Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ktoś do kochania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

Ktoś do kochania - ebook

Uzdrawiająca siła prawidziwych uczuć.

Babka Adela i Muszka niepokoją się nagłą nieobecnością Haliny. Adela postanawia wreszcie opowiedzieć najbliższym o wojennej traumie i tajemnicy, nie spodziewając się, że w tej dramatycznej historii tkwi coś, o czym nie wie nawet ona.

Jagna obraziła się na cały świat i nikt, albo prawie nikt, nie jest w stanie przekonać jej, że powinna porozmawiać z synem. Mateusz nie potrafi zrozumieć, dlaczego matka nie chce zaakceptować jego decyzji, i coraz częściej pogrąża się w czarnych myślach.

Tymczasem Ruta myśli, że tylko jej zniknięcie może przywrócić dawną harmonię i sprawić, że do domu babki Adeli wróci wytęskniony spokój. Na szczęście Masza dostrzega rozpacz dziewczyny i postanawia zdradzić swój skrywany nawet przed przyjaciółkami sekret. Jej historia potrafi złamać najtwardsze serce. A to jeszcze nie koniec niespodzianek!

Nowa powieść Magdaleny Kordel to prawdziwy koktajl emocji. Opowieść o tym, że tylko zamykając drzwi do przeszłości, można zobaczyć to, co najcenniejsze w otaczającym nas świecie, i docenić tych, którzy zawsze będą nas kochać.

MAGDALENA KORDEL – ulubiona pisarka Polek. Autorka bestsellerowych powieści i serii m.in. „Anioł do wynajęcia”, „W blasku słońca” i „Malownicze”. „Ktoś do kochania” to zwieńczenie cyklu „Tajemnice”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6755-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ

asza przeciągnęła się, przewróciła na bok i pierwsze, co zobaczyła, to ciemne, wpatrzone w nią z zachwytem oczy. Natychmiast zamknęła powieki, odgra­dzając się od tego spojrzenia. W głowie zakołatał jej fragment starej, zasłyszanej ostatnio w domu babki Adeli piosenki:

_Gdyby można zrobić czary_

_Ponapędzać te zegary_

_By dziewiąta była już…_

O ile pamięć jej nie myliła, to ten utwór wykonywał Bodo. W oryginale rzecz jasna, bo w kuchni babki Adeli słychać było głównie Muszkę, która zagłuszała Eugeniusza, głośno śpiewając przy smażeniu racuchów drożdżowych.

– Drożdżowe najlepiej rośnie w radosnej atmosferze, przy muzyce – stwierdziła stanowczo starsza pani, gdy Adela cierpko zapytała, czy Muszka aby się nie zakochała i czy w związku z potencjalnymi amorami aż do wieczora będzie katowała tę biedną, charczącą przedwojenną płytę i wszystkich innych przy okazji.

Oczywiście Muszka nic sobie z tego Adelinego gadania nie robiła, machnęła tylko z niecierpliwością ścierką, kazała Adeli iść się zająć czymś pożytecznym, bo od nadmiaru wolnego czasu robi się marudna, po czym dalej podśpiewywała o zegarach, bukietach róż i czarach.

I teraz Masza, podobnie jak Bodo w piosence, najchętniej pomajstrowałaby przy czasie i zrobiła czary-mary, tyle tylko, że w odwrotnym kierunku. On chciał przyspieszać, ona cofnęłaby zegary z nadzieją, że być może wraz z powrotem minionego już czasu wróci jej też zdolność myślenia. Głową. I że tym razem nie ulegnie Leonowi. A przede wszystkim sobie.

Teraz nagle, tu, przy boku Leona, Masza poczuła się kompletnie nie na miejscu i szarpnęła nią przejmująca tęsknota. Dużo by dała, żeby zamiast w łóżku kochanka – znaleźć się właśnie w domu u Adeli i Muszki. A przecież jeszcze wczoraj miała wybór. Ewelina, wiedząc, że miała ciężki dzień w lecznicy, nalegała, żeby Masza została u nich na noc. I prawie się zgodziła. I gdyby nie to „prawie”, to teraz siedziałaby w pachnącej świeżo parzoną kawą kuchni w towarzystwie Eweliny, Ruty i Muszki.

Gdyby tylko Leon nie zadzwonił.

– Jestem sam. Teściowa zatelefonowała z jakąś pilną sprawą. Moja żona właśnie jakieś pół godziny temu wpakowała walizki do bagażnika i pojechała do mamusi. Cały weekend mamy dla siebie – powiedział, a Masza uczepiła się tych słów jak zapowiedzi nadchodzącej pomyślności.

