ministerstwa, żeby przyjąć dużo bardziej lukratywne stanowisko w firmie, dla której podejmował korzystne rozstrzygnięcia. W tym czasie Achim zajął jego miejsce, sam został sekretarzem stanu i obrósł w piórka, przez co zaczął się bać. Żałosny tchórz. Co prawda ryzykował teraz, że wszystko obróci się przeciwko niemu, ale Achim był ulepiony z twardszej gliny, niż można by przypuszczać. Jeszcze mocniej zacisnął dłoń na ramieniu Jannisa, a potem przysunął pulchną twarz do jego twarzy, tak że Theodorakis mógł dostrzec pory jego skóry.

— Nie próbuj mnie czarować gładkimi gadkami o szczerości i szlachetności — wyszeptał zachrypniętym głosem. — Tobie chodzi przecież o małą prywatną wojenkę! Chcesz się zemścić, bo urazili twoje ego! I do tego wykorzystujesz innych, bo tak ci pasuje. Przekazałem ci te wszystkie informacje pod warunkiem, że pozostanę anonimowy. Jeśli złamiesz słowo, wszystkiemu zaprzeczę. A ty nie masz żadnego dowodu, że informacje otrzymywałeś rzeczywiście ode mnie.

— Grozisz mi? — Jannis wyrwał ramię z uścisku Achima.

— Jeśli tak to zrozumiałeś, to nic nie poradzę — odparł lodowato.

Mężczyźni siedzieli obok siebie i w milczeniu lustrowali się napiętym wzrokiem. Osiem lat wspólnej pracy, wspólne wypady na urlop i spotkania przy grillu — i wszystko miało teraz pójść w zapomnienie. Walczyli z otwartymi przyłbicami.

— Otóż wyobraź sobie, że mam dowody — oznajmił Jannis po chwili. — Byłeś dość nieostrożny, żeby pisać do mnie mejle.

— Jesteś żałosną świnią — syknął Achim z nienawiścią. — Ostrzegam cię. Pożałujesz, jeśli ujawnisz moje nazwisko. Gorzko tego pożałujesz. Masz moje słowo. A teraz wysiadaj. Spieprzaj!

Pia po raz kolejny niewłaściwie oszacowała ruch uliczny, i piętnaście minut później, niż sobie zaplanowała, podjechała samochodem pod siedzibę Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie. Wszystkie miejsca parkingowe przy krawężnikach były zajęte. Domyślała się, że to studenci, zamiast jeździć na rowerach albo chodzić piechotą, przyjeżdżali na wykłady samochodami. W końcu znalazła ciasną lukę między dwoma autami, na Paul-Ehrlich-Strasse. Potem wysiadła i puściła się biegiem, żeby zdążyć na rozpoczęcie sekcji zwłok. Henning nie tolerował spóźnień, a ona nie miała ochoty znosić jego humorów. Przecisnęła się między grupą studentów prawa przed wejściem do budynku, w biegu przywitała się z sekretarką profesora Kronlage i popędziła po drewnianej podłodze korytarza w kierunku schodów do podziemi. Punkt ósma przestąpiła próg prosektorium i weszła do sali sekcyjnej numer 1. Ciało Rolfa Grossmanna nagie i umyte leżało na metalowym stole, a asystent Henninga Ronnie Böhme czekał przy nim, gotów do rozpoczęcia sekcji. Widząc Pię, uśmiechnął się i przywitał. Intensywna woń rozkładających się tkanek była trudna do zniesienia, jednak policjantka wiedziała, że po kilku minutach człowiek się przyzwyczaja i zapach przestaje torturować zmysł powonienia. W trakcie małżeństwa z Henningiem spędziła w tych piwnicach niezliczone godziny; całe weekendy i bezsenne noce obserwowała swojego męża, jak rozcina zwłoki, bada organy wewnętrzne i wydrapuje wszystko spod paznokci zmarłych, poszukując ewentualnych śladów DNA sprawcy. Często, chcąc zobaczyć się z mężem, udawała się do Instytutu, by pobyć przy nim, kiedy wykonywał swoje obowiązki. Choć teraz uważała, że to nie do końca była praca, a raczej rodzaj opętania. Jego pracoholizm szybko przyniósł efekty, bo już w wieku dwudziestu ośmiu lat zajmował bardzo wysokie stanowisko, wydał sześć książek i opublikował ponad dwieście artykułów w fachowych czasopismach. Pia znała je na pamięć, bo to jej przypadł wątpliwy honor porządkowania i przepisywania chaotycznych notatek — z początku na maszynie do pisania, a potem na komputerze — na czysto, bo kolejne sekretarki Henninga składały broń, nie mogąc poradzić sobie z bazgrzącym jak kura pazurem szefem.

