Którędy do wyjścia - ebook
Nowa książka Katarzyni Boni, autorki Ganbare! Warsztatów umierania. Osobista opowieść o życiu w cieniu katastrofy klimatycznej, zmieniającym się świecie, stracie i nowych początkach.
Motyle i hipopotamy.
Dziób tukana czterokrotnie większy od jego głowy.
Zimę, smak wanilii i oliwy.
Codzienną poranną kawę.
Brzozy. Przynajmniej w naszej szerokości geograficznej.
A także sosny, świerki i modrzewie.
Wszystko to i wiele, wiele więcej utracimy wraz ze światem, który właśnie znika. Płonie w pożarach lasów, topi się z lodowcami, dusi pod warstwą dwutlenku węgla, za którego podliczaniem nie sposób już nadążyć. Więc dlaczego nie czujemy przerażenia? Dlaczego emocje nie nadążają za odczuciami przegrzanego ciała? Jakie jest to niemieckie słowo na nieprzystawalność uczuć do rzeczywistości? I którędy do wyjścia z tej katastrofy?
Katarzyna Boni stworzyła poruszającą opowieść o zagubieniu w przyszłości, która nadeszła. I o osobistym wymiarze planetarnego kryzysu. Ale to nie jest kolejna książka o globalnym ociepleniu. To zapis prywatnej drogi, która wiedzie od poczucia bezsilności w obliczu straty ku nowym początkom. Żałoba po świecie przyrody przeplata się z żałobą po odchodzących najbliższych, a perspektywa zostania matką – z lękiem o świat, w którym przyjdzie żyć kolejnym pokoleniom.
Z tej intymnej narracji wyłania się uniwersalny obraz naszych wspólnych obaw, niepewności i nadziei.
Katarzyna Boni – pisarka i reporterka. Autorka książek non-ficton, m.in. Ganbare! Warsztaty umierania i Auroville. Miasto z marzeń, esejów i opowiadań, a także książki dla dzieci o oceanie i jego stworzeniach Ośmiornica Zośka. Pisze o traumie, żałobie i nadziei. Opisuje losy uchodźców wojennych, osób dotkniętych traumą po katastrofach naturalnych oraz tych, którzy znaleźli się w samym centrum kryzysu klimatycznego. Od kilku lat pisze o zmianach klimatu i o tym, jak wprowadza ją nas one w nową rzeczywistość. Bada, w jaki sposób możemy radzić sobie z lękiem wywołanym przez kryzys klimatyczny oraz jak możemy odnaleźć sposoby życia w tym nowym świecie. W swojej najnowszej twórczości robi miejsce dla istot nieludzkich i ich perspektywy. Wierzy, że odejście od antropocentryzmu może nam pomóc w mierzeniu się z epoką antropocenu. Jest autorką trzech książek non-fiction dla dorosłych, książki dla dzieci o oceanie i jego stworzeniach, wielu esejów oraz kilku opowiadań. Jej twórczość została wyróżniona kilkoma polskimi nagrodami i nominacjami oraz międzynarodowymi, w tym nagrodą European Press Prize 2025 za tekst „Matki na końcu świata”.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0360-9 |
| Rozmiar pliku: | 688 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ważne są osobista perspektywa i odwaga, by mówić
o wspólnym doświadczeniu. Naszym, tu i teraz.
W serii ukazały się dotąd:
Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem Jarka Westermarka
Muszę ci coś powiedzieć Aleksandry Zbroi
Rok, w którym nie umarłem Mikołaja Grynberga
W przygotowaniu:
Joanna Mizielińska – Księga umarłych
Babci Krysi i Dziadydze
ogień
SPALONY LAS
Chcesz wiedzieć, jak się to wszystko zaczęło?
W 2021 roku pojechałam na Sycylię zobaczyć spalony las. Dzień był jesienny, ciepły – choć pochmurny. Powietrze wypełniał zapach pieczonych kasztanów, które – chwycone z okna samochodu – przyjemnie parzyły palce, a potem język.
Z barokowego Noto do Giarratany jest niecała godzina drogi. Współrzędne dostałam od Maurizio, który w sierpniu gasił pożary. Pokierował mnie do parku leśnego Calaforno z sosnami alepskimi i platanami wschodnimi.