Mieć coś tylko dla siebie… Brzmiało niczym pokusa, której nie należało się opierać. Ale zanim mu odpowiedziała, zawahała się. Coś niewyraźnego, nieuchwytnego, ale niedającego się zlekceważyć mówiło jej, że to nie jest dobry pomysł. Nie tym razem. Te chwile tylko dla siebie, weekendy we dwoje ostatnimi czasy zdarzały się zbyt często. Żona Leona nieustająco jeździła do rodziców. A Maszę, w przeciwieństwie do kochanka, jakoś coraz mniej to cieszyło. Lecz tego dnia… Tego dnia bardzo potrzebowała kogoś, kto pozwoli jej nie myśleć, zapomnieć o liście, który poprzedniego wieczoru wypadł spomiędzy ulotek reklamowych, wyjętych przez nią ze skrzynki pocztowej, i o zdjęciu, które wysunęło się z koperty. Oprócz fotografii były w niej cztery zapisane drobnym maczkiem strony. Przeczytała je z zachłannością kogoś, kto od dawna jest na głodzie, choć wiedząc przecież, kto jest nadawcą, powinna odłożyć lekturę na następny dzień. Tak żeby nie dać szansy nocy, będącej najlepszą dręczycielką. W ciemności wszystkie niepokoje stawały się bardziej mroczne, a przeszłość, którą na co dzień Masza nauczyła się odsuwać i trzymać na spory dystans, nocą wdzierała się do teraźniejszości siłą, szarpiąc i kąsając bez cienia litości. A jednak nie mogła się powstrzymać i odłożyć czytania listu na następny dzień. W końcu po lekturze i wpatrywaniu się w fotografię tak uporczywym, że rozbolały ją oczy, narzuciła na siebie kurtkę i powędrowała krętymi uliczkami w górę miasteczka, a potem dalej aż na obrzeża, gdzie asfaltowa uliczka kończyła się nagle i przechodziła płynnie w gruntową, kamienistą drogę prowadzącą pod górę. Nie było tu szlaku ani żadnych wyjątkowych atrakcji, ale czasem można się było natknąć na turystów szukających spokoju, tych mających dość towarzystwa innych piechurów. Jednak z całą pewnością nie nocą. Masza mogła mieć pewność, że o tej porze nie spotka tu nikogo. Gdy tylko zagłębiła się w porastający drogę las i wtopiła w kompletną czerń nocy, bo jasne światło księżyca tu nie docierało, wyciągnęła z kieszeni czołówkę, którą nosiła zawsze przy sobie (nieoczywisty element wyposażenia wiejskiego weterynarza), i oświetlając nią drogę, powędrowała na szczyt. Łudziła się, że może zmęczenie uwolni ją od konieczności odtwarzania w duchu każdego słowa listu. Od myślenia o tym, co kiedyś miała na wyciągnięcie ręki, a co bezlitośnie i na zawsze jej odebrano. Lecz próżne to były nadzieje. Kiedy zdyszana stanęła na szczycie i uniosła twarz ku ciemnemu, naznaczonemu jasnymi punktami gwiazd niebu, gdy wokół niej owinęły się zimne podmuchy wiatru, który wcale a wcale nie zamierzał odwodzić jej od runięcia w dół, a wprost przeciwnie – popychał ją ku ziejącej przed nią przepaści, zrozumiała, że żadne zmęczenie nie wystarczy i nie przyniesie jej nawet chwilowego ukojenia. Że zapewne gdyby uległa wiatrowi i pozwoliła się zepchnąć ze skalistego wierzchołka, nadal w głowie szumiałyby jej przeczytane niedawno słowa i zamilkłyby dopiero w chwili zderzenia się z ziemią. W tym momencie po prostu nie istniał sposób na uwolnienie Maszy od natłoku myśli atakujących ją ze wszystkich stron.

Tych dotyczących listów, nie listu, bo ten popołudniowy przecież nie był pierwszy. Przychodziły równo co cztery miesiące. Czekała na nie, drżąc z niecierpliwości. Nimi żyła, a jednocześnie miała wrażenie, że po lekturze każdego z nich jakaś jej część obumierała. Jednak – wiedziała to na pewno – gdyby któregoś razu list nie przyszedł, oszalałaby z rozpaczy i niepokoju. A tak przynajmniej raz na cztery miesiące mogła przez chwilę żyć nie swoim życiem. Tym, którego pragnęła, a które nie było dla niej.

Ale zawsze ta chwila okazywała się zbyt krótka. I trzeba było na nowo godzić się z tym, kim naprawdę się było. Na nowo oswajać samotność. Tym razem było wyjątkowo trudno.

List i fotografia.

Namiastka prawdziwego życia.

Polizanie cukierka przez papierek.

Rwący ból w sercu.

Nie do stłumienia. Nie do zadeptania mimo morderczej nocnej wspinaczki na szczyt i uczynienia tysięcy kroków.

„Ludzi mi trzeba, ciepła, kubka z gorącą herbatą, który ktoś troskliwy włoży mi w lodowate dłonie. Żadna wędrówka i nawet krańcowe wyczerpanie nie pomoże. Potrzebny mi jest ktoś do kochania – dotarło do niej. – Ktoś realny, kto stanowczo zatrzaśnie mi drzwi przed nosem, gdy będę chciała rzucić się głową naprzód w ciemność. Albo jeszcze lepiej ktoś, kto nie będzie się bał wkroczyć tam ze mną. Kto poda mi rękę, gdy niezdecydowana stanę na skraju przepaści…”

Znała kogoś takiego przed laty. I dlatego nie bardzo wierzyła, że coś podobnego mogłoby jej się jeszcze przytrafić po raz drugi. W końcu nawet jej ukochana poetka o tym pisała:

„Nic dwa razy się nie zdarza…”

W każdym razie plan, by doprowadzić się do wyczerpania i tym samym zamęczenia dręczących ją wspomnień i myśli, wymazania z pamięci słów, zapisanych na listowych kartkach drobnym pismem, które niestrudzenie kołatały jej się w głowie – jedyny plan, jaki miała – spalił na panewce. Powrót do ciemnego, pustego domu okazał się podwójnie dotkliwy. A ranek wcale nie przyniósł pocieszenia. Praca, która zwykle pozwalała jej wrócić do równowagi nawet po najgorszych zawirowaniach, tym razem tylko jeszcze mocniej pogrążyła ją w smutku. Do myśli o liście ochoczo i natychmiast dołączyły te o psie, którego nie udało się uratować, nad którym płakał jego mały chłopiec – tak rozpaczliwie, że Maszy krajało się serce – i o drugim, wielkim kudłaczu, którego bez trudu by wyleczyła, ale jego właściciele nawet nie chcieli o tym słyszeć.