— A, jesteś już — odezwał się gdzieś zza jej pleców. — Dzień dobry.

— Cześć. — Odsunęła się na bok, żeby zrobić mu miejsce. — Gdzie jest prokurator?

— Pan Heidenfelder utknął w korkach. Na amen. Tak się w każdym razie tłumaczy. Nieważne, bo i tak zaczynamy. O dziesiątej mam wykład i nie chcę się spóźnić.

Doktor Kirchhoff rozpoczął od zewnętrznych oględzin ciała. Każdą uwagę i obserwację wypowiadał głośno, bo na szyi miał mikrofon, który nagrywał jego słowa do późniejszego protokołu. Pia spojrzała na podświetlaną tablicę do oglądania zdjęć rentgenowskich. Widziała już w życiu dość prześwietleń, żeby na pierwszy rzut oka rozpoznać złamania. Rolf Grossmann w wyniku upadku ze schodów doznał złamania mostka, prawego obojczyka, prawej strony miednicy i prawego ramienia, a także żeber po lewej stronie od drugiego do siódmego. Jednak te obrażenia nie zagrażały jego życiu, podobnie jak rana na potylicy.

— Przy okazji — odezwał się Henning znad stołu. — W czasie wypadku był pod wpływem alkoholu. W laboratorium ustalili, że miał minimum 1,7 promila we krwi. I jest jeszcze coś, co może cię zainteresować. Na ubraniu denata znajdowała się cała masa włókien, które w tej chwili są poddawane analizie. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy jeszcze fragment odcisku palca albo ślady DNA na kawałku rękawiczki, którą trzymał w dłoni.

To rzeczywiście świetnie rokowało dla śledztwa.

Henning i Böhme tworzyli doskonale zgrany zespół; od lat pracowali razem, szybko i sprawnie. Realizując kolejne punkty szczegółowej procedury sekcyjnej, doktor Kirchhoff rozciął skórę głowy i oddzielił ją od kości, przesuwając na twarz. Piłą elektryczną odciął górny fragment czaszki i odłożył go obok.

Co się działo z Grossmannem, kiedy spadał ze schodów? Co myślał przez te dwie czy trzy sekundy? Co myśli człowiek, kiedy już wie, że zaraz umrze? Co wtedy czuł? Jak zginął? Czy umierał w bólu?

Pia poczuła zimny dreszcz i dostała gęsiej skórki.

Cholera, dziewczyno! Pomyślała. Weź się w garść! Co to za idiotyczne myśli? Dotychczas nigdy nie miała problemów z zachowaniem zdrowego dystansu do tego, czym zajmowała się zawodowo. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

— Ha! — mruknął Henning nieoczekiwanie.

— Co jest? — zainteresowała się Pia.

— Nawet gdyby nie zleciał ze schodów i tak długo by nie pociągnął. — Henning uniósł serce denata i przyjrzał mu się uważnie. — Nadaje się tylko do śmieci. Silny przerost lewej strony i bardzo duże zbliznowacenia.

Położył organ na metalową tackę.

— O, proszę, tutaj mamy przyczynę silnego krwotoku wewnętrznego. Pęknięcie aorta descendens.

— Mógł zostać bardzo silnie uderzony w pierś — podsunęła Pia, z całych sił starając się skupić na przebiegu sekcji i faktach, które Henning opisywał starannie monotonnym głosem. Niestety, nie potrafiła! Na próżno walczyła z mdłościami, bo już po chwili poczuła, że zjedzone na śniadanie tosty z nutellą, zmieszane z sokiem żołądkowym wędrują niebezpiecznie szybko przełykiem w górę.