Dwa miesiące przed moim wyjazdem przez Europę przeszedł antycyklon Lucyfer, który przyniósł rekordowe upały. Choć słowo „rekordowe” traci na znaczeniu, to rzeczywiście padł wtedy rekord Europy: w sycylijskiej Floridii odnotowano temperaturę 48,8 stopnia Celsjusza. Gumy do żucia rozpuszczały się w opakowaniach, zwierzęta w rzymskim zoo karmiono kostkami lodu. A potem zaczęły się pożary. We Francji ewakuowano dwadzieścia tysięcy osób, w Grecji spaliło się sto tysięcy hektarów lasów i pól – to jakby spłonęły dwie Warszawy. Na południu Włoch płomienie sięgały pięćdziesięciu metrów, trawiły domy i trzystuletnie gaje oliwne. W ciągu dwunastu godzin strażacy byli wzywani ponad pięćset razy – nie tylko na Sycylii, ale i w Kalabrii, na końcu włoskiego buta. Zginęło pięć osób.
Patrzyłam na zdjęcia zwęglonych domów, filmy z poparzonymi psami, fotografie nocy rozświetlonej pomarańczową łuną. Martwe krowy, kozy i świnie. Martwe lisy i wiewiórki.
Tam, gdzie jest ogień, słychać trzaski, piski i krzyki.
Trrrzzz!
Piiiiii!
Aaaaaaa!
Ale moje ciało nie czuło przerażenia, o którym wiedział mózg. Dlatego musiałam tam pojechać.
Wyobrażałam sobie żar bijący z przesuszonej ziemi – choć od pożaru minęło już kilka tygodni. I unoszony wiatrem popiół wirujący wśród zwęglonych kikutów. W głowie wyświetlałam film w odcieniach czerni i szarości. To jedyne, co zostało z zieleni lasu.
Potrzeba dotknięcia poczerniałych od ognia drzew zmieniła się w obsesję. Jakby spojrzenie na sczerniałe pnie, poczucie woni dymu, ubrudzenie palców sadzą mogło odblokować uczucia.
*
Spalony las widać z daleka – ciemna plama w gęstej zieleni wzgórza. Droga podparta z dwóch stron murem z kamieni łagodnie pięła się po zboczu, drzewa oliwne i przesuszone sady owocowe ustąpiły miejsca sosnom. Zaparkowałam nieopodal kilkusetletniego domu z kamienia. Mapa w telefonie podpowiadała, że to Locanda Angelica. Strona internetowa informowała, że mają domki na wynajem, basen i najlepszą restaurację w okolicy.
Żywej duszy, słychać tylko szczekanie psa.
Weszłam w ciemną plamę.
Drzewa stały prosto. Na czarnych gałęziach wisiały rude igły i liście. To nie pogorzelisko, tylko kształt lasu bez lasu. Wypalone niczym glina pomniki tego, co było.
Czemu spalone drzewa nie upadają?
W powietrzu czuć było ledwo uchwytny zapach dymu. Czarną ziemię przykrywały rdzawe igły – musiały opaść, kiedy ogień już zgasł, a żar się wyczerpał. Szłam od drzewa do drzewa, lekko muskając pnie. Przy nodze mignęło coś białego. Schyliłam się. Wypalona do białości muszelka.
Usiadłam na kamieniu z muszelką w dłoni. Czekałam na łzy. Na przerażenie. Złość. Strach. Rozpacz. Na bezradność. Chciałam dotknąć tego, co przecież musi być w środku, co towarzyszy mi od kilku lat, tylko zgubiło się gdzieś pomiędzy robieniem prania a płaceniem rachunków. Chciałam, żeby wreszcie do mnie dotarło, że przyszłość już tu jest.
Dzień był ciepły, jesienny. Ćwierkały ptaki, w oddali szczekały psy. Oparłam się o poczerniały pień.
Nie czułam smutku, tylko spokój.
Ze spalonej ziemi wyrastała młoda, zielona trawa.
Jakie jest to niemieckie słowo na nieprzystawalność uczuć do rzeczywistości?
