Którędy na wolność ? - ebook
Którędy na wolność ? - ebook
Powieść inspirowana prawdziwą historią Janiny Nowak, pierwszej kobiety, której udało się uciec z KL Auschwitz. Jej ucieczka była powodem utworzenia pierwszej kompanii karnej dla kobiet (tzw. Budy).
Powieściowa Janka jest każdą kobietą, która przeżyła piekło obozu i zdecydowała się o nim opowiedzieć, nie będąc jednocześnie żadną z nich. Jest postacią fikcyjną, której los został utkany na kanwie kilku kluczowych faktów z życia pierwowzoru, setek relacji byłych więźniów obozów koncentracyjnych, drobiazgowo oddanych realiów życia w obozie i wizji autorskiej na temat tego, jak mogła wyglądać historia ucieczki w stronę wolności. Wolności, która jest piękną ideą, przedmiotem rozważań filozofów i etyków i czymś tak realnym jak lodowaty nurt rzeki, w której czasem odważnie trzeba się zanurzyć.
Na miejscu Janki staje kolejna kobieta. Kolejny numer. Kolejna więźniarka bez imienia. Właśnie teraz, obserwując taśmę produkcyjną obozowej fotografii, zaczyna rozumieć, co tak naprawdę straciły wszystkie, zanurzając się w strasznej kadzi. Oprócz ubrań i wstydu, zgubiły swoje imiona, które rozpłynęły się w zawiesistej cieczy obozowego czyśćca. Utonęły z tysiącem innych imion, które były ważne w świecie po drugiej stronie drutów. (…) Janka wyobraża sobie, że teraz to druciane ogrodzenie, którego dziwne syczenie słyszała w nocy, wyszeptuje wszystkie imiona odebrane kobietom w przedsionku tego piekła. Ich brzmienie zlewa się w jeden monotonny dźwięk, który każdej nocy usypia je do wspólnego snu o białym chlebie, zupie i kubku czystej wody.
Marta Byczkowska-Nowak (ur. 1984 r.) - absolwentka Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu Łódzkiego, pracowała jako dziennikarka telewizyjna, krytyk teatralny i PR-owiec. "Którędy na wolność?" jest jej debiutancką powieścią.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-591-9 |
Rozmiar pliku: | 379 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie było większego szczęścia niż zapach mamy obejmującej ciepłym silnym ramieniem, które, zawsze w ruchu, znajdowało ją pędzącą gdzieś między izbą, obejściem i Smoczą Górką w lasku. Palce mamy ledwie muskały usmoloną twarz, długa spódnica plątała się w nogi Janki o wiecznie zdartych kolanach i już jej nie było – mama w jedną, Janka w drugą stronę. Mijały się cały dzień, każda gnana swoim wewnętrznym wichrem. Ale zapach zostawał. Żadna ciemna piwniczna jama, żadna opowieść Bazyla o duchach żołnierzy bez głowy w gałkowskim lesie ani nawet złowieszcze wołanie pójdźki nie były straszne, dopóki Janka czuła zapach mamy. To była jej tajna moc, o której nikt nigdy nie miał się dowiedzieć. Z tym zapachem we włosach czuła, że żadne zło tego świata jej nie zagrozi. Może być blisko. Tak blisko, że można mu spojrzeć w oczy. Ale nigdy nie odważy się jej dotknąć.
Nie było większej tęsknoty niż ta za mamą. Coraz bardziej odległą, obcą, nieznaną. Tak bliską jak tęcza, której rozmyty blask sprawia nieopisaną radość, a której nigdy nie można dosięgnąć. Kiedy mama odeszła, zapach pozostał. Wystarczyło zamknąć oczy, by znów poczuć znajome, promieniujące aż do brzucha ciepło w piersi, łaskoczące coś tkliwego gdzieś na dnie. Znów mieć pewność, że jest dobrze i bezpiecznie.
Ta pewność dawała szczęście, którego nie dało się porównać z niczym innym.
No, może tylko z koglem-moglem kręconym przez babcię Anielę w każdą niedzielę. I z dźwiękiem organów w koluszkowskim kościele, który przenosił ją do innego, nieznanego świata.
– A co to dziecko tak buzię rozdziawia? Kulosy jakby w ziemię wrosły, buzia rozwarta jak u nieboszczyka, migdały przeziębi z tego zasłuchania w Józefowe łorgany – mawiały kobiety ze wsi, widząc Jankę wpatrującą się nieobecnym wzrokiem w sklepienie kościoła w Koluszkach.
– Janka zdrowa jak rydz! Nic jej nie będzie – śmiała się babcia Aniela.
Babcia była mądra. Mądra i silna. Jak coś mówiła, to już tak musiało być. Inaczej niż siostra Halinka – jeszcze przecież dziecko, a już dorosła – babcia od świtu do nocy pochłonięta ważnymi gospodarskimi pracami była spokojna, zrównoważona i zawsze obecna. Przy piecu kaflowym, nie odrywając wzroku od tamborka, babcia Aniela roztaczała opiekę nad Janką, dyskretnie tkając niewidzialną nić porozumienia. Zawsze wiedziała, gdzie małą nogi poniosły, z której strony nadbiegnie umorusana wnuczka niepodobna do dziewczynki, czym Janka się przejmuje, co ją ciekawi i kiedy będzie jej burczało w brzuchu.
– Pan Bóg dał ci mądrość, to nie bądź głupia – mówiła babcia Aniela, gdy wnuczka pytała, czy to prawda, co usłyszała we wsi, że przyniósł ją czarny orzeł z czerwonym dziobem. Janka jej wierzyła.
Kiedy była już bardzo zmęczona ganianiem po wsi z Bazylem, siadała obok babci i patrzyła, jak jej zręczne, prędkie palce malują nicią kolorowe kwiaty, zielone listki, równiutkie kółka, trójkąty i kreski, które nagle stawały się całym światem. Śpiąca dziewczynka opierała głowę o szczupłe ramię babci. Kolory mieniły się w słońcu i przenikały jak tęcza odbita w tafli zmąconego jeziora. Spała.
***
Słońce świeci tak mocno, że nawet przez zamknięte powieki do głowy wlewa się żółte ciepło. Źdźbło trawy łaskocze wargę, Janka budzi się i widzi wesołe żółte oczy tuż nad swoją twarzą. Woda w stawie jest ciepła i pachnie mułem, z którego lepi się kule do karabinów. Palce babci Anieli nie ustają w próbach odtworzenia piękna natury na białym tamborku. Bazyl ma krzywe zęby i śmieje się tak głośno, że Janka zapomina o całym świecie. Rozpływa się w jego śmiechu. Nie ma jej tu.
Stłumiony płacz w głębi wagonu przykryty gęstwiną ludzkich ciał. To płacze mężczyzna, którego twarzy Janka nie zna, ale wyobraża go sobie dokładnie. Ma długi nos, wąskie usta i jest podobny do księdza Jacentego. Piekielny upał, zaduch i odór panujące w wagonie zabitym deskami jeszcze przed chwilą wydawały się nie do wytrzymania. Teraz, w obliczu tego płaczu, rozpływają się jak mgła nad wiosenną łąką. Janka czuje, że mimo przerażenia, a może właśnie nim powodowana, musi przedostać się do tego człowieka. Próbuje wcisnąć się między stłoczonych towarzyszy tej szalonej podróży, ale kłębowisko kucających, śpiących na stojąco i bezwładnie opierających się o siebie ciał stawia opór. Gdy wreszcie udaje jej się przecisnąć, tuż nad podłogą dostrzega elegancko ubranego mężczyznę ukrywającego twarz w dłoniach, pochylonego nad leżącą na jego kolanach kobietą. Jej głowa zwisa bezwładnie, oczy są zamknięte. Janka kuca i odrywa ręce mężczyzny od twarzy, próbuje zajrzeć mu w oczy.
– Zasłabła? – pyta, chwytając kobietę za rękę. – Zemdlała? – dopytuje, żarliwie klepiąc nieprzytomną po policzku.
– Moja żona, moja żona – zawodzi cicho mężczyzna, kiwając się do przodu i do tyłu. – Moja żona – powtarza, patrząc na Jankę niewidzącym spojrzeniem.
Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że kobieta, którą uderza w twarz, nie żyje.
– Źle się czuję – mówi, nie wiadomo do kogo, próbując wstać. Widzi tylko ciemność.
***
– Jaaankaaa! Jaaankaaa! – dźwięczny jak dzwon głos Haliny rozlewał się na zamglone łąki pokryte na wpół zgniłymi brunatnymi liśćmi, odbijając się echem od ściany pobliskiego lasku. Cisza. – Jaaankaaa!
– Aaaaaa… – odpowiedziało echo. Halinka podjęła jeszcze jedną próbę przywołania młodszej siostry, która – była tego pewna – biegała z Bazylem nie wiadomo gdzie, wystawiając na próbę swój strach i jej cierpliwość. Janka była krucha. Krucha i wrażliwa, stanowczo zbyt wrażliwa jak na kilkulatkę, która powinna cieszyć się dzieciństwem, zamiast rozmyślać o śmierci, cierpieniu i przemijaniu. Z każdej wyprawy z Bazylem wracała z wypiekami na twarzy, które świadczyły nie tylko o liczbie kilometrów pokonanych danego dnia na chudych nóżkach, ale i o wielkich emocjach, które ledwie mogły pomieścić się w wątłym dziewczęcym ciałku. Bazyl lubował się w opowiadaniu Jance najstraszniejszych historii o strzygach, duszach żołnierzy ukrytych w ziemnych piwniczkach i ludziach, którzy przepadli, porwani przez żołnierzy w hełmach ze szpikulcami. Halinka, choć wciąż była dzieckiem, które także musiało zmierzyć się ze stratą, dojrzała na tyle szybko, by wiedzieć, że Janka nie umie obronić się przed strachem, wpełzającym do jej małego serca podczas słuchania opowieści przyjaciela. Mimo wszystko Janka słuchała ich z uwagą, w nabożnym skupieniu, które siostrze wydawało się niezdrowe, chłonąc każde słowo chłopca o oczach czarnych jak noc i takichże kręconych włosach, zawsze zmierzwionych przez wiatr.