Słowa Henninga docierały do niej, jakby były wypowiadane gdzieś z bardzo daleka.

— Nie, nie sądzę. Moim zdaniem było zupełnie inaczej. Ten człowiek przeżył zawał serca i spadł ze schodów. Wylądował prawą stroną ciała, o czym świadczą liczne złamania i obtłuczenia. Ale ktoś próbował go reanimować. Po lewej stronie klatki piersiowej widać połamane żebra, złamany mostek i otarcia skóry — typowe ślady poreanimacyjne. To by również tłumaczyło pęknięcie aorty…

Kiedy Henning wyjął z otwartej jamy brzusznej wątrobę Grossmanna, pod Pią ugięły się nogi. Zatoczyła się i ostatkiem sił wypadła na korytarz, otworzyła drzwi do toalety i zwymiotowała do sedesu. Krztusząc się i dusząc, osunęła się potem na zimne płytki, a łzy ciurkiem spływały jej po policzkach, mieszając się z zimnym potem, od którego cała się lepiła. Klęczała tak przy sedesie, bo nie miała sił wstać. Ktoś nachylił się nad nią i spuścił wodę. Pia oparła się o ścianę i zawstydzona przycisnęła dłoń do ust.

— Co się z tobą dzieje? — Henning przykucnął obok, a w jego oczach mieszały się zaskoczenie i troska.

— Ja… sama nie wiem… — wyszeptała. Coś takiego nigdy wcześniej jej się nie przydarzyło. Wstydziła się i jednocześnie cieszyła, że tylko Henning i Ronnie byli świadkami takiego upokorzenia, bo tylko szczęśliwym zrządzeniem losu na salę nie dotarł prokurator, który radośnie opowiadałby o tym na prawo i lewo.

— Chodź, pomogę ci wstać. — Henning podał jej dłoń, z której wcześniej zdjął rękawiczkę, ale widząc, w jakim jest stanie, złapał ją pod pachy i postawił na nogach. Pia oparła się o ścianę i uśmiechnęła słabo.

— Dzięki. Już dobrze. Naprawdę nie mam pojęcia, co to było.

— Jak nie chcesz, nie musisz uczestniczyć w sekcji — powiedział Henning. — I tak już praktycznie skończyliśmy. A raport doślę ci później.

— Oj, przestań — zaprotestowała Pia. — Nic mi nie jest.

Nachyliła się nad umywalką, nabrała w dłonie zimnej wody i zanurzyła twarz. Potem wytarła się papierowym ręczniczkiem. W lustrze dostrzegła rozbawione spojrzenie Henninga.

— Śmiejesz się ze mnie — stwierdziła urażonym tonem. — To nie fair.

— Nie, nie! Nie śmieję się z ciebie. — Potrząsnął głową. — Pomyślałem po prostu: to właśnie jest moja Pia. Każda inna kobieta martwiłaby się o makijaż, a ty po prostu myjesz twarz wodą i niczym się nie przejmujesz.

— Po pierwsze, nie jestem już twoją Pią. Po drugie, nie mam dzisiaj makijażu. — Pia odwróciła się twarzą do byłego męża. — A po trzecie, nie mam ochoty biegać po Instytucie z resztkami wymiocin w ustach.

Henning słuchał jej, a z twarzy nie schodził mu szeroki uśmiech. W końcu dotknął dłonią jej policzka.

— Masz lodowatą buzię.

— Trudno się dziwić, po czymś takim. — Pia była zła na siebie, bo okazała słabość. Nienawidziła sytuacji, kiedy nie była w stanie się kontrolować. Henning przyglądał się jej ze współczuciem. Po chwili odsunął jej z czoła kosmyk włosów. Policjantka cofnęła się o krok. Nie chciała współczucia, a już na pewno nie od byłego męża.

— Daj spokój! — fuknęła niemiło.

Opuścił dłonie.

— Dobrze. Muszę wracać do pracy — powiedział. — Przyjdź, jak będziesz gotowa, okej?

