- W empik go
Którędy szedł anioł - ebook
Którędy szedł anioł - ebook
Martin Vrána dorasta na ostrawskim blokowisku w ponurych czasach realnego socjalizmu, nowa rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych okazuje się jednak niewiele radośniejsza...
Kto nam kazał tu żyć? Tu, wśród krzaków, których ogołocone gałęzie przyodziały się teraz w strzępy plastikowych worków. Tu, gdzie płaty żelaza kruszą się od rdzy, gdzie żelazo jest zmęczone, barierka wygięta, szyny puste, domy zamknięte, okna mętne i brudne od nieprzyjaznych spojrzeń i ciągłego gapienia się na niskie niebo, z którego sączy się paskudna marcowa mżawka.
Martina i innych bohaterów książki Którędy szedł anioł spotykamy w przełomowych dla nich momentach, kiedy wszystko, na czym opierali swoje dotychczasowe życie, nagle zostaje podane w wątpliwość.
Bohaterowie powieści, zwyczajni ludzie, nierzadko ciężko doświadczeni przez los, zabierają nas w świat pełen surowego piękna, melancholijnych i ciemnych, jakby wiecznie przyprószonych sadzą obrazów górniczego miasta. Świat przerażający i pusty, a jednak – zdaje się mówić Balabán – stworzony po to, by się w nim zadomowić. Mimo wszystko.
Którędy szedł anioł to trzecia książka Jana Balabána w Polsce, poprzednie Wakacje/ Możliwe, że odchodzimy (2011, Afera) i Zapytaj taty (2013, Książkowe Klimaty) zyskały uznanie czytelników i krytyki.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941695-7-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ledwie wysiadł z tramwaju, podmuch wiatru z deszczem zagnał go na chodnik pod kwitnące lipy. Ściekały z nich drobne krople słodkiej wody. Kiedy lipy kwitną, całe pokrywają się miodem, nawet na powierzchni liści. Miód i kurz, tak smakuje życie w tym mieście. Podciągnął suwak skórzanej kurtki pod samą brodę. Okrycie było już stare, mocno wyświecone na bokach, łokciach i wokół kieszeni. Od dawna nie odpoczywało w żadnej przytulnej szafie. Mieli w rodzinie zasadę, do której jego ojciec, bracia i on sam – chyba podświadomie – stosowali się przez całe życie: gdy nadchodzą złe czasy, spraw sobie porządną kurtkę, najlepiej skórzaną. Coś, co ochroni cię od deszczu i wiatru. Pociągnął nosem, wzruszony wspomnieniem matczynego głosu. I szedł dalej w strugach słodkogorzkiego deszczu, a w duchu powtarzał sobie, że dobrze byłoby już zdjąć tę skórzaną kurtkę i wtulić się w miękką flanelę.
Skręcił w ulicę Zborovską. Tu mieszkam. Naprzeciwko bramy sklep z piwem, tak zwana beczkownia. Faceci z butelkami w dłoniach stoją przy ścianie pod daszkiem: kapie im na czubki nosów i butów, ale zapalone papierosy pozostają suche – mężczyźni osłaniają je przed deszczem. Przecisnął się do środka i kupił trzy butelki mocnego piwa Czerwony Smok. Jeszcze nigdy go nie pił, ale już naprawdę nie wiedział, jak inaczej mógłby zagłuszyć tę samotność w mieszkaniu na poddaszu. Co za głupota, pomyślał z niesmakiem i chwyciwszy butelki, w unoszącym się wokół zapachu wilgoci i męskiego potu, zaczął prędko wycofywać się na ulicę. Ulewa pokrywała asfalt tysiącami wodnych banieczek.