„No bo przecież gdyby wyłożyli na leki, nie byłoby na flaszkę” – pomyślała i poczuła, że po plecach przebiega jej zimny dreszcz i mrozi ją centymetr po centymetrze, docierając lodowatą falą aż do serca.

Po zamknięciu przychodni dotarło do niej, że nie może wrócić do domu. Że jeżeli znów znajdzie się sam na sam ze sobą i z fotografią, która wciąż leżała na stole, to nie ręczy za siebie. I że być może ulegnie pokusie i znów nocą, potykając się o kamienie, powędruje na szczyt, tyle tylko, że już nie będzie walczyła z wiatrem i da mu się popchnąć w objęcia tego, co tam dla niej przygotowały jego zimne podmuchy. Tam – o jeden krok za daleko, poza krańcem skały.

– A kto się wtedy będzie pochylał nad tymi wszystkimi kotami i psami, które ci zaufały, Maszo, czarodziejko od zwierząt? Kto będzie czule gładził krowie boki podczas porodów i szeptał, że wszystko będzie dobrze? Kto będzie zapewniał konie, że wiatr nadal czeka z niecierpliwością, żeby wpleść się w ich grzywy? – zadźwięczały jej w głowie słowa babki Adeli, wypowiedziane dawno temu, gdy Maszy wyrwało się, że być może powinna wyjechać daleko od Miasteczka i jego dobrze znanego, przewidywalnego rytmu.

I w tych Adelinych pytaniach była zarazem odpowiedź. Musiała tu zostać. Nie było nikogo, kto by mógł ją zastąpić. Masza rozumiała zwierzęta, a one rozumiały ją. Bardzo często była ich ostatnią deską ratunku. I dlatego nie opuściłaby swoich podopiecznych za nic na świecie. Wiatr i jego kuszące podmuchy musiały obejść się smakiem.

A ona o ucieczce z Miasteczka mogła tylko od czasu do czasu pomarzyć.

Bo odejść stąd by nie potrafiła, i to nie tylko z powodu swoich pacjentów. Opuszczenie tego miejsca byłoby równoznaczne z rozstaniem się z tymi wszystkimi, którzy stali się jej rodziną: z Eweliną, Jagną, babką Adelą, Muszką. Dom starszych pań był w jakimś sensie również jej domem. Przystanią i schronieniem. Nic więc dziwnego, że następnego dnia po otrzymaniu i przeczytaniu listu, po tym, jak z ciężkim sercem zamknęła drzwi lecznicy i poczuła, że za nic na świecie nie chce wracać do pustego domu, nogi same poniosły ją do dworku babki Adeli.

I to była dobra decyzja. Nikt tam o nic jej nie pytał,
z miejsca została usadzona przy kuchennym stole, mog­ła zwyczajnie siedzieć, jeść przepyszne, puchate racuchy drożdżowe i słuchać, jak Muszka fałszuje, śpiewając przedwojenne szlagiery. Oczywiście gdyby została na noc, Ewelina zapewne by nie wytrzymała i wzięłaby ją na spytki, bo Masza widziała, że jej przyjaciółka wie. Nie wszystko, rzecz jasna, bo skąd by niby miała czerpać informacje o tym, o czym Masza nikomu nigdy nie powiedziała. Ale Ewelina nie musiała znać szczegółów, żeby rozpoznać rozpacz. Maszy nie umknęło, z jaką troską przyjaciółka na nią patrzy. Jak jej wzrok zatrzymuje się na dłużej na ciemnych obwódkach pod oczami, jak z uwagą wpatruje się w jej poszarzałą twarz i jak topi swoje zatroskane spojrzenie w jej oczach, z których, wiedziała to na pewno, wylewa się całe morze smutku. Takiego, którego niczym nie udało się rozproszyć. Ani posypanymi cukrem pudrem racuchami, ani wyśmienitą konfiturą z jeżyn, którą Muszka zazwyczaj wydzielała skąpo, widząc jednak udręczenie Maszy, wyjęła słoiczek z kredensu, bez słowa nałożyła solidną porcję na przedwojenny porcelanowy talerzyk i postawiła przed dziewczyną. Zapewne i ona zauważyła, że u Maszy dzieje się coś niedobrego. Zresztą wszyscy obecni, łącznie z tą drobną czarnulką Rutą, która przecież prawie Maszy nie znała, widzieli, że coś jest nie w porządku. Ale dziewczyna była przekonana, że ani starsze panie, ani tym bardziej Ruta nie będą ciągnąć jej za język. Ta ostatnia – bo były za mało zżyte, a Adela z Muszką darowały to sobie bynajmniej nie z powodu wrodzonej dyskrecji i taktu, ale zwyczajnie miały od takich spraw umyślnego.

– Zostawmy to Ewelce – dobiegł ją w pewnym momencie głos Adeli, który z założenia miał być szeptem, ale w związku z tym, że musiał przebić się ponad rozkręcony na cały regulator gramofon, przypominał raczej stłumiony wystrzał armatni.

„To”, czyli ją, jak można się było tego domyśleć po spojrzeniach obu pań rzucanych ukradkiem w jej kierunku. I być może właśnie dlatego Masza w końcu zdecydowała się na spędzenie tej nocy z Leonem. Bo miała pewność, że on nie będzie o nic pytać. Nawet jeżeli zauważy, że jest przygaszona, złoży to na karb zwykłego zmęczenia. I na pewno nie przyjdzie mu do głowy o tym rozmawiać. On nie był z tych wylewnych. Właściwie instrukcja obsługi Leona była bardzo prosta. Dużo jedzenia, jakieś piwo, dobry seks… Na to więc właśnie wymieniła ciepło i spokój Adelinego domu. I to pomimo że na samą myśl o tym wszystko zdawało się w niej protestować.

„Jestem sam. Teściowa zadzwoniła z jakąś pilną sprawą. Cały weekend mamy dla siebie…” – tak powiedział.

Coś tu nie grało. Jego żona zazwyczaj wiedziała z wyprzedzeniem, kiedy nie będzie jej w domu. Dbała o to, żeby przed wyjazdem zapełnić lodówkę i zrobić zakupy. Masza w jakiś sposób podziwiała ją za tę opiekuńczość i determinację, z jaką troszczyła się o męża, który traktował ją zazwyczaj z pobłażaniem – niczym miłego, zabawnego, aczkolwiek niezbyt rozgarniętego szczeniaczka. Albo jeszcze adekwatniej – kaczuszkę. Małą, słodką i rozkoszną kulkę…

A teraz, nagle, tak z dnia na dzień postanowiła jechać? Bez ugotowania obiadu, upieczenia ciasta? To nie pasowało do żony Leona.

Choć w końcu mogło przecież rzeczywiście wydarzyć się coś nieplanowanego. Coś, co zmusiło ją do natychmiastowego działania… Zresztą na litość boską, co ją to obchodziło? Tamtej nie było, to najważniejsze! Czemu jak zwykle musi dzielić włos na czworo?! Dość!

Tym razem postanowiła zlekceważyć wszystkie przeczucia, wszystkie znaki, życie z nimi na co dzień było dostatecznie męczące. Tej nocy, tego weekendu, który mieli mieć tylko dla siebie, postanowiła się nimi nie przejmować. Raz w życiu!

Decyzja została podjęta.

– Przyjadę – rzuciła do słuchawki, starannie omijając wzrokiem pełne wyrzutu oczy Eweliny, która siedziała naprzeciwko niej przy werandowym stole i przysłuchiwała się rozmowie. – Będę za jakieś dwie godziny – dorzuciła.

– Wiesz, że nie musisz tego robić? – Ewelina z zafrasowaniem pokręciła głową, obserwując, jak Masza po zakończeniu połączenia w pośpiechu zbiera ze stołu na werandzie swoje rzeczy. – Możesz tu zostać, a ja ci dam gwarancję, że nie będę cię nękać. Powiesz tylko tyle, ile będziesz chciała, nie musisz uciekać z obawy, że cię osaczę – dodała, dając Maszy do zrozumienia, że ją rozgryzła.

Dziewczyna na moment znieruchomiała z dłonią zawieszoną nad torebką. Widać było na jej twarzy konsternację i zastanowienie.

– No i w tym jest cały szkopuł – przemówiła w końcu, zdecydowanym ruchem zasuwając suwak torby. – To, że nie mam żadnej gwarancji, bo wbrew temu, co powiedziałaś, nie możesz mi jej dać – ciągnęła poważnie. – Bo nie o ciebie tu chodzi. Nie boję się twoich pytań, Ewelka. Lękam się dużo bardziej swoich odpowiedzi. Boję się, że jak zacznę mówić, to już nic mnie nie powstrzyma, że przerwie się we mnie jakaś tama.

– Może to nie byłoby takie złe. – Przyjaciółka spojrzała jej prosto w oczy. – Znam cię od lat, wiem, że jesteś skryta, i to szanuję. Ale przyjaźnimy się, Masza! Na tym właśnie to polega! Żeby dzielić ze sobą to wszystko, co ładuje nam na plecy życie. Zrób z tego dwa albo trzy tobołki, daj mi któryś i będziemy je nieść wspólnie. Zobaczysz, jak zrobi ci się lżej…

– Nie wiesz, o czym mówisz, naprawdę nie wiesz! – Masza zagryzła dolną wargę. – Mnie nie może się zrobić lżej, ale za to tobie będzie ciężej. Lepiej, żebyś nie wiedziała. Wydaje ci się, że jesteś w stanie wszystko zrozumieć, ze wszystkim sobie poradzić. A prawda jest taka, że tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. I ja już przeszłam ten sprawdzian, i umiem dokładnie wyobrazić sobie, co by się działo, gdybym powiedziała choć część tego, co w tej chwili się we mnie kłębi. Nie mogłabyś przestać o tym myśleć. Martwiłabyś się o mnie…

– To akurat nie jest kwestią przyszłości, już się martwię! – przerwała jej z niecierpliwością przyjaciółka. – Wyglądasz jak swój własny cień!

– A widzisz, już cię to gryzie, a nawet nie wiesz, o co chodzi. I niech tak zostanie. Przeczekam spadek formy u Leona! Tam nie będę miała do kogo i kiedy mówić, nawet jeżeli pokusa byłaby nieodparta. Za bardzo będę zajęta tym, co właśnie mi zaoferował…

– Bleee, przestań! Nie jestem w stanie zmienić o nim zdania, przypomina mi kozła! Ta jego bródka! I mlaśnięcia! Pfle! – Ewelka skrzywiła się szpetnie.

– Oj tam, oj tam, zapewniam cię, że ma inne zalety – mrugnęła sugestywnie, siląc się na dobry humor.

– Nie, nie, nie. – Ewelina zamachała gwałtownie ręką. – Przecież mówiłam, żebyś sobie darowała szczegóły! A poza tym nie próbuj mnie tu zagadywać i zbywać pozorowanym dobrym humorem! Obie wiemy, że nie jest ci do śmiechu, a to, przed czym chcesz się schronić w ramionach Leona, nie zniknie! Czymkolwiek to jest. Odsuniesz to od siebie na weekend, a potem…

– A potem mi minie. Dzień, dwa i mi się wyrówna. I będę znów miała spokój na jakiś czas…

„A dokładniej rzecz biorąc, na cztery miesiące” – dodała w myślach i głęboko westchnęła.

– Masza, wiem, że nie chcesz tego słuchać, że jesteś dorosła i że to twoje życie… Ale czy na pewno wiesz, co robisz? Sama wielokrotnie powtarzałaś, że on nie zostawi żony. To przecież nie ma przyszłości! Żad…

– Wiem. A nawet gdyby jakimś cudem mi to umknęło, to obydwie z Jagną przypominacie mi o tym nieustająco! Słyszałam już to z tysiąc razy i nawet gdybym cierpiała na demencję, akurat ten aspekt dzięki wam pamiętałabym na pewno! – Weszła jej w słowo, zastanawiając się jednocześnie, co Ewelina by powiedziała, gdyby usłyszała, że to właśnie jest najlepsze z tego wszystkiego. Ten brak perspektyw.

Że gdyby było inaczej, Masza natychmiast zerwałaby tę znajomość. I to w sposób tak kategoryczny, o jaki żadna z jej przyjaciółek jej nie posądzała.

– Powtarzałyśmy i co? A teraz…

– A teraz jak Jagna się obraziła, to chyba przyjęłaś za punkt honoru, żeby się do tego jeszcze bardziej przykładać, za was obie! Daj spokój, Ewelka! I jeżeli cię to uspokoi, powiem to głośno: naprawdę wiem, co robię – dorzuciła łagodniej i przytuliła przyjaciółkę na pożegnanie.

Gdy zbiegała po schodkach do ogrodu, by obejść dom dookoła i dotrzeć do furtki, nie obejrzała się ani razu. Bała się, że jeżeli zobaczy stojącą na dróżce i wpatrującą się w nią Ewelinę, zmieni zdanie. A nie chciała.

Bo pragnęła choć na moment zapomnieć i się ogrzać.

A Leon był gorący.

Nie chciała obudzić się w pustym łóżku.

On jej to zapewniał.

Chciała w razie potrzeby wrócić do siebie bez zbędnych wyjaśnień.

On nie mógł jej zatrzymać.

W przeciwieństwie do Eweliny i starszych pań. Ich nie umiałaby zlekceważyć ani oszukać. Zresztą nawet gdyby chciała, nie udałoby jej się. Znały ją na wylot. I naprawdę im na niej zależało. A to było bardziej niż niebezpieczne. Sprzyjało chęci odsłonienia się, obnażenia duszy, wykrzyczenia tego wszystkiego, co tak bardzo ją bolało. Dlatego Leon zadzwonił w idealnym momencie. Być może gdyby nie jego telefon, Masza nazajutrz nie miałaby żadnych sekretów.

A to przerażało ją bardziej, niż chciała przyznać ­nawet przed sobą. Bo co by było, gdyby opowiadając całą prawdę, zabiła tę Maszę, którą się stawała, czytając listy?

Wtedy nie miałaby już po co żyć. Odebrałaby sobie nadzieję, o której mówiła, że już jej nie ma, choć jednak gdzieś tam na dnie serca nadal tliła się nikła iskierka wiary w to, że może jakimś cudem…

Choć nawiasem mówiąc – w cuda też przecież nie wierzyła. Lecz tak czy siak dobrze się stało, że żona Leona wyjechała, a on zadzwonił.

Potem gdy szła w kierunku domu kochanka, wyszykowana, umalowana i wyglądająca zupełnie jak nie ona, nie czuła już takiej pewności i przeświadczenia, że to najlepszy z możliwych pomysłów. Złe przeczucia nie tylko nie zniknęły, ale wręcz przybrały na sile. Coś nagląco i uporczywie powtarzało jej, że powinna zawrócić. Zawsze przecież mogła użyć wymówki, że właśnie coś pilnego się wydarzyło w którymś gospodarstwie. Koń złamał nogę albo kury zaczęły masowo padać. Takie rzeczy zdarzały się nagminnie, Leon byłby trochę niezadowolony, ale w rezultacie nie dąsałby się zbyt długo. W końcu to praca. Ale przecież przyrzekła sobie: ten weekend będzie wolny od przeczuć. Które nawiasem mówiąc miały głęboko gdzieś jej postanowienia i coraz bardziej jej doskwierały. „A co będzie, jeżeli tuż pod jego domem ktoś mnie zobaczy i skojarzy te moje wizyty z nieobecnością żony, i doda dwa do dwóch?” – dręczyła się w duchu.

W końcu na wszelki wypadek nadłożyła drogi. Tak żeby przejść koło gospodarstwa starego Wiśniaka – wtedy zawsze mogła powiedzieć, że była u niego, co nie wzbudziłoby niczyjego zdumienia, bo zaglądała do jego zwierząt regularnie.

Oczywiście nadal istniało jeszcze jedno, najprostsze rozwiązanie, czyli zrezygnowanie z planów, ale ono już nie wchodziło w grę. Perspektywa wyczerpującego seksu z Leonem, który – musiała to przyznać – zawsze był udany, była za bardzo kusząca. Jak będzie zajęta w łóżku, nie będzie miała kiedy rozmyślać nad tym, co zostawiła w domu. I nękać się wspomnieniami płaczącego rozpaczliwie chłopca, przytulającego jasną główkę do jedwabistego i jeszcze ciepłego boku swojego psiego przyjaciela. I tych drugich, którzy wyszli, trzaskając mocno drzwiami, gdy odmówiła uśpienia psa, którego w ciągu dwóch dni postawiłaby na wszystkie cztery rwące się do życia łapy.

O tak, łudziła się, że w objęciach Leona zapomni się tak skutecznie, że nie tylko uniknie bezsennej i koszmarnej nocy, ale że gdy nastanie poranek, ona już będzie zdystansowana i uodporniona na to wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni. Lecz niestety sromotnie się przeliczyła. Poranek przyszedł, niemniej zamiast wymarzonego spokoju przyniósł ze sobą poczucie winy i żal, że znów uległa pokusie.

Ledwo się obudziła i uzmysłowiła sobie, gdzie jest, poczuła dogłębnie, że popełniła błąd.

Że znów dała się omamić złudzeniu, że to, co dostanie od Leona w łóżku, ta namiastka drugiego człowieka, zdoła zaspokoić wszechogarniające ją pragnienie bliskości.

„Jakie to powszednie, zwyczajne i miałkie” – westchnęła w duchu nad sobą.

Im dłużej była z Leonem, tym więcej dostrzegała rys na tym, zdawałoby się, nieskazitelnym szkle.

A przecież ten układ naprawdę początkowo wydawał się wręcz idealny. On miał żonę i obrączka na jego palcu była najlepszą gwarancją tego, że nie będzie chciał od niej, Maszy, niczego więcej niż kilku wieczorów – albo gdy szczęście im dopisze: nocy – w miesiącu. I to było w porządku. Taka umowa jej pasowała. Mogła nawet dorzucić gratis maksymalne zaangażowanie. Na ten czas rzecz jasna. Pod warunkiem że we wszystkie inne dni, te należące do jego żony, nie będzie musiała o nim myśleć. Nie będzie jej zawracał głowy ani się naprzykrzał. Ona nie miesza w jego małżeństwie, on przyjmuje, że Masza zjawia się w jego życiu, a precyzyjniej mówiąc: łóżku, wtedy gdy będzie tego chciała. On ma zapewnioną maksymalną dyskrecję, ona wybiera czas. Poza którym nic a nic ich nie łączy.

W rezultacie jeżeli chodziło o przywilej wybierania dni i nocy, to summa summarum musiała się go zrzec. Przypadł on w udziale niemającej o tym bladego pojęcia żonie Leona. Biedna nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie tylko jest zdradzana, ale pośrednio w tym uczestniczy i staje się tym samym częścią trójkąta. Bo Masza i Leon mogli się spotykać wyłącznie wtedy, gdy ona wyjeżdżała z Miasteczka.

Tak było zdaniem Maszy najlepiej. I najuczciwiej. Względem niej i paradoksalnie żony Leona również, choć gdy myślała o tej ostatniej, to słowo „uczciwość” mocno jej zgrzytało i zostawiało gorzkawy posmak w ustach.

Ale przynajmniej w tym momencie, gdy jej mąż spotykał się z tą drugą, jej nie było w pobliżu. Nie wracała do domu, który jeszcze pachniał inną kobietą… Masza zawsze pilnowała, żeby wychodzić dostatecznie wcześnie i żeby on otworzył wszystkie okna. Tak aby jej obecność wyparowała do cna.

Dopóki żona Leona nie wiedziała o istnieniu kochanki, Masza nie mogła jej boleć. A to już było coś. Bo Masza za nic w świecie nie chciała przysparzać nikomu cierpienia.

I to był jeden z żelaznych punktów umowy, którą zawarła z Leonem. Tylko i wyłącznie te dni i noce, gdy jego żona była daleko. Żadnych pokoi hotelowych, żadnego ukradkowego obściskiwania na tyłach jej lecznicy weterynaryjnej. Żadnych szybkich numerków, porozumiewawczych spojrzeń. Nic, co mogłoby zwrócić na nich uwagę innych mieszkańców. Bo przecież w takim małym miasteczku jeżeli cokolwiek dostało się na ludzkie języki, żyło dość długo, żeby dotrzeć do tych, których temat dotyczył.

Wyłożyła mu to jasno, zanim pozwoliła mu po raz pierwszy ściągnąć z siebie bluzkę, a potem kolejne części garderoby.

Zgodził się z ochotą.

„I to był błąd – pomyślała teraz, uparcie zaciskając powieki i tym samym usiłując odgrodzić się od gorącego spojrzenia jego ciemnych oczu. – Trzeba było wybrać inny czas na takie pertraktacje… Bo na logikę, w takim momencie, gdy oboje już leżeli na łóżku i Leon już prawie był w ogródku, już witał się z gąską, zgodziłby się prawdopodobnie na wszystko. A swoją drogą niezłe porównanie” – skrzywiła się nieznacznie.

Rzeczywiście była taką głupią gąską… Chociaż, prawdę mówiąc, nie powinno się obrażać tych ptaków. Gęsi są bardzo mądre, niejednokrotnie przywiązują się do ludzi, nawet bronią podwórek, przepędzając intruzów. Tylko że rzadko który człowiek umie to docenić…

W tej samej chwili rozmyślania Maszy przerwała dłoń Leona, którą poczuła na swoich plecach, pieszczotliwie wędrującą wzdłuż kręgosłupa. Dziewczyna nie zdołała powstrzymać wzdrygnięcia i wyskoczyła z łóżka, jednocześnie sięgając po leżącą na podłodze męską koszulę. Założyła ją czym prędzej.

– Masza, co ty wyprawiasz? – Leon oparł się na łokciu i obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem.

– Ubieram się – mruknęła, wciągając pospiesznie spódniczkę i z impetem zaciągając suwak.

– Widzę, ale nie ma jeszcze szóstej, a poza tym dziś sobota…

– W sobotę zwierzęta też chorują – przerwała mu bezpardonowo.

– Nie o tym mówię! Lecznicę masz otwartą od ósmej, podrzucę cię. Dzięki temu możesz do mnie wrócić – uniósł zachęcająco brwi i róg kołdry.

– Tak, doskonały plan. Podwieziesz mnie! Żeby pół Miasteczka mogło nas sobie dokładnie obejrzeć po to, żeby następnie natychmiast opowiedzieć to drugiej poło­wie! Brzmi sensownie, Leon – sarknęła, unikając jego wzroku. – A poza tym mam złe przeczucia – dodała cicho i zmarszczyła brwi.

– Przeczucia? Wierzysz w takie cuda?

– Wyłącznie. I w jedne, i w drugie – powiedziała, pospiesznie wciągając na stopy tenisówki.

Oczywiście w cuda w przeciwieństwie do przeczuć nie wierzyła, ale nie zamierzała go o tym informować. Zresztą im mniej o niej wiedział, tym lepiej.

Zawiązała sznurówki butów i z irytacją stwierdziła, że obuwie, które miała założone wczoraj, nie mieści się do torebki. Zawsze przychodziła do niego w gigantycznie wysokich szpilkach. Jej przyjaciółki, jedyne, które wiedziały o jej romansie, myślały, że to dlatego, że on to lubi, a ona dla niego chce być seksowna. Masza nie wyprowadzała ich z błędu. Niech sobie myślą i trwają w przekonaniu, że wiedzą. A tymczasem dla niej te szpilki, krótkie spódniczki były inną skórą. Dzięki nim na chwilę przestawała być sobą. Mogła się zapomnieć.

Pięknie to brzmiało: się zapomnieć. I Masza zapominała. O sobie, o planach, które w większości wzięły w łeb, o tym kimś, kto nigdy nie widział jej w szpilkach… Przy Leonie zapominała o prawdziwej Maszy.

I właśnie między innymi dlatego Leon był dobrym wyborem. Tymczasowym. Chwilówką w miłosnym życiu. Wysoko oprocentowanym kredytem, ale bez zaświadczeń, dostępnym od ręki. Tak, była jego kochanką. Tą drugą. Z wyboru. Gdyby związała się z kimś, kto chciałby z nią być tak naprawdę, na stałe, na dobre, złe i każde inne, wtedy te momenty zapomnienia, których doświadczała raz na jakiś czas z Leonem, musiałyby się stać codziennością.

„Musiałabym zapomnieć się na zawsze, pożegnać się z Maszą, Maszą smutną, zziębniętą, od czasu do czasu łaknącą czyjegoś ciepła, a na co dzień żyjącą tak, byleby tylko nie zapomnieć, nie pozwolić pamięci na zatarcie szczegółów, Maszą, która każdego poranka zaczyna wszystko od nowa, ale jest prawdziwą, autentyczną wersją” – pomyślała, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu szczotki i błyszczyku.

– Masza – w jej rozmyślania wdarł się lekko zniecierpliwiony głos Leona. – Mówię do ciebie, a ty nie słuchasz! Co się z tobą ostatnio dzieje? Wskakujesz mi do łóżka napalona i chętna, a następnego dnia zmieniasz się w sopel lodu! O co, do diabła…

Nie dokończył, bo do ich uszu dobiegł niepokojący dźwięk przekręcanego w drzwiach klucza. Na ułamek sekundy, który wydawał się wiecznością, znieruchomieli wpatrzeni w kierunku przedpokoju, skąd dobiegł hurgot rzucanej z impetem na podłogę torby, a potem w dźwięczącej w uszach ciszy rozległy się drobne, niespieszne kroki i drzwi sypialni się otworzyły.

Żona Leona stanęła w progu i obrzuciła wnętrze pokoju chłodnym, analitycznym spojrzeniem. Jej wzrok prześlizgnął się po skamieniałej niczym żona Lota Maszy i ciężko położył się na opatulonym w kołdrę mężu.

Kobieta ani trochę nie wydawała się zaskoczona tym, co widzi. W przeciwieństwie do swojego męża.

– O kurwa… – wyrwało się wyraźnie spanikowanemu Leonowi. – Słuchaj, kochanie, to jest pomyłka, to nie jest tak, jak myślisz… – zaczął, a Masza, słysząc te wyświechta­ne od powszechnego użytku w podobnych sytuacjach
słowa, nie mogła powstrzymać grymasu zażenowania.

„No to chyba niżej nie mogłam upaść – pomyślała. – Zostałam sprowadzona do banalnej pomyłki…”

– Leoś, Leoś, Leoś – przemówiła w końcu żona Leona. Jej głos był wyprany z emocji, oczy miała zimne. – Ty mnie naprawdę masz za kompletną idiotkę. Wiem wprawdzie, że od jakiegoś czasu dopadło cię zezwierzęcenie, ale chyba nie chcesz mi wmawiać, że ona – obrzuciła Maszę lodowatym spojrzeniem – jest tutaj, bo zachorzałeś i potrzebowałeś nagłej konsultacji weterynarza! Jeżeli już chciałeś użyć tak beznadziejnej wymówki typu: „To nie tak, jak myślisz, kotku, ona tu jest z zupełnie innego powodu, niż ci się wydaje”, a właśnie tym mnie przed momentem uraczyłeś, to trzeba było się na to przygotować! Psa kupić, albo kota, albo zostać hodowcą baranów, do cholery! Odnalazłbyś się w ich stadzie! I wtedy mógłbyś próbować wytłumaczyć jej obecność nagłą potrzebą, choć w tę nagłość i konieczność wierzę i bez czworonogów… – w tym momencie głos jej lekko drgnął, widać ten jej spokój był tylko pozorny.

I to drgnięcie w jakiś sposób otrzeźwiło Maszę i uświadomiło jej, że chyba powinna coś zrobić. Tyle tylko, że kompletnie nie wiedziała co.

– No tak… Ja zupełnie nie wiem… – powiedziała więc jedyne, co przychodziło jej w tej chwili do głowy, i zamilkła na moment, głośno przełykając ślinę i miętosząc w dłoniach pasek od torby. – Nie wiem, co w takim momencie powinno się mówić – dokończyła, z trudem wydobywając głos z zaciśniętego gardła, i poczuła, że chce jej się płakać.

Nad Leonem i jego żoną, którzy właśnie przeżywali dramat, oraz nad sobą, bo to ona była sprawczynią tego nieszczęścia.

– Najlepsze będzie: „Pójdę już” – zaproponowała cierpko żona Leona. – Im szybciej, tym lepiej, bo nie wiem, jak długo dam radę utrzymać się na poziomie, jak radziła mi moja mama. Dużo mnie to kosztuje i szcze…

– Mamusia wie? – wszedł jej w słowo coraz bardziej spanikowany Leon.

– A co myślałeś? Wie. I to już od dłuższego czasu, choć początkowo nie chciała uwierzyć. Zresztą zupełnie tak jak ja! Wiesz, ile razy podczas jednego wieczoru padało: „Niemożliwe, Leoś nie jest taki! To muszą być plotki!”. Ale jak się okazało, trochę cię przeceniłyśmy. I tak, obie mamy wiedzą. Twoja również. – W jej oczach błysnęło coś na kształt satysfakcji. – I mój ojciec, on w przeciwieństwie do mnie i mamy z miejsca dał wiarę pogłoskom, które, nawiasem mówiąc, dotarły też do mojej fryzjerki i do paru innych osób. Ale spokojnie, nie musicie się przejmować, nie będzie tego więcej niż połowa Miasteczka – dorzuciła ironicznie, obrzucając Maszę spojrzeniem pełnym rozgoryczenia.

– To ja rzeczywiście już pójdę – bąknęła Masza, czując, jak ognisty rumieniec wypełza jej na policzki. – I wiem, że trudno uwierzyć w to, co powiem, ale jest mi przykro – dodała, patrząc w oczy stojącej przed nią kobiecie.

Żona Leona nic jej na to nie odpowiedziała. Położyła tylko dłonie na oparciu drewnianego krzesła i zacisnęła na nim palce tak mocno, że aż pobielały. Dopiero w tym momencie do Maszy w pełni dotarło, co tak naprawdę zrobiła i jak strasznie była naiwna, sądząc, że nikt poza nią i dziewczynami, którym sama o wszystkim powiedziała, nic nie wie i nigdy się nie dowie. Jak bardzo siebie oszukiwała, wmawiając sobie nieustająco, że dopóki żona Leona nic nie wie, to to, co się dzieje, nie ma żadnego znaczenia.

Oto stało się to, co od dawna przepowiadały zatroskane koleżanki. Mówiły, że takie sprawy zawsze, ale to zawsze wychodzą na światło dzienne, że to tylko kwestia czasu, zanim mleko się rozleje.

I właśnie się rozlało.

Weekend, który miał jej pomóc zapomnieć się, przypomniał jej dokładnie, kim się stała, i uzmysłowił, jak wielkie spustoszenie uczyniła. Była tą, która będzie kogoś boleć, która odebrała komuś szczęście. I nic jej nie usprawiedliwiało. Nawet to, że tylko usiłowała się ratować. Bo nie powinno się to odbywać kosztem kogoś niewinnego. Kto właśnie został w sypialni przesyconej zapachem innej kobiety, z roztrzaskanym doszczętnie życiem.ROZDZIAŁ

asza nie do końca zdawała sobie sprawę, jakim cudem zamiast do domu dotarła do antykwariatu Eweliny. Widać instynkt samozachowawczy przejął nad nią kontrolę i skierował jej kroki w miejsce, gdzie nie musiała być sam na sam z ciężarem, który zaległ na jej sercu. Ale oczywiście antykwariat o tej porze był jeszcze zamknięty. Masza nacisnęła kilka razy klamkę i czując, jak łzy, które do tej pory udawało jej się powstrzymywać, wymykają się spod powiek, w poczuciu bezsilności załomotała pięścią w zamknięte na głucho drzwi, a następnie ciężko oparła się o nie ramieniem.

I o mało co się nie wywróciła, gdy ku jej zaskoczeniu zostały otwarte, a w progu stanęła Ewelka. Tuż za nią zamajaczyła zaniepokojona buzia Ruty.

– Matko i córko, mało co na zawał nie padłam, jak usłyszałam to łomotanie, zapomniałaś o istnieniu dzwon… –
przerwała, bo w tej samej chwili Masza uniosła głowę i spojrzała na przyjaciółkę mokrymi, zrozpaczonymi oczami. – O cholera – mruknęła Ewelka, otwierając szerzej drzwi i wpuszczając dziewczynę do środka. – Błagam cię, powiedz mi, że ta rozpacz to dlatego… – tu zerknęła przez ramię w kierunku Ruty i odruchowo zniżyła głos – że Leon się nie spisał. I że nie chodzi tu o to, o co myślę, że chodzi…

– Spisał się i był gotowy na więcej, a chodzi dokładnie o to, o czym myślisz – zaraportowała zwięźle Masza pękniętym głosem i podeszła do najbliższego głębokiego fotela, opadła na niego bezsilnie i schowała zapłakaną twarz w dłoniach.

– Czyli tak dokładniej…? – Ewelka zawiesiła pytająco głos, przysiadła na fotelu obok i pochyliła się w stronę skulonej dziewczyny.

– Dokładniej to żona Leona wróciła – powiedziała Masza w swoje dłonie, a spomiędzy palców pociekła strużka łez.

– Masza, tylko pamiętaj, że tu jest Ruta – mruknęła Ewelina, z naciskiem wymawiając imię córki Jaśka i zerkając z niepokojem przez ramię na dziewczynę, która widząc, co się dzieje, odeszła wprawdzie kawałek dalej i pilnie markowała układanie książek na jednej z półek regałów, ale i tak było wiadomo, że w panującej ciszy i na tak niewielkiej przestrzeni słyszy wszystko.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: