Ktoś na górze mnie nienawidzi - ebook
Ktoś na górze mnie nienawidzi - ebook
Kiedy masz siedemnaście lat, świat stoi przed tobą otworem. Kiedy masz siedemnaście lat i umierasz na raka w hospicjum twoje perspektywy są bardzo mocno zawężone. Richie Casey znalazł się właśnie w takiej sytuacji. Mimo ograniczonych możliwości stara się wykorzystać jak tylko może ostatnie dni swojego nastoletniego życia. Ku utrapieniu lekarzy, pielęgniarek, i rodziców Sylvie, którą Richie poznał w hospicjum. Dorośli próbują chronić ich przed zagrożeniami, nie zdając sobie sprawy z potrzeb Richiego i Sylvie, a przede wszystkim z łączącego ich uczucia. Młodzi chcą przeżyć swoje krótkie życie bez względu na ograniczenia i konsekwencje. Pragną odnaleźć swą dorosłość i poczuć prawdziwy smak życia.
Książka "Ktoś na górze mnie nienawidzi" otrzymała nagrodę dla najlepszej młodzieżowej książki 2013 roku przyznawanej przez Kirkus Reviews w kategorii historii miłosnych.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63000-86-8 |
Rozmiar pliku: | 685 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
30 października – 1 listopada
rozdział
pierwszy
Nie ściemniam. Przysięgam na Boga, możecie mi wierzyć. Ja, Richard Casey – Niezwykły Umierający Chłopak – naprawdę mieszkam, choć tymczasowo, w hospicjum, o którym wam opowiem. Jestem na trzecim piętrze Hilltop Hospital w mieście Hudson w stanie Nowy Jork.
Coś wam powiem o tym szpitalu. Tylko sobie to wyobraźcie – naprzeciwko windy, która wypluwa ludzi do naszego małego hospicjum, siedzi harfistka. Nie żartuję. Każdego zasranego dnia w holu przy monstrualnej harfie siedzi starsza białowłosa pani w dziwacznej długiej spódnicy i smętnie rzępoli. Z harfy wydobywają się słodkie soczyste dźwięki, które utykają ci w gardle.
Dziwne, co? Jakby trochę przedwczesne. Przecież jeszcze nie umarliśmy. Ale czasami, w jakiś pokręcony sposób, to nawet zabawne. Kiedy mam dobry dzień, siedzę tam na wózku inwalidzkim i patrzę, jak ludzie wysiadają z windy. Przychodzą, żeby odwiedzić bliskiego, który umiera. Nagle słyszą muzykę harfy, niemal się potykają i bledną. Pewnie przez chwilę myślą, że pominęli śmierć i cały bałagan związany z pogrzebem, i od razu trafili do nieba. Niektórzy cofają się co najmniej o trzy kroki, inni naciskają guzik windy albo drapią w zamknięte drzwi, jakby chcieli uciec. Łatwo zgadnąć, co sobie myślą. Przecież to nie oni umierają, co nie? Więc czemu trafili do krainy harf? Tchórzą, a ja nie mogę powstrzymać śmiechu. Pielęgniarki mówią, że dźwięki harfy są uduchowione, kojące i dobrze służą pacjentom. Okej, mówię im, w porządku. Może i dobrze służą 95 procentom pacjentów, którzy pamiętają starożytność, to znaczy mają co najmniej sześćdziesiątkę. Ale co ze mną? Albo z Sylvie? Jesteśmy nastolatkami i my też umieramy. Czy nie mamy praw?
Dobra, trochę przesadzam, przyznaję. Tak naprawdę pielęgniarki są fajne i kiedy o tym mówię, oczy zachodzą im łzami. Bo nikt nie chce myśleć o tym, że nastolatki też umierają. Jednak my umieramy, więc jakoś musicie sobie z tym poradzić. Wszyscy kiedyś umierają, chłopaki i dziewczyny. Tak już jest.
Ale właściwie nie o tym chciałem mówić. Gdy się nad tym zastanowić, umieranie jest dość nudne. Za to życie tutaj jest ciekawe, o wiele ciekawsze niż sądziłem, kiedy mnie tu wsadzali, a ja wierzgałem i kląłem.
Dzieją się tu szalone rzeczy. Na przykład to, co zrobiliśmy z Sylvie dzień przed Halloween. To było coś.
Wszystko wam wytłumaczę. Moja babcia – która jest dużo młodsza niż myślicie, bo kobiety w mojej rodzinie rodzą dzieci młodo, głównie w wyniku wpadki – powiedziała mi, że kiedy dorastała w New Jersey, tuż przed Halloween była Kapuściana Noc. Wieczorem rodzice puszczali dzieciaki, żeby się wyszalały. Babcia mówiła, że u niej w domu obowiązywała tylko jedna zasada – trzeba było wrócić przed północą. Nawet w środku tygodnia! Ale między zmierzchem a północą można zrobić całe mnóstwo złych i szalonych rzeczy, prawda? Oto lista rzeczy, które robiła babcia: przesadzanie płotów i bieganie z dzikim wrzaskiem przez cudze ogródki; rzucanie jajkami we wszystko i wszystkich dokoła; podpalanie torebek z psią kupą i rzucanie ich na cudze ganki, a potem patrzenie, jak gospodarz próbuje zdeptać ogień i kończy w gównie po kolana; rzucanie w siebie workami z mąką, aż wszyscy robią się biali jak duchy; kradnięcie wszystkiego, co wpadnie wam w oko i nie jest przybite gwoździem; wywracanie się na groby; przywiązywanie kujonów do nagrobków i pozostawianie ich tam do 11.58; tłuczenie pustych butelek po piwie (już po wypiciu piwa, które kupił czyjś fajny wujek) i straszenie kolegów, że poderżnie się im gardło; podkładanie gwoździ na ulicy, żeby jakiś samochód złapał flaka, i co tylko sobie wymyślicie. To niesamowite, że rok po roku rodzice na to pozwalali. Babcia mówiła, że zawsze wracała do domu przed północą cała w siniakach, pokryta żółtkiem, mąką i piwem, na wpół pijana i zupełnie wykończona. A teraz najlepsze – nikogo to nie obchodziło. Rodzice nawet na nią nie czekali. Według babci musieli dojść do wniosku, że lepiej, gdy młodzi wyszaleją się raz do roku, niż kiedy rozrabiają po trochu każdego dnia. Mówili jej: „Idź, tylko nikogo nie zabij”.
Zmierzam do tego, co zrobiliśmy z Sylvie podczas naszej Kapuścianej Nocy. Bo, jak chyba wspomniałem, my też jesteśmy młodzi, chociaż uwięzieni w hospicjum.
Na szczęście tamtego dnia Sylvie czuła się na siłach, żeby wstać. Albo bardzo się postarała, bo od trzech dni mówiłem jej, jakie to będzie zabawne. Był 30 października, poczekaliśmy do wpół do szóstej. Harfistka ma fajrant o piątej, o ile nikt nie poprosi o jej usługi. Około wpół do szóstej pojawiają się odwiedzający o smutnych twarzach. Pielęgniarki są zajęte przy tacach z kolacją i czym tam jeszcze. Więc oto co zrobiliśmy.
W swoich pokojach przygotowaliśmy niezbyt wesołe przebrania, a potem po cichu wytoczyliśmy się do holu i zajęliśmy miejsce harfistki. Siedzieliśmy na wózkach, a na twarzach mieliśmy niesamowite maski śmierci – bladozielone z czarnymi kręgami wokół oczu i strużkami czerwieni ściekającymi z ust. (Jeden z młodszych braci Sylvie przyniósł jej zestaw do wampirycznego makijażu. Mądry dzieciak miał dość rozumu, żeby trzymać gębę na kłódkę). Mieliśmy też moje kolekcjonerskie koszulki Black Sabbath, a Sylvie zrobiła diabelskie widły ze stojaka do kroplówki. Zdziwiłem się, że starczyło jej energii, ale chyba naprawdę się wkręciła. Pomalowała stojak lakierem do paznokci i teraz się go trzymała. Ja miałem na kolanach odtwarzacz, do którego włożyłem kasetę rave’ową wujka. Za każdym razem, kiedy jakiś biedak wychodził z windy, włączałem muzykę – obłędne zniekształcone ryki. Podnosiłem wtedy transparent z ognistymi literami: „NA SAMO DNO – WŁAŚNIE TY”. Kiedy ktoś cofał się, wydając z siebie zduszony okrzyk, wrzeszczeliśmy i rechotaliśmy jak szalone demony.
No dobra, to był dziecinny psikus. Ale śmieszny jak cholera. Tylko że Sylvie – twardsza, niż wam się wydaje, mimo tego, że jest łysa i ma metr pięćdziesiąt wzrostu – poszła chyba o krok za daleko. Zaplanowała coś, o czym mi nie powiedziała. Coś w duchu Kapuścianej Nocy, co trzymała w tajemnicy. A potem to zrealizowała, nie mrugnąwszy okiem.