— Tak. Pewnie. — Pia poczekała, aż Henning wyjdzie z toalety, i spojrzała w lustro. Mimo opalenizny wyglądała blado. W policji pracowała od przeszło dwudziestu lat, w tym dziesięć lat spędziła w wydziale zabójstw, gdzie widziała znacznie gorsze rzeczy niż ciało Grossmanna. Dlaczego więc jego widok tak bardzo na nią podziałał? Postanowiła, że nikt nie może się dowiedzieć o jej załamaniu w czasie sekcji. Jeszcze tylko brakowało, żeby przełożony musiał wysłać ją do policyjnego psychologa!

— Pia! Weź się w garść! — powiedziała głośno do swojego odbicia w lustrze. Potem odwróciła się, wyszła z toalety i pomaszerowała do sali sekcyjnej.

Stał na rogu ulicy, schowany za dużym krzakiem laurowiśni i cierpliwie czekał, aż jej auto zjedzie z podjazdu i skręci w lewo, w stronę miasta. Na wszelki wypadek odczekał jeszcze kilka minut, a potem uruchomił silnik motoroweru i podjechał pod dom. Nie miał zbyt wiele czasu, bo nie pojechała ani do biura, ani do miasta — zdradzał to codzienny strój, jaki miała na sobie, wsiadając do auta. Pewnie wyskoczyła tylko na zakupy do marketu budowlanego, co ostatnio weszło jej w zwyczaj. Mark wyłączył silnik, odstawił skuter i wbiegł po schodach do drzwi wejściowych. Mijając stojącą w przedpokoju komódkę w stylu biedermeier, łupnął w nią kaskiem. Matka znalazła mebel na jakiejś wyprzedaży i starannie odnowiła go w swojej pracowni. Miał nadzieję, że od uderzenia została głęboka rysa. Jakiś czas temu zapałała wielką miłością do odnawiania starych mebli. Skakała dookoła tych zatęchłych gratów, jakby to były żywe stworzenia. Chore. Lecz w duchu bardzo się cieszył, bo od kiedy zajmowała się tymi spróchniałymi śmieciami, przestała go zamęczać swoją obecnością i wypytywaniem, co tam w szkole i tak dalej. Drzwi do gabinetu zostawiła otwarte. Zajrzał i przekonał się, że nie ma tam laptopa.

Mark zbiegł schodami do piwnicy i wszedł do jej warsztatu. W powietrzu unosił się zapach terpentyny, oleju lnianego i lakieru, aż zakręciło go w nosie. Włączył światło i się rozejrzał. Wszędzie, gdzie się tylko dało, stały puszki, puszeczki, pudełeczka i butelki, leżały pędzle, szpachtułki i papiery ścierne, których matka potrzebowała przy swoim nowym hobby. Posiadała nawet spawarkę, za pomocą której tworzyła nowe okucia, kiedy stare okazywały się zbyt zniszczone, by je naprawić. Tylko gdzie, u diabła, postawiła komputer? Mark obszedł ostrożnie pomieszczenie, żeby nie zrzucić niczego i nie narobić bałaganu. A, proszę bardzo. Znalazł go. Leżał sobie na krześle, pod stosem jakichś kolorowych katalogów. Mark przełożył gazetki na ziemię i otworzył ekran. Hasło było dziecinnie proste, a poza tym nigdy go nie zmieniała. Z wprawą zalogował się na firmowy serwer, a chwilę później miał już dostęp do konta pocztowego ojca. Zaczął przewijać wiadomości, aż trafił na te, których szukał. Skupiony klikał kolejne okienka, zaznaczając wybrane listy, a potem przesłał je dalej. Na koniec usunął je z folderu WYSŁANE, żeby ojciec nie nabrał podejrzeń, i jednym kliknięciem opróżnił kosz. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie sprawdzić też skrzynki matki; wśród najnowszych wiadomości znalazł list od swojej nauczycielki literatury. Głupie krówsko skarżyło się na jego nieobecności.

— Fuck you — mruknął i przeniósł wiadomość do kosza. To by było na tyle. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Wyłączył komputer, przykrył go na powrót katalogami i wyszedł z pracowni matki. Bardzo się pilnował, żeby nie zostawić śladów, które mogłyby go zdradzić. Wpół do dziesiątej! Jeśli się pospieszy, zdąży jeszcze na trzecią lekcję!