Własnym kluczem otworzył bramę domu, którego za własny nie uznawał nawet po roku mieszkania. Tylko klucz należał do niego. Najważniejsze to nie zgubić kluczy. Klatka schodowa była czysta, schludna i szara jak cnotliwe mieszczańskie życie. Zaczął wdrapywać się na górę, aż na piąte piętro. Byle tylko nie spotkać któregoś z sąsiadów. Nic im nigdy nie zrobił, ale nie lubili go. Od dzieciństwa nie mógł się pozbyć tego wrażenia. Lubią mnie raczej ci, którym coś zrobiłem. Spotkasz sąsiada, bliźniego, a on w podwodnym świetle korytarza będzie na ciebie patrzył złym okiem, choćbyś nie wiadomo jak grzecznie i serdecznie go pozdrowił. Albo jeśli zza drzwi usłyszy twoje kroki na schodach, nie otworzy, tylko stanie jak kołek i – już ubrany, z kluczami i parasolem w ręce – będzie tam za nimi wściekle sapał, czekając, aż przejdziesz. A sap sobie, sap, capie, myślał, pokonując kolejne piętra i czując na sobie spojrzenia złych oczu wizjerów. Dotarł na poddasze do swoich drzwi, które nie były wyważone, i wszedł do pokoju, który nie został okradziony. Przynajmniej tyle, odetchnął z ulgą, jak za każdym razem. Dzień dobry, powiedział na głos, po czym powiesił kurtkę na gwoździu, otworzył jednego Czerwonego Smoka i usiadł na łóżku.
I to wszystko? W lusterku, które zostawił na biurku po porannym goleniu, zatrzymało się odbicie jego twarzy – miała zmęczony i trochę dziki wyraz. Oczy były jakby dalej od siebie niż przedtem. To przez ten komputer, niedługo będę wyglądał jak koń albo osioł. Piękna historia: człowiek, który tak długo gapił się w monitor, aż stał się osłem, i to tym przysłowiowym, co to nie wie, czy ma jeść z prawego, czy lewego żłobu, i dlatego wkrótce zdechnie z głodu, ale na razie tylko bezradnie obserwuje, jak oczy coraz bardziej uciekają mu na boki.
Siedzieć przed komputerem i produkować setki stron bezsensownych przekładów bezsensownych tekstów, żeby zarobić na opłaty, rachunki, czynsz i na dzieci, które są teraz… czort wie gdzie.
Jak na bimber Czerwony Smok był słaby, ale jak na piwo miał swoją moc. Znów popatrzył w lustro. Właściwie mógłby to być obraz, tylko na pustym łóżku za nim przydałaby się jeszcze jakaś naga kobieta: leżałaby w niedbałej pozie, z piętą opartą o kolano, i przeciągałaby się leniwie po niedawnych miłosnych igraszkach. A on, jak na prawdziwego egzystencjalistę przystało, zmrużyłby swoje ośle oczy i zapytał: To wszystko? Ona by wstała, ubrała się i wyszła bez słowa, a jego zupełnie by to nie ruszyło. Tak naprawdę wolałby mieć tu dzieci. Widywał się z nimi w różnych miejscach, ale nie miał ich dokąd zabrać na dłużej. Do tej nory? Może kiedyś. Może nawet na noc… Tylko że bez łazienki i łóżka? Przygoda, jeśli trwa za długo, łatwo staje się męką.
Przestało padać. Z atramentowych chmur nad dachami warsztatów i magazynów zaczęły wysnuwać się barwy zmierzchu. Takie widoki były największym atutem ulicy Zborovskiej. Kiedy zmierzch się skłoni nad zborowskim błoniem… tak mniej więcej śpiewał kiedyś pewien przyjaciel ojca, a zarazem jego pacjent. Stracił nogę, ale nie w okopach, tylko całkiem zwyczajnie, pod kołami pociągu. Był z niego kawał szajbusa, taki wesoły typ. Pracował jako strażnik na kolei. W miejscu rany, przechodzącej przez śródstopie i rozciągającej się od wielkiego palca aż do pięty, przeszczepiono mu skórę z brzucha, jednak tkanka pod przeszczepem zaczęła ropieć i już nigdy nie przestała, chociaż lekarze próbowali wszystkiego: lapisu, maści, tyn-ktury. W końcu zrakowaciała i wpędziła go do grobu. Miał wtedy sześćdziesiąt siedem lat. Można powiedzieć, że i tak długo się trzymał. Któregoś razu, po tym jak wyczyścili i opatrzyli mu ranę, a on wcisnął zabandażowaną stopę do monstrualnego buta, przypominającego nogę słonia, wyciągnął ze służbowej torby butelkę czegoś, co sam nazywał „kroplami na fikołki”: zaczęli popijać, a gdy tak popijali, wkrótce zebrało im się na wspomnienia. Dzieciństwo, wojna, kolędowanie, pieśni Karla Hašlera… Przyjaciel ojca ze łzami w oczach śpiewał, jak to stoją wszędy krzyży blade rzędy, strzegąc białej luny blasku… To był chyba jedyny raz, kiedy w ich rodzinie otwarcie piło się śliwowicę i śpiewało świeckie pieśni… Nie wrócicie już do domu. Wy już nigdy nie wrócicie! Nigdy więcej nie ujrzycie ziemi swej… Otóż to, westchnął mężczyzna na łóżku, zostaniecie na Zborovskiej na zawsze.
Wspomnienia z pamiętnej biesiady z byłym kolejarzem przyniosły ulgę jego sercu, nadal nieprzywykłemu do samotności. Powtarzał sobie, że samotność to jedyne, czego mu trzeba po całym tym piekle, jakie ludzie tacy jak on potrafią sobie urządzić z samej tylko miłości. Ale, jak powiada Pismo, nie jest dobrze, aby mężczyzna był sam. Gdyby tak siedzieć sobie teraz gdzieś na bocznicy z jakąś dróżniczką i racząc się w środku nocnej zmiany kroplami na fikołki, zawodzić rzewne pieśni o tym, że już nigdy, nigdy nie wrócimy – czy nie byłoby miło? Parsknął śmiechem. Śmiał się i czkał – jak osioł popijający Czerwonego Smoka.
Obudziło go uderzenie w okno. Ktoś rzucił kamieniem albo cegłą, potem znowu i jeszcze raz, aż w końcu w szybie zrobiła się rana, z której pociekło szkło. Otworzył oczy. Jego okno było białe i nietknięte. Słyszał tylko dobiegający z oddali chrzęst, jakby ktoś stąpał po odłamkach. Wyjrzał na ulicę i wnet zrozumiał. Rozbita szyba w witrynie sklepu z komputerami, tego jakiegoś …COM po drugiej stronie skrzyżowania. Przez najeżony ostrymi kawałkami otwór przełazi facet z komputerem w rękach, za nim drugi z monitorem, a trzeci właśnie wraca zza rogu, gdzie pewnie czeka auto.
Skurwysyny, syknął wściekle, po czym zaczął szukać w kieszeni telefonu komórkowego. Niech to szlag, bateria padła, zapomniałem jej naładować. Otworzył okno i tak jak stał, ze spodniami założonymi tylko na jedną nogę, zaczął wrzeszczeć w kierunku złodziei, ale byli za daleko, żeby móc go usłyszeć. Zanim dobiegnę, już ich nie będzie. Wszystko bez sensu. Dysząc ze złości, przyglądał się, jak trzej kumple ponownie przechodzą przez rozbitą witrynę, zgięci pod ciężarem łupu. A potem już tylko trzaśnięcie drzwi samochodu i gaz do dechy. Szyba wyglądała trochę jak rozkwaszona gęba. Czuł, że nie usiedzi dłużej w pokoju. Naciągnął drugą nogawkę i chwycił bluzę.
Kiedy wyszedł na ulicę, uświadomił sobie, jak ciche i chłodne jest o tej porze miasto. Teraz, na początku lata, na początku dnia. Jak pięknie jest o tej godzinie przed świtem, gdy ptaki jeszcze nie śpiewają, a kolory dopiero wysnuwają się z bladego światła. Odezwał się dźwięk syreny policyjnej. Przyjechaliście, brawo. Szkoda, że za późno. W oddali widział nadjeżdżający radiowóz i wychylających się z okien obudzonych lokatorów. Nagle odechciało mu się uczestniczyć w całej tej farsie. Co wam będę mówił, idźcie do diabła. Przez chwilę myślał jeszcze o trójce cwaniaczków, która pewnie pędzi teraz przez uśpione miasto do jakiegoś całodobowego lombardu. Wszyscyście siebie warci. A zresztą, kto ja jestem, żeby wam cokolwiek mówić? Kto ja jestem? Takiego pytania nie zadaje się o czwartej rano. W każdym razie nie odpowiada się na nie.
Zaszedł do nocnego baru, siadł przy stoliku pod dużym, jak dotąd niewybitym oknem i zamówił piwo. Dopiero wtedy się rozejrzał. Bar był brudny i pełen złotawego światła, firanki powiewały od podmuchów powietrza, a piana na piwie, które niemal natychmiast przyniosła mu niewiarygodnie gruba kelnerka, jakby poróżowiała w nagłym rozbłysku poranka. Prostytutki, paserzy i taksówkarze kończą tu zmianę – i nikt nie wie, co dalej.
Oprócz zmęczonych kobiet i ich zobojętniałych patronów w knajpie był też automat telefoniczny. Widok działającego aparatu przygnębiał go jeszcze bardziej niż cały ten biznes dokoła. Miał kartę, ale… wszystko bez sensu. Ile godzin w ostatnich miesiącach spędził uwieszony na publicznych telefonach, ile wyrzutów i żali popłynęło przez poskręcane kable – a na końcu zawsze i tak jest tylko cisza, cisza, do której nie wsuniesz swojej karty. Zapalił papierosa i od stóp do głów zanurzył się w gorzkim dymie pamięci.Pierwszy
Uważali to miejsce za swoje. Miejsce, które nie istniałoby, gdyby nie ślepe konie, faceci i maszyny w podziemiach. Góry, które nie powstałyby, gdyby nie zapoczątkowane przed wiekami górnicze dzieło, szaleństwo tej krainy. Klatki na linach wciągały do wież załadowane wózki. Żelazne otwory wypluwały na lewo węgiel, na prawo odpady. Węgiel trafiał do pieców, a odpady transportowano pociągiem na hałdy wokół kopalni. Czego na dole ubywało, tego na górze było aż nadto. Zwałowiska wciąż rosły i nikt się nimi nie przejmował. Wyglądały jak piramidy, ale w odróżnieniu od nich nikogo nie upamiętniały ani nic nie symbolizowały. Usypiska nie wznoszą się ku gwiazdom ani bogom, tylko trwają niewzruszenie pośród zamętu katorżniczej pracy. Kiedy złoża się wyczerpią, kiedy w podziemiach ucichną ataki kaszlu i skończą się ludzkie dramaty, hałdy opustoszeją. Razem z torami i dźwigami będą powoli zarastać mchem, trawą, łobodą, osikami i brzozami – wszystkim, co potrafi żyć o brudzie i kurzu. Nikt nie troszczy się o to, co zrobić z drzewkami z rzadkich lasków, do kogo należy drewno z ich pni i skrywające się pośród nich zwierzęta – uciekinierzy z zabudowanych blokowiskami pól. Życie ledwie się tam tli. Nic nie staje na drodze niepowstrzymanej ekspansji wybujałej roślinności. Kiedyś tak będzie wyglądał cały świat. Powrócą puszcze i dzikie zwierzęta, a może nawet ludzie pierwotni, choć ich coraz mniejsze gromady będą pewnie stopniowo znikać w rozrastających się gęstwinach. Jaki byłby świat bez człowieka? pytał poeta Wozniesienski. Piękny, odpowiada mu człowiek zniszczony wyrabianiem więziennych norm w kopalni. To nie Pan Bóg stworzył kopalnie i normy, i nie On też stworzył wołu, tę nagą siłę wykastrowanego bydlęcia, która od wieków ciągnie wóz ludzkości wyjeżdżonymi koleinami niewolnictwa.
Kiedyś to miejsce było naprawdę piękne. W czasach, gdy Martin Vrána chadzał tam z Evą Topolską na randki, przypominało bezludną wyspę. Od przystanku trolejbusu prowadziła do niego droga wśród zarośli. Martin zawsze szedł pierwszy, rozgarniał gałęzie i oglądał się do tyłu, jakby się bał, że Eva nagle zniknie. Zgubi się gdzieś w tej dziwnej krainie, którą uważali za swoją. Światło drżało na liściach osik, powoje lgnęły do pni, a on i ona – jakby z przestrachem – lgnęli do siebie. Musieli się całować, musieli się obejmować, a wszystko to na żelaznej kładce pomiędzy dwiema rurami nad czarnym potokiem. Pobrudzić Evie bluzkę, przyciskać się do niej tak mocno, by wkrótce nie wiedzieć, co tak trzaska – rurociąg pod nimi czy rurociąg w nich. A potem odsunąć się od siebie, przejść kilka kroków, zeskoczyć z betonowego słupka i znów paść sobie w objęcia, tutaj, w środku lasku, którego nie ma na mapie – mimo że pełen jest ptasich treli i chłodnego tchnienia drzew, mimo że rosną w nim kępy pokrzyw, łopiany i brzozy, nagie jak skóra odkryta nagle pod ubraniem. I tak bez końca: Martin, choć ledwie trzyma się na nogach, nie może przestać, Eva, wymęczona pieszczotami Martina, opada na niego wciąż od nowa. Spomiędzy gałęzi bzu nad nimi wystają zardzewiałe szczątki starego dźwigu: na bębnie nawijaka zostało jeszcze kilka zwojów drucianej linki, której koniec pełza w trawie jak wąż. Na brzegu wypełnionego deszczówką bajorka kwitną wątłe żółte kosaćce.Drugi
„W ryj mu dajcie!”, odezwał się chwacki okrzyk któregoś z praktykantów, cisnących się gromadnie do autobusu na przystanku pod główną bramą Nowej Huty imienia Klementa Gottwalda. Drobny konflikt przy wsiadaniu prędko się rozwiązał: drzwi brutalnie się zamknęły, odcinając drogę przepychającym się do wejścia oczekującym – przypominało to awarię taśmy produkcyjnej, kiedy w nadziewarce zaklinuje się kawałek kiełbasy czy salcesonu. Ale oto nadjeżdża już kolejny autobus. Wracający z rannej szychty hutnicy pakują się do środka i odjeżdżają w kierunku swoich domów.
Martinowi utkwił w pamięci ten okrzyk i widok ciasno stłoczonych tyłków w znoszonych dżinsach, z wystającymi z tylnych kieszeni grzebykami, dowodami osobistymi i legitymacjami zakładowymi. Poczucie bezkarności, kiedy pchasz się na chama do autobusu i możesz dać w ryj komu chcesz – ot tak, dla porządku. Wiedział, co się tu święci, ileż razy słyszał to swojskie, chojrackie: W ryj mu! Co za rozkosz – kopnąć kogoś w tyłek w czasie przebieżki z sali gimnastycznej do szatni. Tak po kumpelsku, ma się rozumieć. Tylko się nie popłacz, fujaro! Rechotać na całe gardło, a potem… Martin stoi wraz z innymi czekającymi pod dużą bramą, a na języku rozlewa mu się posmak dojmującej pustki, jak po masturbacji. Powoli, jak przystało na porządnego człowieka, wchodzi do ostatniego, pustawego autobusu, siada i kładzie torbę na kolanach. Czuje, że boli go skóra na twarzy i szyi, w miejscach, gdzie wyskoczyły mu pryszcze. Ogarnia go tęsknota, ale nawet nie wie za czym. Gdyby się nie wstydził, wyciągnąłby książkę i zaczął czytać, tyle że książka od razu rzuca się w oczy, nie to, co na przykład rubryka sportowa na ostatniej stronie dziennika „Nová svoboda”.
Nowa swoboda była czarno-żółta. Najwyraźniej w tym okresie wprowadzono jakieś zaostrzone przepisy dotyczące bezpieczeństwa, bo pracownicy służb miejskich zaczęli nagle oznaczać wszystkie przejścia, niskie stropy, pierwsze i ostatnie stopnie za pomocą żółtych i czarnych pasków. Troszczyli się o ludzi. Żeby ktoś się nie potknął albo nie uderzył. A jeśli mimo to doszło do podobnego wypadku, człowiek nie mógł winić nikogo prócz siebie, bo niebezpieczne miejsca były przecież należycie oznakowane. W końcu oznakowano w ten sposób niemal wszystkie miejsca. Tak się w każdym razie zdawało brygadziście Martinowi, kiedy wśród rzężenia autobusowego silnika patrzył na świat, a spod opadających powiek wszędzie widział tylko żółte i czarne paski.
Ale na czarno-żółtej mapie były też białe plamy, rzecz jasna poza terenem szkoły lub pracy. Na przykład kiedy w podstawówce szło się do kina albo do dentysty, nauczyciele musieli odprowadzać dzieci pod samą szkołę i dopiero wtedy pozwalali im się rozejść, nawet jeśli wcześniej przechodzili dosłownie pod domem któregoś z nich. Uczeń nie mógł odłączyć się od grupy, bo dopóki nie znalazł się pod budynkiem szkoły, pedagog był za niego odpowiedzialny. Jak mawiała jedna nauczycielka: puszczę cię do domu, ty wpadniesz pod samochód, a ja pójdę za to do więzienia. Z twarzy niektórych pilnych dziewcząt, które potem też zostały nauczycielkami, odczytywał głębokie zrozumienie dla sprawy i był pewien, że gdyby wpadły pod koła ciężarówki, największy ból sprawiłaby im myśl, że towarzyszka nauczycielka pójdzie za to do więzienia. Nic takiego jednak nigdy się nie stało: dziewczęta gorliwie zakuwają teraz w liceach, wszystkie złożyły już podania na pedagogikę i według wszelkiego prawdopodobieństwa resztę życia spędzą w szkołach albo świetlicach. Oczywiście o ile wcześniej coś ich nie przejedzie albo, jak to się mówi, o ile coś się nie zesra. To ostatnie w gwarze osiedlowej oznaczało sytuację, w następstwie której z chłopaka w krótkim czasie robił się kryminalista, a z dziewczyny dziwka. Nie, im na pewno nic się nie zesrało, można natomiast żywić całkiem uzasadnione obawy, że zesrało się trochę Martinowi, który prędko nauczył się palić, przeklinać, pić piwo i włóczyć się po nieoznakowanych terenach.
Szukali schronienia tam, gdzie nowa swoboda nie miała dostępu. Ciemny park nad rzeką – tak zatrutą, że mewy omijały ją szerokim łukiem – był jednym z tych miejsc. Jeszcze niedawno popijał w nim z kolegami tanie wino jabłkowe, a teraz już przyprowadza tam Evę. Bycie w związku to czekanie. Pełne napięcia wzbieranie, narastanie i pęcznienie wszystkiego w środku, proces, który pewni ludzie potrafią nazwać tak fachowo, że aż się robi od tego niedobrze. Któregoś razu, po niekończącym się błądzeniu ciemnymi alejami, po wszystkich tych szeptach i dotknięciach prowadzących do odkrycia, że często o wiele lepiej jest czekać, niż się doczekać, w końcu doszli na przystanek autobusu, którym miała wracać Eva, a który jakoś strasznie długo nie przyjeżdżał. Przystanęli nieopodal pod kasztanowcem i kontynuowali swoje pieszczoty, które, jak się zdawało, nigdy nie miały mieć kresu. Nawet nie zauważyli, że obserwuje ich jakiś dziadek w wojskowej bluzie – taki typ eksmilicjanta albo oficera na emeryturze. Kiedy nocny autobus w końcu przyjechał, a Martin odprowadził Evę pod same drzwi, by potem w pustce, jaka po niej została, czuć jeszcze na twarzy dotyk jej skóry i smak jej śliny, dziadek przyczłapał do niego i jak gdyby nigdy nic zapytał, czy już mu się ścięła śmietanka w spodniach. Dopiero po chwili pojął sens obleśnej uwagi dziadka, przy tym zaś uświadomił sobie z rezygnacją, że staruch ma go teraz na widelcu i że nawet jeśli on, Martin, wyzwie go od najgorszych, nawet jeśli rozwali mu tę szpiclowską gębę, nic to nie da, bo świat, w którym żył, należał właśnie do takich dziadów. Świat nowej swobody należał do wojskowych bluz, a te niestety zawsze mają rację.Trzeci
Tak wyglądały ich randki, tak musiały wyglądać ich randki w licealnych latach, w latach tygrysich pręg. Żółto-czarne linie migające przed oczami w dławiąco suchym powietrzu. Byliście romantykami czasów posuchy, Martinie, Evo… W szkole, na ulicy, wszędzie wokół unosił się zapach jak w szatni przy sali gimnastycznej. Intymna atmosfera wspólnych łazienek i wycelowanych w was paluchów towarzyszy i towarzyszek, zdolnych zmienić każdy sekret w zatłuszczone i lepkie świństwo, którego człowiek wstydzi się nawet sam przed sobą. Tacy czujni obywatele byli w każdym autobusie: pchali się do środka, pokrzykiwali i zajmowali miejsca. Nazywało się to „kolektyw” i wydawało dźwięki jak bydło zamknięte w wagonie towarowym. Żeby człowiek odnalazł się w kolektywie, musiał się w nim najpierw zatracić. Przywdziać czarno-żółte barwy i nauczyć się poruszać w dżungli nienawiści i wściekłości. Jak w takich warunkach ludzie mogli się w ogóle sobie nawzajem podobać? Chyba tylko wówczas, gdy zdołali się ukryć w jakimś zapadłym kącie, odrażającym i przepełniającym bólem jak wstydliwa choroba. Stąd ta niezdrowa bladość i zamiłowanie do szkodliwych substancji – kuriozum, które naturalnie nie mogło ujść uwadze nażartych do syta sługusów partii, siedzących w każdej klasie i w każdej gospodzie. Znamy ich i jesteśmy z nimi na „ty”, ba, w świecie tygrysich pręg potrafimy ich nawet polubić. I wstydzimy się tego.
To droga donikąd. Eva wiedziała to o wiele wcześniej niż Martin, który krakał jak zraniona wrona i potajemnie recytował wersy Sutry słonecznikowej Ginsberga: „Nie jesteśmy workiem brudu, wnętrze każdego z nas to piękny złoty słonecznik”¹. A gdzie konkretnie wewnątrz nas miałby się znajdować ten słonecznik? Tam, gdzie wskazuje wierzchołek tego ślicznego trójkąta, który wiatr narysował mi na sukience? Tam być może nie ma nic, Martinie. Zupełnie nic. Jest tylko sukienka i wiatr, nieuchwytny podmuch, od którego materiał faluje jak tafla jeziora. Twoje spojrzenie i mój chłód. Wszystko inne to kłamstwo, worek brudu. Im mniej będziemy go dotykać, tym mniej się ubrudzimy.
Ale wciąż dotykali. Wymykali się z tygrysiego świata na bezludną wyspę na szczycie hałdy i nadal uważali to miejsce za swoje, choć nieuchronnie kurczyło się z każdą ich wizytą. Z biegiem czasu coraz częściej już tylko przesiadywali tam przy winie, zadręczając się długimi rozmowami, i dopiero kiedy nie mieli co pić ani o czym mówić, zaczynali się całować. Kosaćce w bajorku wkrótce stały się znakiem męczącej rutyny. Fala znikała w piasku: dalej nie miała już dokąd płynąć. Prawda była taka, że po maturze oboje chcieli się dostać na czarno-żółte uczelnie, wkroczyć w pręgowane życie. Dlatego Eva postanowiła skłamać. Kłamstwo długo nie chciało jej przejść przez gardło – nie w tym wysiedzianym ciasnym gniazdku pośród pleniących się chwastów. Najpierw pozwoliła więc Martinowi, żeby ściągnął jej bluzkę i ot tak błądził dłońmi po jej ciele, podczas gdy sama – też tylko ot tak – bez najmniejszego zaangażowania śledziła te miłosne zabiegi, doprowadzając Martina do coraz większej rozpaczy. A potem odepchnęła go od siebie. Nie i już. Siedział i palił jednego papierosa po drugim. Wyglądał jak przegrany facet. Był bardzo piękny. Włożyła jego koszulę. Czuła na sobie miękki materiał. Po czym, jak gdyby nigdy nic, wypowiedziała zdanie, które otworzyło się w niej jak scyzoryk.
– Chyba jestem w ciąży.
– Ze mną… – Nie wiedział, czy na końcu ma być wykrzyknik, czy znak zapytania.
– Nie. – Patrzyła na niego z oddali przyszłego życia, które jeszcze nie nadeszło, a o które już był zazdrosny. Jak wtedy, kiedy obracał się za nią w obawie, że w każdej chwili może zniknąć.
– Sypiasz z kimś jeszcze? – zapytał i natychmiast przeraził się sensu tych słów.
– Z kim popadnie – odparła twardo, zaskoczona przestrzenią, która nagle się przed nią otworzyła, i zmianą, jaka się w niej dokonała. Powiedziała to bez mrugnięcia okiem. Wydawało się, że już jej tu nie ma, że już wymknęła się grozie tej chwili. Naprawdę bała się, że może mieć dziecko.
A on, sam jeszcze dziecko, domyślał się, że pewnie go okłamuje, choć zarazem czuł, że jest w tym kłamstwie szczera.
– Czyli to koniec – powiedział, znów nie wiedząc, czy to pytanie, czy stwierdzenie.
– Tak.
Wstał, jak mógłby wstać pierwszy człowiek po Upadku. Świat dokoła był pusty, ale nieprawdopodobnie rozległy. Podniósł marynarkę i przez moment patrzył na swoją koszulę na ramionach Evy, potem na Evę, później znów na koszulę, a po głowie tłukła mu się absurdalna fraza o bliższej ciału koszuli. Czuł, że wszystko się w nim kotłuje, jak w dzieciństwie, kiedy ni stąd, ni zowąd ogarniały go mdłości.
– Nie idziesz ze mną?
– Nie, dobrze mi tu.
– Mnie nie.
I odszedł dróżką wśród brzóz do czarno-żółtego świata. Stara wełniana marynarka narzucona na gołą klatkę piersiową, długie niesforne włosy opadające na oczy – wyglądał jak Indianin albo członek jakiejś hardrockowej kapeli.