*
Z Calaforno pojechałam do Floridii. To właśnie tam 11 sierpnia 2021 roku zanotowano najwyższą temperaturę w historii Europy: 48,8 stopnia Celsjusza. Poprzedni rekord, z 1999 roku, należał do innego sycylijskiego miasteczka – godzinę drogi na północ od Floridii. 48,5 stopnia. Jeszcze wcześniejszy – do Aten. 48 stopni. W 1977 roku.
Floridia niczym się nie wyróżniała. Współczesne przedmieścia z nudnymi szeregowcami, centrum pełne wysokich krawężników i odrapanych kamienic w kolorze mokrego piasku. Czas sjesty, wszystkie drzwi były zamknięte. Chciałam napić się kawy przy głównym placu pod kościołem. Poczuć zapach najgorętszego miejsca Europy – zapach przyszłości – i ruszyć dalej. Parkując, zahaczyłam o kamienny krawężnik.
Wymiana koła zajęła dwie godziny. Kiedy meccanico kończył dokręcać śruby, z nieba spadły pierwsze grube krople. On rzucił się do furgonetki, ja do wypożyczonego samochodu. Lunęło tak, że wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem deszczu z szyby. Przeczekałam kilkanaście minut, zanim ruszyłam w dół ulicami zamienionymi w bystre strumienie. Minęłam Piazza del Popolo z palmami i Chiesa di Madre z XVIII wieku zbudowanym na ruinach tego, który runął w trzęsieniu ziemi w 1693 roku – razem z całym miastem. Wartkimi ulicami przejechałam obok starych domów, minęłam przedmieścia i wyjechałam na zalaną deszczem autostradę.
*
Fala zaczyna się wiosną w Kalifornii, latem przechodzi przez Europę, Syberię i Amazonię, później przez Afrykę – z północy na południe – i Amerykę – z południa na północ. Zimą dociera do Australii, żeby wiosną znowu wrócić do Kalifornii, coraz częściej zahaczając o wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych i Kanadę.
Palimy się przez cały rok.
NÓŻ W WODZIE
Choć wiesz, tak naprawdę wszystko zaczęło się, kiedy kupiłam nóż. Taki w stylu Bonda, do zapinania wokół łydki. Przydawał się przy każdym nurkowaniu. Cięłam nim sieci rybackie zaplątane wokół koralowców. Kieszenie kamizelki nurkowej wypełniałam zebranymi w wodzie plastikowymi torebkami. Nie chciałam rozmawiać o niczym innym. Przyjaciele mieli dość, tylko dziadkowie dopytywali o więcej. Tematem numer jeden były zapalniczki i skuwki od długopisów znajdowane na plażach w parkach narodowych od Polski po Tajlandię. I opakowania po chipsach i jogurtach w zatoce mant w Indonezji, gdzie zamiast z uskrzydlonymi olbrzymami ludzie pływali w zupie z plastiku. Czytałam o tym, jak powiększa się Wielka Pacyficzna Plama Śmieci, i opowiadałam o kapitanie Charlesie J. Moorze, który ją odkrył – przez siedem dni płynął wśród butelek, zakrętek i plastikowych opakowań. Pisałam o plastikowych słomkach, które zatykają nosy żółwi, i o wielorybach z brzuchami pełnymi reklamówek. W żołądku jednego, który zmarł u wybrzeży Tajlandii, znaleziono osiemdziesiąt kilogramów plastiku. Był tam nawet plastikowy klapek.
Więc tak naprawdę wszystko zaczęło się od plastiku, bo nawet nóż miał plastikową rączkę.
Czyli wszystko zaczęło się od nurkowania.
*
Kiedy pierwszy raz zeszłam pod wodę, byłam przekonana, że za chwilę umrę. Najpierw ciśnienie rozerwie mi błonę bębenkową, potem brzuch i jelita, a na koniec wybuchną płuca. Do nurkowania namawiał mnie kuzyn, który na stałe mieszkał w Azji. To on przekonał mnie, żebym na tajskiej wyspie spróbowała discover scuba diving. Dwa krótkie nurkowania z instruktorem za rękę. Żadnych certyfikacji, sama frajda.
Był rok 2011, a ja płynęłam dziewięć metrów pod powierzchnią morza i patrzyłam w ciemność. Woda była ciepła, ciemnozielona – jak zupa szczawiowa. Nawet żółte drobiny, które się w niej unosiły, przypominały żółtko. Bałam się. Ale jeszcze bardziej bałam się przerwać nurkowanie i wyjść na wariatkę. Więc nie podpłynęłam do instruktora i nie pokazałam mu znaku na panikę. I tak nie pamiętałam, jak ten znak wygląda.
Nagle instruktor odwrócił się w moją stronę. Podskoczyłam. Wypuściłam powietrze i natychmiast z powrotem go nabrałam, bo choć nie pamiętałam, jak komunikować się pod wodą, to bardzo dobrze zapamiętałam informację o pęcherzykach azotu, które zamieniają krew w pianę. Wyniosło mnie do góry i obróciło. Do maski dostała się szczawiowa zupa. Nie wiedziałam, gdzie instruktor, a gdzie powierzchnia. Machałam rękami na oślep. Coś mnie szarpnęło i pociągnęło w dół. Znalazłam się oko w oko z instruktorem. Dawał mi jakieś znaki, chyba pytał, czy OK. Musiałam kiwnąć głową, bo uspokojony wziął mnie za rękę i pociągnął głębiej. Chciałam krzyczeć: kończymy, kończymy! Zaraz zaleje mi nos, zaraz rozsadzi mi uszy, zaraz wybuchną mi płuca, nie chcę umierać!
I wtedy zobaczyłam błazenki.
Było ich kilkanaście – dwa duże, reszta małych. Pływały między ramionami ukwiału. Ukwiał był fioletowy, ale jaśniał zieloną poświatą, jakby ostrzegał: „Radioaktywne! Nie dotykać!”. Pod ukwiałem rozciągał się ogród. Falowały kolorowe paprocie, pierzaste patyki i puszyste kamienie. Pomiędzy nimi kryły się pasiaste ryby z poszarpanymi skrzydłami, ryby w kształcie pudełka i ryby z witką wyrastającą z czoła.
Wisiałam nad rafą koralową i przez zieleń wpatrywałam się w plamy kolorów, kropki, paski, płetwy, skrzydła, kolce i czułki. Dziewięć metrów pod powierzchnią morza znalazłam inną planetę. Kiedy instruktor dał sygnał, że kończymy, zaprotestowałam. Podpłynął do mnie i pokazał na wskaźnik powietrza. Moja butla była prawie pusta.
Wynurzyliśmy się. Nie słyszałam na jedno ucho, piekła mnie noga, którą otarłam się o ukwiał, a i tak nie przestawałam się uśmiechać. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa wyparowały mi z głowy.
Za pierwszym razem pod wodą spędziłam dwadzieścia dwie minuty. Wiedziałam, że chcę więcej.
Jakie jest to niemieckie słowo na miłość od pierwszego wejrzenia?
*
Rok i sześć nurkowań później miałam stopień open water, pierwszy w systemie nurkowych certyfikacji. Pod wodę mogłam schodzić na osiemnaście metrów i znikać w obcym wszechświecie, który mamy na wyciągnięcie ręki. Po każdym nurkowaniu skrupulatnie notowałam, co widziałam. Olbrzymie graniki przyczajone pod skałą i maleńkie neonowe gołoskrzelki. Ławicę tuńczyków i trzy barakudy. Raz widziałam nawet konika morskiego uczepionego liny, po której schodziliśmy w głąb morza. Nadal miałam problemy z wyrównaniem ciśnienia w uszach, nadal oddychałam zbyt gwałtownie i zbyt szybko. Ale już się nie bałam. Po dniu nurkowania czułam się jak na rauszu. Moje ciało było lekkie, swobodne, uśmiechnięte. Zakochałam się w kolorach i świetle podmorskiego świata.
Dwa lata i piętnaście nurkowań później miałam stopień advanced diver, drugi w systemie nurkowych certyfikacji. Pod wodę mogłam schodzić na trzydzieści metrów, do miejsca, w którym znikają kolory – zostaje tylko odrobina niebieskiego i szarość. Na marginesach notatnika do nurkowania, obok technicznych danych o czasie, głębokości i zużytym powietrzu, zapisywałam nazwy miejsc polecanych przez bardziej doświadczonych nurków. Wiedziałam, że części z nich nigdy nie odwiedzę, ale miałam o czym marzyć. Belize, Okinawa, Tahiti, Cairns. Z zazdrością patrzyłam, jak zapisują „nurkowanie numer 205”. Liczyłam, ile lat zajmie mi dobicie do setki.
*
Kiedy byłam mała, kładłam się z poduszką pod brzuchem na drewnianych, pełnych drzazg deskach z pożyczonym od sąsiadów numerem „National Geographic”. Pewnie dostawali je w paczkach z Ameryki, razem z pomarańczami i pastylkami, które barwiły mleko na niebiesko i zielono. Nie rozumiałam słów, ale słowa nie były mi potrzebne, żeby zajrzeć w światy ukryte za żółtą ramką. Wyobrażałam sobie, jak wyruszam z maczetą przez dżunglę albo psim zaprzęgiem odjeżdżam w białą pustkę. Wodziłam palcem po mapach bez białych plam i uczyłam się nazw: Kaukaz, Samarkanda, Xi’an. A po latach okazało się, że na wyciągnięcie ręki i lot samolotem mam inny wszechświat, w którym, choć nie odkrywam nic nowego, to czuję się jak odkrywczyni.
Uwiódł mnie podmorski spokój. Na górze mógł siec deszcz, mogły przewalać się fale, od których kotłowało się w żołądku – ale wystarczyło zanurzyć się na głębokość trzech metrów, żeby wszystko ucichło. Tam zaczynał się sztorm. Tu panowała cisza.
Nigdy nie wiedziałam, czy wydarzy się to, co zaplanowałam: pływanie z mantami, patrzenie na rybę słońce, podziwianie rekinów wielorybich. Nawet jeśli specjalnie po to przeleciałam tysiące kilometrów i znalazłam się w miejscu, w którym manty zawsze pływają, mola-mola porusza się bliżej powierzchni, a największe ryby świata akurat zaczynają migrację. Choć w Indonezji mieszkałam prawie rok, do dziś nie widziałam okrągłego jak tarcza słońca trzymetrowego samogłowa.
Ale tym, co mnie od nurkowania uzależniło, była cisza. Cisza, w której słychać własny oddech. Podwodna medytacja. Każda minuta, każda sekunda to nowy początek. Za chwilę mogę zobaczyć krewetkę arlekin z fluorescencyjnymi kręgami na pancerzu ukrytą wśród pierzastych koralowców albo wypatrzyć wychylającego się z norki ustonoga ze skorupą w kolorach pawiego ogona. Ale mogę też dostrzec znak mojego „buddy” – bo zawsze nurkujemy w parach – że ma problemy z butlą. Albo uciekać przed remorą, która pomyliła mnie z dużą rybą i próbuje przyssać się do nogi. I może, może zobaczę cień rekina wielorybiego – którego cętki na grzbiecie są jak nasze linie papilarne i przypominają rozgwieżdżone niebo.
Nurkowanie to życie skondensowane do niecałej godziny. Pod wodą zmysły miałam wyostrzone, ale ciało spokojne. Tak chciałabym żyć, również na powierzchni.
*
Raz, kiedy płynęłam z instruktorem nad koralowcami przypominającymi kamienie, zobaczyłam ośmiornicę. Siedziała – czerwona i nieporuszona – uważnie się nam przyglądając. Instruktor wyciągnął rękę w jej stronę. Rozwinęła macki i dotknęła jego palca, a potem owinęła się wokół nadgarstka, jakby chciała posmakować, kim jesteśmy. Skóra na jej głowie zrobiła się biała, później przeczytałam gdzieś, że to przejaw dobrego humoru.
Spojrzałam w jej bursztynowe oko. Widziałam ją wyraźnie. A ona widziała mnie.
Puściła rękę instruktora i odpłynęła na sąsiedni kamień. Obejrzała się na nas, jakby zapraszała na spacer. Płynęliśmy za nią, poznając jej dom, póki starczyło nam powietrza.
Czasem wraca do mnie widok jej oka.
Abraham Maslow, oprócz piramidy potrzeb, pisał o uczuciu grozo-zachwytu – „awe” – które pomaga nam przekroczyć siebie. „Awe” zazwyczaj czujemy w zetknięciu z naturą: kiedy patrzymy na ośnieżone szczyty, przewalające się z łoskotem morskie bałwany i powoli opadający płatek wiśni. Albo kiedy na swojej drodze spotkamy dzikie zwierzę, które spojrzy nam w oczy (w świecie nad powierzchnią groza i zachwyt zdjęły mnie, kiedy na leśnej ścieżce zobaczyłam rysicę pilnującą rozbrykanych rysiątek).
Psycholog emocji z Berkeley Dacher Keltner, który bada grozo-zachwyt od 2003 roku, do natury dodaje: muzykę, duchowe przeżycie, moralne piękno i zbiorowe uniesienie – chociażby na stadionie, kiedy nasi strzelą gola.
To transformujące doświadczenie pomaga nam poczuć się częścią większej całości. W książce Awe. The New Science of Everyday Wonder and How It Can Transform Your Life Keltner zgromadził opisy eksperymentów w naturze i w laboratorium. W jednym z badań przeprowadzonych w parku Yosemite naukowcy podchodzili do turystów, którzy po raz pierwszy patrzyli na słynną dolinę. Z punktu obserwacyjnego widać potężne granitowe skały, zielony dywan sosen i mgiełkę wody nad odległym wodospadem. Na prośbę badaczy turyści rysowali swoje sylwetki. Wszyscy szkicowali maleńkie figurki gdzieś u dołu kartki. Kiedy o to samo poproszono ludzi kręcących się po zabytkowym wybrzeżu w San Francisco, ich sylwetki zajmowały większość obrazka.
Gdy czujemy „awe”, zmniejsza się aktywacja ośrodków w mózgu odpowiedzialnych za postrzeganie siebie – „ja” milknie. Keltner pokazał, że uczucie wzruszenia, spokoju i obcowania z czymś większym od nas samych pozwala – nawet jeszcze kilka tygodni i miesięcy po tym doświadczeniu – otworzyć się na innych, wyzbyć lęku i karmić ciekawością świata.
Grozo-zachwyt pozwala nam być lepszą wersją siebie.
*
Cztery lata i trzydzieści dwa nurkowania później kupiłam sobie bondowski nóż. Rozróżniałam już lucjana czerwonego od czerwonego granika, miałam za sobą pływanie z rekinami rafowymi i zejście na czterdzieści metrów. To akurat nie było przyjemnym doświadczeniem – trochę jak wchodzenie w głąb siebie. Z każdym metrem jest coraz mniej kolorów, a coraz więcej niepewności.
Największą frajdę sprawiało mi wyszukiwanie miniaturowych gołoskrzelków upstrzonych psychodelicznymi wzorami: prawdziwe flower power natury. Nieźle szło mi znajdywanie skorpen – ryb, których ciała przypominają poskręcane koralowce. Niełatwo było wypatrzyć je wśród rafy porastającej burty zatopionych statków. To wciągało jak gra w ukryty obiekt.
Plastik wcale nie był ukryty. Przed nosem falowały jednorazówki, w piasku wzrok przyciągały zgniecione butelki i odcinające się kolorem przebite bojki. Obudził się we mnie instynkt troski. Przynajmniej tyle mogłam zrobić: przeciąć splątaną sieć, zabrać plastikową zakrętkę na powierzchnię.
Sześć lat i czterdzieści dziewięć nurkowań później na indyjskiej wyspie Morza Andamańskiego skończyłam kurs rescue diver, trzeci w nurkowej certyfikacji. Nie bolały mnie już uszy. Panowałam nad wypornością i oddechem. Pod wodą mogłam spędzić ponad godzinę. Przedłużyłam pobyt na wyspie, żeby zrobić jeszcze trzydniowy kurs z biologii morskiej. Chetana, absolwentka Uniwersytetu w Cochin, uczyła mnie, jak prowadzić podwodne obserwacje, zaznaczając dane na tabliczce wodoodpornym ołówkiem. Objaśniała podmorskie więzi: symbiozę ryby babki z niewidzącą krewetką pistoletową (jedna stoi na czatach, druga buduje dom i szuka jedzenia), kraby dekorujące się kawałkami gąbki dla kamuflażu, garbiki czyszczące poletka wodorostów z chwastów (któryś był na tyle odważny, żeby uszczypnąć mnie w nogę, kiedy podpłynęłam za blisko jego ogródka). Pokazywała mi zdolne zmieniać płeć żółto-niebieskie mureny wstążkowe i ryby papuzie, które na noc otaczały głowę kokonem ze śliny – nie do końca wiadomo, dlaczego: może żeby ochronić się przed pasożytami, a może żeby ukryć swój zapach.
Przede wszystkim jednak Chetana wytłumaczyła mi, czym jest blaknięcie.
Greckie imię koralowców – „anthozoa” – znaczy kwiatozwierz. Koral kojarzy się z ozdobną czerwienią koralików przy krakowskim stroju, ale na sznurach korali wiszą nie kamienie, lecz szkielety zwierząt. Koralowce to kolonie bezbarwnych polipów, które budują wapienny szkielet – polip na polipie, piętro na piętrze, pokolenie na pokoleniu. Najstarsze z nich żyją głęboko w wodach Oceanu Spokojnego. Gatunek znaleziony niedaleko Hawajów został oceniony na cztery tysiące dwieście lat. Rafy są jeszcze starsze. Wielka Rafa Koralowa ma sześćset tysięcy lat. Ta z Morza Czerwonego ma około pięciu tysięcy lat. Jeśli koralowce mają pamięć, pamiętają czasy faraonów.
Polipy wchodzą w symbiozę z glonami o pięknej nazwie zooksantelle. I to właśnie glony nadają rafie kolor. Polipy łapią parzydełkami plankton, ale to zooksantelle dostarczają im prawie dziewięćdziesięciu procent niezbędnych do życia składników. Karmią je cukrem i dają im tlen. W zamian zyskują dostęp do dwutlenku węgla.
Kiedy woda się ogrzewa, nawet o pół stopnia, tłumaczyła Chetana, naukowcy mówią o stresie oksydacyjnym: pod jego wpływem zmienia się metabolizm zooksantelli. Zamiast zbawiennych cukrów zaczynają produkować substancje szkodliwe dla polipa. Zwierzę wyrzuca jednokomórkowe glony poza obręb ciała. Im dłużej jest gorąco, tym więcej zooksantelli trafia do wody. Polipy blakną, pod ich przezroczystym ciałem coraz wyraźniej widać biały szkielet.
To jeszcze nie jest wyrok śmierci. Jeśli zerwie się wiatr, jeśli nadejdą chmury, jeśli odwrócą się fronty, jeśli, jeśli, jeśli... jeśli stanie się cokolwiek, co obniży temperaturę wody – zwierzę na nowo połączy się z glonem i będzie żyło, prawie jak gdyby nigdy nic. Może bardziej osłabione, może bardziej chorowite. Ale żywe.
Ale jeśli woda się nie ochłodzi, to polipy umrą z głodu. Bez zooksantelli są skazane na śmierć.
Kiedy koralowiec umiera, w wodzie czuć zapach zgniłego mięsa.
Zrozumiałam, że już to widziałam. Ocean pełen jest cmentarzysk. Oglądałam je w miejscach, które jeszcze w 2012 roku zapisywałam jako must-see. Połamane białe szkielety oblepione gąbkami i porośnięte brązowymi nitkami alg. Razem z koralowcami znikają błazenki, skorpeny, garniki, skrzydlice, papugoryby, rozdymki, jeżowce, ogórki morskie, najeżki, mątwy, kałamarnice, małże, motyle morskie, koziorogi, a nawet jednorożce. Nad resztkami rafy pływają ławice niewielkich srebrnoszarych alep lub karanksów, ale częściej widać tam pustkę.
Jedni nazywają to blaknięciem, inni bieleniem. Ale to po prostu jest śmierć.
*
Już dokonano wyceny – na rafie koralowej zawisła metka: dwanaście bilionów dolarów. Tyle są warte.
Nic mi to nie mówi. Innym chyba też nie, bo pomimo że naukowcy podnoszą stawkę znikania koralowców (utrata źródła dochodu dla prawie miliarda ludzi, utrata ochrony przed sztormami, utrata substytutu do przeszczepów kości, utrata surowca do produkcji lekarstw na raka i parkinsona – nad którymi ciągle trwają badania), to na razie nie zrobiono nic, żeby bielenie powstrzymać.
Blaknięcie koralowców pierwszy raz zaobserwowano w 1911 roku na Florydzie. Od tego czasu odnotowano ich kilkadziesiąt w różnych miejscach świata – większość po 1980 roku. I cztery o zasięgu globalnym. To, które trwało od 2014 do 2017 roku, dotknęło siedemdziesięciu procent raf na świecie. Wielka Rafa Koralowa wyblakła w połowie.
Musiałam to sobie powtórzyć. Od 2017 roku połowa Wielkiej Rafy Koralowej – cudu świata, największej żyjącej struktury na Ziemi – jest martwa.
A potem w raporcie o kryzysie klimatycznym przeczytałam, że do 2050 roku mogą umrzeć wszystkie rafy. Szkodzi im przegrzana ziemia, coraz kwaśniejszy ocean, coraz liczniejsze sztormy, coraz częstsze tajfuny i statki, które ciągnąc po dnie morza kilometrowe sieci, niszczą wszystko, co na ich drodze.
Za trzydzieści lat będę żyć w świecie bez raf koralowych.
*
Obok nas istnieje obcy wszechświat, podwodny kosmos kipiący odmienną inteligencją. Niszczymy go, zanim dobrze go poznamy. To pod wodą wciąż kryją się białe plamy. Mamy więcej map Księżyca i Marsa niż dna oceanu.
Co to znaczy, że nie będzie raf koralowych? Jak coś może tak po prostu zniknąć?
W 2017 roku na indyjskiej wyspie Morza Andamańskiego po raz pierwszy zrozumiałam, że „zmiana klimatyczna” to nie tylko wychudła sylwetka misia polarnego i prognozy ciepła na 2100 rok. Wystarczył krótki wykład, niecała godzina, i zmiana klimatyczna dotknęła mnie bezpośrednio.
Zrozumiałam, że zabiera mi to, co kocham.
Tropiki, strumienie i rafę koralową.
Motyle i hipopotamy.
Zimę, kałuże pokryte lodem, narty, które całkiem lubię, i sanki, które uwielbiam.
Lodowce, które krzyczą, gdy się cielą.
(I są dobrym symbolem i w filmach, i w teoriach o ludzkiej psychice).
Smak wanilii. I oliwy.
Codzienną poranną kawę. Trzeba będzie przerzucić się na cykorię. Jeśli będzie cykoria.
Bo na przykład pszenica będzie miała problem.
Tak jak kukurydza.
Nie jestem pewna, co stanie się z jeżami. Ale wiem, że mają zniknąć brzozy. Przynajmniej z naszej szerokości geograficznej.
A także sosny, świerki i modrzewie; zapach świąt i zapach lasu.
Lydia Pyne w książce Endlings. Fables for the Anthropocene pisała, że codziennie wymiera sto pięćdziesiąt gatunków zwierząt, roślin i grzybów. Dodała, że nie jest pewna tej liczby, ale że ja mogę być pewna, że kiedy skończę czytać jej książkę, na świecie będzie o co najmniej jeden gatunek mniej.
MORBIQUE
Więc tak się to wszystko zaczęło. Biała rafa, spalony las. A potem poszło z górki. Ogarnęło mnie „morbique”. Niezdrowa, wręcz chorobliwa obsesja oglądania tego, co zaraz zniknie. Tonące wyspy, lodowce, goryle, nosorożec biały północny o imieniu Sudan, wszyscy patrzyliśmy na jego śmierć. W zeszyciku, który ktoś podarował mi na urodziny, notowałam, co tracę. Gatunków zagrożonych wyginięciem jest milion. Czy jeśli zapiszę ich wystarczająco dużo, poczuję żałobę? Czy będzie mi łatwiej dbać o znikający świat?
Miłość to troska. A także przeczucie żalu, który pojawi się, gdy kochana istota zniknie.
Dbamy o to, co kochamy.
Kochamy to, z czym mamy relację.
A ja nie umiem odróżnić grabu od wiązu.
Nie potrafię też zmusić ciała, żeby poczuło to, o czym wie umysł: przekroczyliśmy granice znanego świata.
Jakie jest to niemieckie słowo na nieprzystawalność uczuć do rzeczywistości?
Trzzzzzz!
Piiiiii!
Aaaaaaa!