Kai Ostermann znalazł w Internecie całą masę informacji na temat stowarzyszenia obywatelskiego „NIE dla elektrowni wiatrowych w Taunusie”. Ich strona internetowa była aktualizowana na bieżąco, i to na tyle, że znajdował się już na niej link do wiadomości z poprzedniego wieczoru. Ostermann odtworzył materiał na dużym ekranie na ścianie sali odpraw wydziału K11.

— To jest Jannis Theodorakis — wyjaśnił, kiedy na monitorze pojawił się ciemnowłosy mężczyzna. — Rzecznik prasowy stowarzyszenia. I administrator ich strony.

— A poza tym były pracownik WindPro — dokończył Cem Altunay. — Theodorakis odszedł z firmy w atmosferze skandalu i do dzisiaj rzuca im kłody pod nogi. Poza tym nie zwrócił klucza uniwersalnego do budynku i pomieszczeń. Niestety, nie udało mi się jeszcze ustalić jego aktualnego miejsca zamieszkania. Oficjalnym adresem stowarzyszenia jest gospodarstwo Ludwiga Hirtreitera w Eppstein-Ehlhalten.

Bodenstein, który siedział u szczytu długiego stołu, zamyślony pokiwał głową. Przypomniał sobie o żółtej ulotce, którą miał w kieszeni marynarki, i położył ją na stole.

— Tak przy okazji, mój ojciec należy do stowarzyszenia przeciwników budowy farmy wiatrowej — oznajmił. — Ludwig Hirtreiter to jego najstarszy i najlepszy przyjaciel.

— No, to wspaniale! — Ostermann był zachwycony. — Będziemy mieli wiadomości z samego frontu!

— To akurat wykluczone. — Bodenstein potrząsnął głową. — Mój ojciec jest niestety wyjątkowo zasadniczy, jeśli chodzi o takie sprawy.

Drzwi do sali otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczyła Pia.

— Witam! — Uśmiechnęła się do wszystkich i stanęła przy swoim krześle, na lewo od Bodensteina. — Coś mnie ominęło?

Oliver wyczuł unoszący się wokół podwładnej zapach rozkładu, który przenikał włosy i ubrania równie intensywnie jak dym papierosowy.

— Cześć — odpowiedział z uśmiechem. — Nie, a w każdym razie niewiele. Właśnie mówiłem, że mój ojciec należy do tego stowarzyszenia, które lobbuje za zakazem stawiania elektrowni wiatrowej w Taunusie.

— Serio? — Pia z jakiegoś powodu zareagowała rozbawieniem. — Jakoś nie potrafię wyobrazić go sobie, jak biega z transparentem i protestuje.

— Prawdę mówiąc, ja też nie — odparł Bodenstein. — Niestety, z powodu wrodzonego uporu odpada jako informator.

— Chcecie dokończyć, co zaczęliście, czy mogę wam przerwać i przedstawić wyniki sekcji?

— Przerywaj. Chętnie posłucham. — Bodenstein kiwnął głową.

Pia otworzyła torebkę i wyjęła notatnik.

— Wszystko wskazuje na to, że Rolf Grossmann nie został zamordowany — oznajmiła, podwijając rękawy błękitnej bluzki, spod której wyłoniła się cudnie opalona skóra. — Jednym słowem: to nie było morderstwo.

— Nie, to niemożliwe! — zaprotestował Cem Altunay. — A co z odciskiem buta i fragmentem rękawiczki w ręku Grossmanna?

— Autopsja nie może wykazać jednoznacznie, co się tam stało — odparła Pia. — Henning uważa, że Grossmann miał zawał i dlatego spadł ze schodów. Dobra, mówię dalej.

W oczach pozostałych dostrzegła ciekawość.

— Najprawdopodobniej ktoś usiłował go reanimować. Przemawiają za tym złamanie mostka, połamane żebra i otarcia skóry po lewej stronie klatki piersiowej. Albo w wyniku upadku ze schodów, albo w czasie reanimacji pękła mu aorta. Doszło do silnego krwawienia wewnętrznego.