Halinka postała jeszcze chwilę na górce, z nadzieją wpatrując się w jesienną łąkę pokrytą gęstą mgłą, w łysiejące gałęzie brzóz, aż wreszcie, zrezygnowana, wróciła do domu, zawijając poły grubego swetra ciaśniej wokół talii.
– Przepadła jak kamień w wodę! Ciągle to samo. Powinniśmy jej lepiej pilnować – powiedziała ze srogą miną, dźwigając wielki gar wypełniony kapustą. Zerknęła na cichego jak zawsze ojca, który i tym razem nie zdobył się na słowo komentarza. Spojrzał tylko tymi smutnymi, bezradnymi oczami, które budziły w dziewczynie instynkt opiekuńczy, i westchnąwszy głęboko, wrócił do naprawiania wielkiego koła od wozu, które leżało na kuchennym stole.
– Dziecko potrzebuje swobody. Nic jej nie będzie. Mądra jest – odparła babcia, nie odrywając wzroku od igły.
– Mądra i strasznie ciekawa, żeby w każdą najczarniejszą jamę zajrzeć w okolicy. Bieda z tego kiedy będzie. Powsinoga! – Halina nie odzyskiwała humoru, marszcząc nerwowo brwi i zaciskając usta. – Nasłucha się znowu Bazylowej paplaniny, a w nocy będzie płacz, ot co – powiedziała tonem, który wydawał jej się dorosły.
– Dziecko ma łąkę, ma las i wiatr w młodych nogach. Cieszy się swobodą, dziękujmy Bogu – babcia zawiesiła głos i spojrzała na wnuczkę wymownie. – Szczęście ma w życiu, że każdy kamień tu jej, każde drzewo. Nie wyrzucaj sobie, Halu. A Bazyl dobry chłopak, krzywdy jej nie da zrobić.
– Dobry, tylko coś za bardzo w upiorach zakochany – odpowiedziała Halinka, unikając wzroku babci. – No, będzie ze cztery kilo – oceniła, stawiając kapustę na piecu. – Idę po groch.
***
Gdy otwiera oczy, siedzi oparta o ścianę wagonu. Ktoś trzyma ją za rękę i patrzy na nią z napięciem.
– Wody! Wodyyyyy! – dobiegają wołania i jęki, które przypominają żałosne porykiwania bydła prowadzonego na rzeź.
Jak zwierzęta, myśli Janka. Jak zwierzęta…
Dziewczyna, która trzyma ją za rękę, wygląda na jej rówieśnicę. Ma ciemne włosy, wielkie brązowe oczy i pięknie wykrojone usta. Jej uderzająca uroda tak bardzo nie pasuje do tego miejsca, że Jance przez chwilę wydaje się nierzeczywista.
– Jestem Ada – mówi. – Już w porządku?
– W porządku? – powtarza Janka jak echo. Nic nie jest w porządku. Upchnęli ją do wagonu, którym przewozi się bydło, z setką innych ludzi. Przez zabite deskami okienko do środka nie dostaje się dość powietrza. Piekielny upał i pragnienie odbierają im rozum. Potworny smród uryny wylanej z przewróconego wiadra wżera się w gardło. Pociąg stoi w miejscu kolejną godzinę. Obok niej właśnie umarła kobieta. Czas się zatrzymał.
– Powietrza! Powietrza! – ktoś wali z wściekłością w zaryglowane drzwi wagonu.
– Janka – dziewczyna uśmiecha się blado, podając rękę nowej znajomej.
Ada ma dwadzieścia pięć lat. Nie wie, dlaczego została aresztowana. Cieszy się, że jej dziecko zostało w domu, z dziadkami. Jest bezpieczne. Nic innego chyba nie ma dla niej większego znaczenia. Stłumiony płacz niemowlęcia w drugim końcu wagonu, który od dłuższego czasu praktycznie nie ustaje, zdaje się dla niej najtrudniejszy do zniesienia.
Janka czuje otuchę. Trzyma Adę za rękę i nie zamierza jej puścić. Kilka minut rozmowy wystarczy, by poczuła, że dziewczyna jest jej najbliższą przyjaciółką. Chwilowo jedyną. Są rówieśnicami, tak samo przerażonymi, tak samo niepewnymi, co je czeka, i jednakowo zmęczonymi piekielną podróżą.
Ada przypuszcza, że wiozą ich na północ, do fabryki Siemensa, w której zostaną zatrudnieni jako przymusowi robotnicy. Od urodzenia ma jedną nogę krótszą od drugiej, boi się, czy zdoła stać wiele godzin przy taśmie produkcyjnej.
– Może nie będzie tak źle – mówi Janka słabym głosem. – Spróbujmy odpocząć.
Upał i pragnienie coraz bardziej dają się we znaki. Dziewczęta, wciąż trzymając się za ręce, próbują ukucnąć i znaleźć trochę miejsca na cuchnącej moczem podłodze. Jance udaje się ułożyć skulone ciało, przywiera rozpalonym policzkiem do brudnych desek. Nie wie, czy będzie miała siłę wstać.
***
Janka leżała na zimnej, pachnącej wilgocią ziemi, z uchem przytulonym do śliskich poszarzałych liści. Serce łomotało w wątłej klatce piersiowej tak, że omal nie wyskoczyło. Szeroko otwartymi oczyma patrzyła na Bazyla leżącego naprzeciw niej, w takiej samej pozycji, z nie mniejszym skupieniem wsłuchującego się w odgłosy ziemi.
– Słyszysz? – szepnął chłopiec, nie mrugnąwszy nawet wachlarzami czarnych zawijających się rzęs.
– Nie – odparła szeptem Janka, coraz szerzej otwierając wielkie niebieskie oczy, w których czaił się strach, ale i dzika ciekawość.
– A ty?
Chwila ciszy.
– Słyszę! – szepnął nagle Bazyl, robiąc przerażoną minę. Janka drgnęła i przełknęła ślinę, oczekując w ogromnym napięciu. – Słyszę, jak burczy ci w brzuchu! – zachichotał chłopiec, przekręcając się na plecy i trzymając ze śmiechu za brzuch. – Głodny potwór chce nas zjeść, uciekać przed głodnym potworem! – krzyczał rozbawiony, turlając się w stronę starej gruszy. – Boidudek, boidudek. Kto się boi, kto się boi, całe życie w kącie stoi! – wrzeszczał na całe gardło, oddalając się od niej w zawrotnym tempie.
Janka, wściekła, że znowu z niej zadrwił, ale i z uczuciem wielkiej ulgi, ruszyła w szaleńczą pogoń za chłopcem, turlając się po pachnącej mgłą ziemi i przyklejających się do włosów wilgotnych liściach. Gdy go w końcu dopadła, wyślizgnął się z jej szczupłych ramion i, zwinny jak kot, wdrapał się na gruszę. Janka, umorusana i spocona, spoglądała na niego z dołu, a w jej oczach migotały wesołe iskierki.
– Wiesz? – zaczęła. – Babcia mówi, że jak ktoś się nie boi, to nie jest odwaga. Tylko wtedy, kiedy się boisz, a i tak coś robisz, wtedy jesteś odważny naprawdę – rzuciła przyjacielowi wyzywające spojrzenie. Bazyl patrzył na nią z góry kpiąco, wbijając zęby w miękką, soczystą gruszkę. – Więc ja jestem bardziej odważna od ciebie! – krzyknęła z całych sił, trafiając w chłopca opadłą ulęgałką, i rzuciła się przed siebie w szaleńczym pędzie.
– Dopadnę cię! – krzyczał za nią Bazyl, który, zeskakując z drzewa, wykręcił nogę i kuśtykał teraz za dziewczynką w śmiesznych podskokach. Janka odwróciła się. Popatrzyła chwilę na jego nieporadne ruchy i grymas cierpienia na twarzy i wróciła, by podać przyjacielowi ramię. Stado czarnych ptaków, które przeleciało nad ich głowami, wściekle hałasując, zatoczyło krąg i wróciło tam, skąd przybyło.
– Chodźmy na obiad – powiedziała Janka.
– Raz-dwa-Janek-ma, trzy-cztery-rewol-wery – dziecięce głosy rozbrzmiewały wciąż daleko za nimi, gdy, przytuleni do siebie, przemierzali powoli mglistą łąkę w drodze do domu.
Wieczorem, gdy Janka leżała już w łóżku pod grubą pierzyną, którą nakryła ją zatroskana o zdrowie dziewczynki siostra, wyobraziła sobie, że Bazyl jest żołnierzem. Maszeruje przez łąkę z prawdziwym karabinem opartym o ramię w miejsce tego wystruganego z patyka. Nie patrzy na nią, idzie przed siebie, wpatrując się w horyzont. Nagle w lesie słychać okropny huk, robi się ciemno. Gdy ciemność opada, Janka widzi, że Bazyl odchodzi żołnierskim krokiem, ale jego ciało pozbawione jest głowy…
– Babciu! Baaaabciu! – krzyknęła dziewczynka, wtulając się w miękką, pachnącą mamusią kołdrę.
Babcia Aniela podeszła wolno, osłaniając dłonią płomień świecy. Usiadła na brzegu łóżka i zatopiła żylastą dłoń w jasnych włosach wnuczki.
– No, co tam, kochanieńka?
– Babciu, nie umrzesz nigdy, prawda? – spytała dziewczynka, wtulając twarz w kościste ręce babci.
– Umrę, kochanieńka, umrę – spokojnym głosem odpowiedziała babcia Aniela.
– Babciu! – z wyrzutem w głosie krzyknęła Hala, rzucając babce karcące spojrzenie.
– Umrę, dziecinko, i ty też kiedyś umrzesz – niewzruszonym głosem kontynuowała babcia, niepomna na pełen dezaprobaty wzrok starszej wnuczki. – Ale jeszcze nie teraz. Kiedyś. Śmierć przyjdzie do każdego, ale nas nie pokona. To my ją pokonamy. I spotkamy się w Królestwie Niebieskim – zakończyła babcia z taką pewnością, że Janka spojrzała na nią spokojnymi, pełnymi ufności oczami.
– Dobranoc, babciu.
– Dobranoc, maleńka.
– Kulosy pod kołdrę! – zakomenderowała Hala, kręcąc głową i rzucając babci niezadowolone spojrzenia.
– Dobranoc, Halinko – powiedziała babcia, ignorując miny wnuczki. – Jutro wiozę koronki do kościoła, wezmę Jankę ze sobą.
– Dobrze, przynajmniej się nie przeziębi, ganiając po wsi z tym huncwotem.
– Bazyl nie jest huncwotem! – gwałtownie sprzeciwiła się Janka, wystawiając nos spod pierzyny. – To mój przyjaciel – powiedziała ciszej. – I ma piękną głowę – dodała.
Babcia i Halina popatrzyły na siebie zaskoczone, z lekkim rozbawieniem. Hala wzruszyła ramionami.
– Powiedziała święta Klara, że z nich będzie piękna para – mruknęła poufałym tonem do babci. – Tego nam jeszcze brakowało, zięcia z diabłem wystającym z kieszeni. No, śpij dobrze – dodała głośniej. – Jutro jedziesz z babcią do Koluszek.
***
Koła pociągu stukały głucho i równomiernie. Janka była bardzo śpiąca i najchętniej ułożyłaby głowę na babcinym ramieniu i zamknęła oczy, ale ciekawość wzięła górę. Dziewczynka uwielbiała jazdę pociągiem. Tyle się działo wokół! Już sam pisk stalowych kół przyprawiał ją o przyjemny dreszcz podekscytowania. Za każdym razem, gdy stała na maleńkim dworcu w szczerym polu, wypatrując lokomotywy, wiedziała, że za chwilę wydarzy się coś ciekawego. W pociągu kręciła się i wierciła, chciała wyglądać przez wszystkie okna po kolei, uśmiechała się do kobiet trzymających pod pachą kurę lub koguta ze związanymi nogami i do mężczyzn o ponurych spojrzeniach i spracowanych dłoniach. Świdrujący dźwięk kolejowego gwizdka wwiercający się w uszy i w serce, jedyny w swoim rodzaju zapach pociągu, gwar, rozmowy, śmiechy, kłótnie i szybko zmieniające się widoki za oknem – nie było wspanialszej przygody. Janka lubiła przyklejać nos do szyby i mrużąc oczy, oglądać pędzący świat, który przez wąskie szpary powiek mienił się kolorami i kształtami podobnymi do tych na haftach babci Anieli.
Janka z całego serca podziwiała babcię za to, że potrafi tak pięknie wyszywać najrozmaitsze wzory, nigdy nie tracąc zapału i cierpliwości. Nie umiała pojąć, jak można tak długo siedzieć bez ruchu i patrzeć na własne dłonie, w których tańczy kolorowa nić. Chciała być kiedyś taka jak ona. Na razie wydawało jej się to jednak nieosiągalne.
– Babciu, czy to trzeba koniecznie tak równo? – pytała niekiedy znudzona wnuczka, czekając, aż babcia dokończy ścieg i uzna, że jest „akuratny”, i wreszcie poda małej zalewajkę z pajdą chleba.
– Ano trzeba, kochanieńka, trzeba – odpowiadała babcia Aniela. – Po co by robić, jak by miało być krzywo i byle jak? Tylko wtedy warto, kiedy jest pięknie – mówiła, odsuwając tamborek na długość wyciągniętej ręki i z satysfakcją przyglądając się swojej pracy. – Wszystko można robić byle jak: mówić, jeść, modlić się, byle jak haftować i myśleć nawet byle jak można. Tylko po co, Janeczko, po co? Na to nas Pan Bóg uczynił na swoje podobieństwo i jedno dał nam życie na ziemi, żebyśmy pięknie żyli, prawda?
Janka po namyśle przytaknęła i uśmiechnęła się. Ta babcia Aniela. Jak już ona coś powie…
***
Trudno się zorientować, czy pociąg wciąż jedzie, czy stoi. Kołysanie i stukot jakby ustały, ale w głowie Janki wciąż słychać miarowe dźwięki odmierzające niekończący się korowód sekund przybliżających ją do niewiadomego celu. A może to podróż bez celu? Może ten pociąg nigdy nie zatrzyma się na żadnej stacji końcowej? Może tak właśnie wygląda piekło?
Janka rozgląda się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Większość osób, podobnie jak ona, pozostaje w letargu, obojętnie patrząc przed siebie. Niektórzy śpią. Płacz niemowlęcia dawno ustał. Przy maleńkim, zabitym deskami okienku daje się odczuć pewne poruszenie. Kilka osób próbuje dostrzec przez szpary kawałek świata na zewnątrz.
– Wrzeszcz? Dojechaliśmy do Wrzeszcza? – słabym głosem pyta Ada, która właśnie ocknęła się z płytkiego snu.
Ludzie tłoczą się i przepychają przy okienku, niespodziewane pokłady nowej energii pozwalają niektórym odepchnąć współpasażera stającego na ich stopie lub wkładającego łokieć w oko.
– Nie, na południe jechaliśmy. Co to za miasto? Wywieźli nas do Rzeszy?
W wagonie daje się odczuć poruszenie, ludzie ożywiają się, zaczynają się dyskusje. Niektóre kobiety zaczynają płakać, inne nie mają już siły, obojętnie czekają na to, co przyniesie los. Tuż przy drzwiach wagonu słychać męskie głosy wykrzykujące komendy w języku niemieckim.
– Oświęcim – mówi mężczyzna stojący niedaleko Janki. – Przywieźli nas do Oświęcimia – jego słowa są jak uderzenie pięścią w brzuch. Słyszała już to słowo. Obóz pracy. Jance znowu robi się słabo. Po chwili uspokaja myśli. Przecież nie boi się pracy. Jest do niej przyzwyczajona. Co innego Ada, absolwentka filologii. Spogląda na przyjaciółkę, która chyba jeszcze niewiele rozumie.
– Shema Israel, Adonai eloheinu, Adonai echad, shema, Israel, Adonai elohenu, Adonai echad1 – męski śpiew unosi się nad głowami stłoczonych podróżnych. Jest jak jaskółka kreśląca tajemnicze znaki wysoko na niebie. Janka kurczowo łapie Adę za rękę, próbuje modlić się w myślach, ale słowa się gubią, rozpływają się w narastającym strachu zmieszanym z nieznośną duchotą i fizycznym bólem. – „Aniele Boży, stróżu mój…, bądź mi zawsze… teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen”.
***
W kościele pachniało zimnem, wilgocią i palonymi ziołami. Jankę zawsze przechodził dreszcz po plecach, kiedy wchodziła do mrocznego wnętrza świątyni. Lubiła tu przyjeżdżać. Wizerunki świętych, którzy patrzyli na nią z zawieszonych wysoko obrazów, budziły w jej sercu sympatię. Traktowała ich jak dobrych znajomych, których odwiedza się rzadko, ale zawsze wiadomo, gdzie można ich znaleźć.
– „Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita” – zabrzmiał znajomy miły głos, na którego dźwięk po sercu Janki zawsze rozlewało się ciepło. Ksiądz Jacenty zrobił pauzę i popatrzył na wiernych. – „Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób, aż do zachodu słońca, były ręce jego stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza”2.
Jankę znowu przebiegł dreszcz. Czuła, że kościół jest miejscem, do którego wojna nie powinna mieć wstępu.
– Trzymajmy ręce uniesione wysoko. Czasem jest trudno. Czasem ręce drętwieją. Często nie mamy już siły. Nie opuszczajmy jednak rąk, zły duch tylko na to czeka. Trzymajmy ręce uniesione wysoko – z wielką mocą powtórzył ksiądz Jacenty. – Niech taka będzie nasza modlitwa. Kiedy nie widać nadziei, kiedy brakuje nam czasu, kiedy zniechęcenie bierze górę, trwajmy w modlitwie mimo wszystko. Jak Mojżesz nauczmy się przyjmować pomoc, szukajmy różnych sposobów na wytrwanie w modlitwie, aby codzienna walka dobra ze złem, która toczy się w naszych duszach, była walką zwycięską. Tak i tylko tak, z uniesionymi mimo trudu rękami, pokonamy złego ducha i dobro w naszym życiu zwycięży. Albowiem, jak pokazuje historia, żaden człowiek nie może postawić się ponad dobrem i złem. Tę walkę musimy podejmować wciąż na nowo. Amen.
Babcia szturchnęła ją lekko, napominając, by uczyniła znak krzyża, i obejmując wnuczkę ramieniem, skierowała się dyskretnie w stronę zakrystii. Była umówiona z panią Olbusową, która czekała na nowy obrus ołtarzowy ozdobiony pięknym babcinym haftem.
***
Żar i oślepiające światło, które wlewa się do środka po otworzeniu wagonu, zdaje się wpełzać przez wszystkie otwory ciała do obolałej głowy. Okropny hałas złożony z wykrzykiwanych po niemiecku komend, płaczu i krzyku przyjezdnych i raz po raz rozdzierających powietrze gwizdów sprawia, że Jance zaczyna kręcić się w głowie. Krew pulsuje w skroniach, jakby chciała je rozerwać. Dziewczyna nie wypuszcza ręki przyjaciółki. Ada ma trudności z wydostaniem się z wagonu, krótsza noga widocznie utrudnia jej poruszanie się, ale kolby karabinów niemieckich żołnierzy nie znają litości.
– Raus! Raus! – krzyczą z wściekłością, która jest dla Janki chyba bardziej szokująca niż razy wymierzane na prawo i lewo. Nigdy wcześniej nie spotkała się z taką szaloną agresją. Popchnięta przez kogoś Janka wypada z wagonu na rampę, potykając się o porzuconą walizkę. Zataczając się, na krótką nierzeczywistą chwilę, ogląda się na bagaż – mogłaby przysiąc, że ze środka dobiega płacz niemowlęcia.
Kierowany przez esesmanów tłum pcha ją w głąb rampy i rozdziela z Adą. Janka traci ją z oczu. Desperacko próbuje odnaleźć przyjaciółkę, lecz w gęstej masie ludzkiej jej piękny czarny warkocz znika jak gwiazda za napływającymi szybko gęstymi chmurami. Niemieccy żołnierze dzielą przyjezdnych na grupy, następnie formują w szeregi. Janka nie może się zorientować, co się dzieje, wszystko odbywa się tak szybko. Rozdzielane rodziny krzyczą. Płacz kobiet i małych dzieci wyciągających ręce do zabieranych im mężów i ojców ginie w kakofonii słów, krzyku, jęku, komend i gwizdów żołnierzy. Janka nie chce na to patrzeć. Odwraca wzrok, ale z każdej strony rozgrywa się ten sam dramat. Zaciska powieki. Teraz dźwięki peronu uderzają w nią ze zdwojoną siłą. „Aniele Boży, stróżu mój…”. Kręci jej się w głowie, znowu odzywa się zwierzęce pragnienie. Dziewczyna spogląda w górę, jakby chciała pomodlić się o jedną choć kroplę z nieba. Niebo jest nieruchome, bezchmurne, głuche na nieme prośby wycieńczonych podróżnych.
– Mamo! Mamo! – woła zapłakany chłopiec, przeciskając się przez tłum. – Czy ktoś widział moją mamę? Widziała pani moją mamusię? – Dziecko wczepia się w spódnicę Janki z niebywałą wprost siłą, wpatrując się w nią z przerażeniem. Jego oczy są podobne do oczu Bazyla.
– Na pewno ją znajdziemy – odpowiada Janka, nie wierząc w to, co mówi. Przygarnia chłopca ramieniem, lecz nadchodzący esesman wyrywa dziecko z jej objęć i rzuca je na ziemię. Mały próbuje krzyczeć, wołając matkę, lecz zostaje uciszony jednym kopnięciem w brzuch. Janka rzuca się na ziemię za chłopcem, ale silne pociągnięcie za włosy stawia ją z powrotem do pionu. Niemiec krzyczy na nią, plując z wściekłością dookoła, jego ślina kapie na jej policzki. Dziecko przestaje się ruszać. Janka rozumie, że nie może nic zrobić. W tej chwili po raz pierwszy czuje, że mogłaby umrzeć.
***
Mama Bazyla była piękna. Tak przynajmniej wydało się Jance, która uwielbiała sadowić się na jej kolanach, kiedy kobieta wpadała w odwiedziny, by, na zmianę z ciotką Wandą, doglądać dziewczynek i sprawdzić, jak radzi sobie ojciec. Janka podejrzewała, że mama Bazyla jest czarownicą. Czasem gdy kobieta trzymała ją w ramionach, szeptała dziwne obce słowa, które brzmiały jak czarodziejskie zaklęcia. Tylko ona miała magiczną moc, która sprawiała, że tata zasiadał ze wszystkimi przy stole i włączał się w rozmowę. Nawet imię miała czarodziejskie: Salomea. Janka uwielbiała te rzadkie momenty, kiedy tata ożywiał się i na chwilę stawał się wesoły. Siadała wtedy na kolanach Sali, wpatrywała się w jej błyszczące czarne oczy i słuchała miękkiego, aksamitnego głosu, kiedy razem z tatą opowiadali, jak wariaci uciekli z łódzkiej „Kochanówki” w czasie wielkiej wojny, o palonych sztandarach i o milionie rubli ukrytym w okolicznych lasach, do którego doprowadzić mogą błędne ogniki. Bardzo lubiła wyobrażać sobie, że Salomea to jej własna mama.
Halinka robiła, co mogła, by jak najlepiej opiekować się siostrą, ale nie potrafiła obdarzyć jej taką czułością, jakiej potrzebuje każda mała dziewczynka. Chcąc stanąć na wysokości zadania i właściwie wywiązywać się ze swoich obowiązków, bywała surowa, kategoryczna, niekiedy zbyt oschła. Wbrew przykazaniom ciotki i babci, w najlepszej wierze serwowała małej na śniadanie trzy dni z rzędu to, czego dziewczynka najbardziej nie lubiła jeść, wierząc, że w ten sposób kształtuje jej charakter. Nie miała pojęcia, że zamiast siły charakteru rozwija w dziecku poczucie krzywdy i niejasne przeczucie, że na miłość trzeba umieć zasłużyć. Obyczaje w domu łagodziła babcia, kochana, dobra babcia Aniela, Halinka była jednak zaborcza w stosunku do Janki. Obiecała przecież mamie, że zajmie się siostrą, i by dotrzymać obietnicy, z dnia na dzień stała się dorosła. W skrytości małego serca Janka zazdrościła Hali, że tak długo miała mamę dla siebie, że tak dobrze ją pamięta. Kochała siostrę, ale trochę jej nie lubiła. W skrytości o kilka zaledwie lat starszego serca Hala była zła na Jankę, że ta mała istota, potrzebująca tak wiele uwagi i troski, odbiera jej dziecięcą beztroskę. Kochała siostrę, ale trochę jej nie lubiła. Obydwie lubiły za to Salomeę.
Janka wyobrażała sobie często, że razem z tatą, Bazylem i Salą, roześmiani, jadą wozem przez kwiecistą łąkę. Choć Bazyl ciągnął ją nad staw, dziewczynka dbała o to, by podczas odwiedzin Sali zawsze być w domu. Wpatrywała się w nią wiernie, czekając na każdy uśmiech wysłany w jej stronę. Kiedy pewnego dnia zasępiona Salomea przyniosła straszną widomość, że chłopiec ciężko zaniemógł i nie wiadomo, czy wyzdrowieje, Janka wymknęła się do stodoły. Znaleźli ją po kilku godzinach, nieprzytomną, gdy po długim jak wieczność staniu z rękoma uniesionymi w górę padła z wycieńczenia. Krew odpływała z rąk, mięśnie drżały, okrutne gorąco i lodowaty chłód na przemian paliły uniesione ramiona, ale Janka wytrzymała to wszystko. Była jak Mojżesz, który modlił się o zwycięstwo dobra nad złem. W przeciwieństwie do niego jednak dziewczynce nikt nie przyszedł z pomocą. Kiedy ją znaleźli, leżała zimna i blada na sianie. Gdy tylko się ocknęła, w swych pierwszych słowach pytała o przyjaciela.
– Wszystko będzie dobrze, głuptasie. – Babcia przytulała ją do serca tak mocno, że Jance zdawało się, że ją zgniecie. – Wszystko będzie dobrze.
Po kilku dniach Bazyl wyzdrowiał. To dało jej pewność, że żarliwa modlitwa przynosi rezultaty. Janka nie przyznała się jednak babci ani Hali, że miała w tym swój udział. Coś jej mówiło, że pewne rzeczy powinny zostać tajemnicą.
***
Janka nie wie, ile czasu minęło, odkąd wysiedli z pociągu. Zdaje się jej, że spędzili na rampie całą wieczność, choć przecież wszystko dzieje się tak szybko. Uformowani w szeregi ludzie rozglądają się dookoła, jakby świat, który widzą, widzieli po raz pierwszy. Esesmani z wielkimi psami, strażniczki z długimi pejczami, o oczach pełnych pogardy i zimnej nienawiści, dziwne istoty w pasiastych piżamach biegające nerwowo wzdłuż peronu. Wszystko to wygląda jak zły sen wariata, z którego nie można się obudzić. Wykończeni jazdą w wagonach bydlęcych ludzie mdleją, upadają, niekiedy przewracając stojących obok towarzyszy, resztkami sił próbujących utrzymać się na nogach. Strażnicy natychmiast reagują użyciem pałek, by zmusić ich do wstania. Pozostali leżą tu, gdzie upadli, i nie wolno udzielić im żadnej pomocy. Ci, którzy zdołali się podnieść, są uwięzieni w postawie na baczność. Janka jest więźniem i ta świadomość zaczyna powoli kiełkować w jej umyśle. Ciężkie powietrze przecina okropny gwizd. Stojący po dwóch stronach szpaleru Niemcy wydają komendę do marszu.
Biegną, popędzani przez gwizdki i zachrypnięte okrzyki. Towarzyszy im konwój esesmanów z wściekłymi psami, tańczącymi na uwięziach jak szatańskie języki ognia na jednym ze świętych obrazów, który Janka pamięta z dzieciństwa. Zawsze się go bała. Teraz też się boi, ale inaczej. Wtedy przyczyna jej strachu była nieznana, owiana tajemnicą, odległa. Teraz jest na wyciągnięcie ręki esesmana trzymającego na smyczy bestię z zębami gotowymi w każdej chwili wbić się w strudzone podróżą ciało. W tłumie ludzi pędzonych przez Niemców, poganianych kolbami karabinów i tnącymi powietrze okrzykami Nach vorne! Schneller! Janka widzi skulone barki, trzymające się kurczowo dłonie, potykające się nogi, prowadzące właścicieli do niewiadomego celu. Po krótkim marszobiegu dostrzega strzeliste betonowe słupy zakrzywione u góry do wewnątrz. Wielkie ogrodzenie z drutów kolczastych zdaje się nie mieć końca. Nad wysoką bramą góruje wycięty ze stali napis ARBEIT MACHT FREI3. „Prawda was wyzwoli” – nagłe skojarzenie przebiega przez głowę Janki jak piorun rozjaśniający ciemne głuche niebo. W ciągu ponad dwóch lat okupacji poznała trochę niemieckich słów. Przechodząc przez bramę, w przebłysku dziwnego przeczucia pojmuje, że właśnie przekracza próg innego świata. Ogląda się za siebie.
Silne uderzenie w głowę na chwilę odbiera jej zmysły. Gdy pisk w uszach ustaje i znów może otworzyć oczy, jest już po drugiej stronie. Wieczorne czerwcowe niebo daje spektakl purpurowego zachodu słońca. Pulsująca przed oczami czerwień od teraz zawsze będzie kojarzyć jej się z dławiącym słodkawym zapachem dymu unoszącego się z kominów Auschwitz.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Shema Israel (hebr. Słuchaj, Izraelu) – jedna z dwóch najważniejszych modlitw w judaizmie.
2 Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych . Wyd. 2 popr. Poznań: Pallottinum, 1971. Wj 17, 11-13. W opisywanych czasach ten przekład jeszcze nie istniał, został przywołany ze względu na bardziej zrozumiałe brzmienie niż w będącym wtedy w użyciu tłumaczeniu jezuity ks. Jakuba Wujka.
3 Arbeit macht frei (niem. praca czyni wolnym) – slogan będący parafrazą cytatu Ewangelii św. Jana „Prawda czyni wolnym” (Wahrheit macht frei), wykorzystany przy bramach wejściowych do kilku niemieckich obozów koncentracyjnych.