Oto co zrobiła Sylvie: wyciągnęła zza pleców zapalniczkę i trzy opakowania chusteczek higienicznych. Była szybka jak nie wiem co. Podpaliła chusteczki – jedną, drugą i trzecią paczkę – i rzuciła je na podłogę. Serio! Wszędzie wokół wystrzeliły czerwone płomienie. I płonęły jakąś milisekundę. A potem naprawdę otworzyło się piekło. Pielęgniarki, lekarze, opiekunowie, wolontariusze, psycholodzy, faceci od cateringu, może nawet księża i rabini – zawsze kręci się tu z sześciu facetów w czerni – przybiegli z krzykiem i około dziewięciu tysięcy stóp zadeptało trzy ogniska.
Sylvie i ja zaśmiewaliśmy się do rozpuku, aż prawie pospadaliśmy z wózków. Nie mogliśmy przestać, nawet gdy zaczęli na nas krzyczeć i kazali wracać do swoich pokojów i więcej stamtąd nie wychodzić. To było jeszcze śmieszniejsze – że nas odsyłają do pokojów, jakbyśmy byli małymi dziećmi. Też mi kara. Bo co niby mieliby zrobić, zabić nas? Skazać na karę śmierci?
Najlepsze było, jak syn pani Elkins – znam go, kiedyś w sali dla gości graliśmy w remika – złapał mnie za ramię i wykrzyczał mi w twarz:
– Co z tobą, Richie? Trochę szacunku! Co do diabła się z tobą dzieje?
Mogłem zastosować moją ulubioną ripostę, którą powtarzam sto razy dziennie, kiedy jakiś nowy ksiądz, psycholog, rabin, pielęgniarz albo stażysta pyta mnie, co ze mną nie tak. Nigdy tego nie mogą pojąć. Przecież jestem za młody, żeby tu być, więc w czym rzecz? Wygląda to następująco. Oni pytają mnie: „Co tu robisz? Co ci dolega, synu?”, a ja odpowiadam: „Mam zespół KNGMN”. Wtedy na ich twarzach pojawia się pustka i mówią coś w stylu: „Hm?”, a ja powtarzam: „Zespół KNGMN, to akronim”. Niektórzy z nich nie wiedzą, co to akronim, więc czekam chwilę i tłumaczę: „Ktoś Na Górze Mnie Nienawidzi”.
Nie sądzicie, że to całkiem trafna diagnoza? U mnie, u Sylvie, u każdego w naszym wieku, kto ląduje w takim miejscu po czymś, co w nekrologach nazwą „bohaterską walką z... ”.
Jak inaczej można to wyjaśnić? KNGMN to jedyna odpowiedź, która ma sens.
^(*) ^(*) ^(*)
Po tamtym zdarzeniu nie widziałem Sylvie przez parę dni. Myślę, że to wszystko sporo ją kosztowało. Te przygotowania i emocje. Ale nie zamierzam udawać, że ją świetnie znam. Poznaliśmy się dopiero tutaj. Ja byłem pierwszy, ona pojawiła się może dzień później. Spotkaliśmy się w korytarzu i tak jak wszyscy, którzy długo siedzą w szpitalach, oboje dosłownie w tej samej chwili zadaliśmy pytanie:
– Co ci jest?
Ponieważ Sylvie, jak już wspominałem, jest twardsza ode mnie i nigdy nie owija w bawełnę, odpowiedziała:
– Ci debile myślą, że umieram. Ale to nieprawda.
Czasem przy dziewczynach, szczególnie tych fajnych, plącze mi się język, więc rzuciłem tylko:
– Mam to samo.
Nie wiem, której części jej wypowiedzi to miało dotyczyć. Tej o umieraniu czy raczej tej o nieumieraniu. To nie takie oczywiste, jak się wydaje, pomimo słowa „terminalny”. Bo kto tak naprawdę może wiedzieć?
Przynajmniej Sylvie miała okazję narozrabiać w Kapuścianą Noc jak każdy normalny człowiek bez zespołu KNGMN. Kiedy przyszła jej rodzina, słyszałem jak ojciec wrzeszczał na nią chyba z godzinę. Potem przyczepił się do młodszego brata Sylvie, który załatwił zestaw do makijażu. Mały wybiegł z pokoju jak wystraszony królik. Ten facet ma temperament wariata. Matka Sylvie też na nią krzyczała, a potem siedziała w korytarzu, płacząc.
Jedno mogę wam powiedzieć – było warto. Ogień, choć płonął sekundę, był prawdziwy. Gorący, jasny i absolutnie prawdziwy. Jeszcze przez kilka minut zamiast stęchłego szpitalnego powietrza czuć było zapach dymu. Prawdziwego dymu. A Sylvie miała okazję się umalować, to wielki plus. Wiem, że jej się podobało. W końcu jest dziewczyną, nawet jeśli teraz i bez makijażu wygląda jak w przebraniu na Halloween. Przynajmniej ja potrafię ją dostrzec – prawdziwą dziewczynę ukrytą za maską śmierci.