— Tylko że całe schody też przecież były w plamach krwi. — Kathrin Fachinger nie była jeszcze przekonana.

— Grossmann krwawił z nosa, być może ze wzburzenia. Miał poważne problemy z sercem i zażywał silne leki przeciwzakrzepowe, dlatego krwawienie mogło być bardzo obfite. Poza tym spadając, uderzył się w głowę i rozciął sobie skórę.

Przez kilka sekund panowała cisza.

— To mogłoby oznaczać, że włamywacz wystraszył go na śmierć, ale mimo wszystko usiłował go jeszcze uratować. — Bodenstein pokiwał głową.

— Dokładnie. — Pia potaknęła. — Na przedniej części ubrania Grossmanna była cała masa włókien. Ktoś musiał na nim usiąść, żeby zrobić mu masaż serca. Niestety, nie udało mu się. Ale dzięki temu mamy trochę śladów. Do tego dochodzi odcisk buta i kawałek rękawiczki lateksowej.

— To raczej mało, ale bywało gorzej. — Ostermann był optymistycznie nastrojony. — Przy odrobinie szczęścia okaże się, że włamywacz jest miłośnikiem rzadkich butów albo będziemy mieli jego DNA w systemie.

— Dzisiaj po południu dostaniemy wstępne wyniki sekcji. Przy okazji, Grossmann miał nieźle w czubie, kiedy zmarł. Ponad 1,7 promila — podsumowała Pia.

— No okej, ale w takim razie zgodnie z regulaminem to nie jest już nasza sprawa, prawda? — Ostermann rozejrzał się po zebranych. — Sprawa dotyczy włamania, więc jeśli WindPro nie będzie chciało dochodzenia, to my nie mamy tam czego szukać.

— Pamiętaj o trupie — zaprotestowała Pia. — Na razie nie udało nam się ustalić dokładnego przebiegu zdarzenia. Możliwe, że włamywacz zepchnął go jednak ze schodów, a kiedy zobaczył, co zrobił, poczuł wyrzuty sumienia i zaczął go ratować. To by oznaczało, że sprawca nie był zawodowcem.

— Dochodzenie będzie trwało, dopóki nie wykluczymy jednoznacznie i ponad wszelką wątpliwość działania osób trzecich w związku ze śmiercią Grossmanna — potwierdził Bodenstein. Po takim rozstrzygnięciu zespół wrócił do analizy działania stowarzyszenia i Jannisa Theodorakisa.

— Mówienie o eksterminacji chomików to dość jednoznaczna przesłanka — stwierdziła Kathrin Fachinger z przekonaniem. — Na pewno nie uznałabym tego za przypadek.

— Moim zdaniem to byłoby zbyt oczywiste. — Pia pokręciła głową. — Pół nocy nad tym myślałam. Gdybym to ja podrzuciła martwego chomika szefowi firmy, która ma budować farmę wiatrową, a po drodze zostawiłabym jeszcze trupa na schodach, raczej nie wspomniałabym ani o jednym, ani o drugim, wypowiadając się w mediach.

— Coś w tym jest. — Cem zgodził się z nią.

— Za to uważam, że Theissen zachowuje się dość podejrzanie — dokończyła Pia. — Okłamał nas, i to nieraz, jego alibi może potwierdzić tylko żona, a przecież miał dość czasu, żeby ustalić z nią wersję.

— Mnie zainteresowało co innego. Mianowicie pozostałe organizacje ochrony środowiska z regionu. — Do rozmowy włączył się szef. — Przecież oni powinni pierwsi głośno protestować przeciwko zabijaniu chomików i niszczeniu lasów, prawda?

— Też już o tym myślałem i zacząłem szukać na ich stronach internetowych — odpowiedział Kai Ostermann. — I wiecie, co znalazłem? Otóż nic. Na żadnej ze stron nie ma ani słowa na temat planowanej budowy farmy!

— Organizacje ekologiczne mają trudny orzech do zgryzienia, jeśli chodzi o energię ze źródeł odnawialnych. — Cem wzruszył ramionami. — Elektrownie atomowe nie, dziękuję, ale energia wiatrowa jak najbardziej.

— Tak przynajmniej można by przypuszczać. — Kai pokiwał głową i spojrzał do swojego notatnika. — Ale dopiero teraz zaczyna się robić ciekawie: WindPro sponsorowała w ostatnich latach wiele projektów ekologicznych, w tym na przykład przywrócenie naturalnego biegu strumienia w dolinie Brehmtal, zalesianie terenów zniszczonych przez wiatr przy Vockenhausen i budowę schroniska dla osieroconych dzikich zwierząt w Niederjosbach. Na ich stronach internetowych są całe galerie ze zdjęciami szefa WindPro i wdzięcznych obrońców przyrody, jak odbierają od niego czeki, a potem jak on odwiedza miejsca wykorzystania przekazanych funduszy. W BUND ma nawet status honorowego członka. Proszę. I czy to może być przypadek? Nie sądzę. Po jednym projekcie na każdą z dużych organizacji. I wszystkie w okolicach Eppstein.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — Bodenstein spojrzał na niego, marszcząc czoło.

— Dla mnie wygląda to tak, jakby WindPro przeciągało te wszystkie organizacje na swoją stronę, żeby komuś nie przyszła chętka protestować przy zaplanowanej farmie wiatrowej.

— Zatem chodzi o coś w rodzaju łapówki? W sumie to nawet brzmi logicznie. — Bodenstein pokiwał z uznaniem głową.

— Kto wie, o jakie pieniądze tak naprawdę chodzi — ciągnął Kai. — WindPro na pewno przelało im wystarczająco dużo środków, żeby opłacało im się teraz trzymać buzię na kłódkę.

— Mimo wszystko naszym głównym podejrzanym zostaje Theodorakis — wtrąciła się Pia. — Ma klucz uniwersalny do budynku i poszczególnych pomieszczeń, a poza tym bruździ WindPro, gdzie się tylko da. Powinniśmy z nim porozmawiać.

— Tyle że nie wiemy, gdzie mieszka — powtórzył Cem z żalem.

— Ale szybko się tego dowiemy. — Bodenstein podał Pii żółtą ulotkę, która zapraszała na przybycie na walne zebranie mieszkańców. — Pojawi się najpóźniej jutro wieczorem na tym spotkaniu. Mój ojciec też tam będzie. I całkiem możliwe, że przyjdzie również nasz włamywacz.Październik 1998

Był ponury, nieprzyjemny piątkowy wieczór. Wszyscy już dawno rozpoczęli weekend i poszli do domów, a ona została w laboratorium sama, jak często zresztą. Skupiona wprowadzała do komputera wyniki badań. Jeśli wszystko pójdzie tak, jak zakładała, procesor przekształci liczby w przecudne grafiki, które będą niczym podpis pod jej habilitacją. Nie mogła się już doczekać, ale wiedziała, że musi uzbroić się w cierpliwość i zadbać o wyjątkową dokładność, bo jeden błędnie wprowadzony przecinek będzie miał katastrofalne skutki.

Nagle usłyszała jakiś dźwięk. Czyjeś kroki w korytarzu. Niespodziewanie otworzyły się drzwi, a jej serce zaczęło bić szybciej.

— Tak właśnie myślałem. Spodziewałem się, że panią tu znajdę. — Uśmiechnął się szeroko, choć twarz miał czerwoną z zimna, a potem z kieszeni płaszcza wyjął butelkę szampana.

— A cóż to? Czyżby była jakaś okazja do świętowania? — zapytała. Mimo że widywała go niemal codziennie, jego obecność wystarczyła, by adrenalina wprawiła jej ciało w drżenie.

— Oj, jest! I to jaka! Coś niesamowitego! — Nagle w jego oczach dostrzegła coś, co sprawiło, że dostała gęsiej skórki. Chyba rzeczywiście wiedział o czymś wyjątkowym, bo nigdy jeszcze nie widziała go tak uskrzydlonego. Zazwyczaj zachowywał się powściągliwie i z dystansem. Czasem był wręcz oschły.

— Proszę, Anno, zapraszam panią do mnie, do biura. Tam jest znacznie przytulniej.

Anna! Nigdy jeszcze nie zwrócił się do niej po imieniu! Tylko co to wszystko mogło oznaczać? Co sprawiło, że wrócił o tej porze do Instytutu?

— Niech będzie! — Zaśmiała się. — Potrzebuję jeszcze dziesięciu minutek.

— Tylko niech się pani pospieszy, bo szampan nie będzie już zimny.

Mrugnął do niej porozumiewawczo i zniknął. Serce waliło jej jak szalone. Przez niecały rok, który przepracowała jako podwładna profesora Eisenhuta, często przebywała z nim sam na sam, ale nigdy wieczorem i z całą pewnością ani razu nie pili razem szampana. Zdjęła biały fartuch, zsunęła gumkę i rozpuściła włosy uczesane w praktyczny koński ogon, a potem poprawiła fryzurę palcami. Windą wjechała na siódme piętro, gdzie podłoga była wyłożona drewnianym parkietem, na którym skrzypiały jej buty z gumowymi podeszwami. Nieśmiało weszła do jego biura i zatrzymała się niepewnie. Co prawda bywała tu już wcześniej, jednak swobodniej czuła się tylko na dole, w laboratoriach.

— Proszę, proszę, niechże pani wchodzi! — zawołał na jej widok. Zdjął płaszcz i razem z marynarką i krawatem przerzucił przez oparcie fotela. Z szafki wyjął dwa kieliszki do szampana i otworzył butelkę. Kiedy wystrzelił korek, zmrużył oczy i wykrzywił twarz.

— No dobrze, a za co właściwie pijemy? — zapytała. Serce waliło jej jak młotem, miała wrażenie, że odbija się od żeber. Pomyślała, że gdyby wszystkiego nie zagłuszał szum wiatru zza okien, musiałby usłyszeć to dudnienie.

— Za to, że nasz Instytut od pierwszego stycznia przyszłego roku będzie oficjalnym ciałem doradczym rządu federalnego w kwestii problemów klimatycznych. — I z młodzieńczym uśmiechem podał jej kieliszek szampana tak zimnego, że szkło pokryło się z zewnątrz skroploną parą. — Postanowiłem uczcić ten sukces ze swoją najlepszą pracownicą.

Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.

— O Boże… — wyszeptała. — Racja! Przecież był pan dzisiaj w Berlinie! Na śmierć o tym zapomniałam! Gratulacje!

— Dziękuję! — Znów uśmiechnął się szeroko i z zadowoleniem uniósł kieliszek. Kiedy wznieśli toast, wypił zawartość niemal jednym haustem. — Uczciwie na to zapracowaliśmy.

Wypiła łyczek alkoholu. Przyjechał do Instytutu tylko po to, żeby z nią uczcić to wyróżnienie! Dłonie drżały jej z podniecenia i nie mogła oderwać od niego wzroku. Wzburzone przez wiatr włosy, błyszczące oczy i te usta, o których śniła, od kiedy ujrzała je po raz pierwszy. Musiała przełknąć i poczuła, jak oblewa się rumieńcem. Nigdy jeszcze nie była tak zakochana! Niezależnie od tego, co do niego czuła, podziwiała profesora za jego zapał, przekonanie i pewność, że robi coś dobrego. Podziwiała jego ogromną wiedzę, błyskotliwy umysł i tak, nawet jego arogancję!

Całkiem nieoczekiwanie zacisnął pięść w geście tryumfu i zaśmiał się głośno. Potem odstawił kieliszek na biurko, podszedł bliżej i położył jej dłonie na ramionach. Spojrzał prosto w oczy.

— Udało nam się, Anno! — wyszeptał zachrypniętym głosem i spoważniał. — Rozumiesz? Od dzisiaj możemy już mówić: only sky is the limit!

Wziął jej twarz w dłonie. Wpatrywali się w siebie w milczeniu, aż jego usta zadrżały. Najwyraźniej odczytał w jej wzroku odpowiedź na pytanie, którego nie wypowiedział, bo przyciągnął ją do siebie i pocałował z pasją, która wypełniła jej ciało płynnym ogniem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: