Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ku Mapimi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ku Mapimi - ebook

"Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nikt nigdy nie odbył tej drogi, nie zbłądzili ani razu. Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Przemierzali właśnie równinę, na której gdzieniegdzie rosły kępy zarośli. Sternau — najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy — zwracał uwagę na każde pomięte źdźbło, na każdą nadłamaną gałąź, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Długi czas jechali w milczeniu. Nagle Sternau zwrócił się do towarzyszy: — Nie odwracajcie głowy ani w prawo, ani w lewo, patrzcie uważnie wprost (...)"

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7991-099-1
Rozmiar pliku: 628 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WŁADCA SKAŁ

Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nikt nigdy nie odbył tej drogi, nie zbłądzili ani razu.

Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Przemierzali właśnie równinę, na której gdzieniegdzie rosły kępy zarośli. Sternau — najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy — zwracał uwagę na każde pomięte źdźbło, na każdą nadłamaną gałąź, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Długi czas jechali w milczeniu. Nagle Sternau zwrócił się do towarzyszy:

— Nie odwracajcie głowy ani w prawo, ani w lewo, patrzcie uważnie wprost, na ten gęsty krzak mydłodrzewu, tam na prawo od wody.

— Co zobaczyłeś? — zapytał Mariano.

— Człowieka na czatach. On leży, a za nim stoi koń.

— Nic nie widzę.

Unger również wytężał wzrok, ale na próżno.

— Wierzcie mi — powiedział Sternau —tam naprawdę ktoś jest. Ale nie macie mojego doświadczenia, by w tej gęstwinie dojrzeć człowieka i konia. Kiedy wezmę strzelbę do ręki, zróbcie to samo, ale nie strzelajcie, dopóki ja nie zacznę.

Jechali dalej, aż dotarli do zarośli. Sternau raptownie zatrzymał konia, zdjął szybkim ruchem strzelbę z ramienia i wycelował w kierunku krzaków. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.

— Hola, mój panie, czego tam szukasz na ziemi? — zawołał Sternau.

Rozległ się krótki, rubaszny śmiech, potem dały się słyszeć słowa:

— Co was to obchodzi?

— Nawet bardzo — odparł Sternau. — Bądź pan posłuszny i wyłaź z krzaków.

— Dobrze, okażę wam tę grzeczność.

Poruszyło się w zaroślach. Wyszedł z nich człowiek okryty szczelnie bawolą skórą. Twarz jego wskazywała pochodzenie indiańskie, ubranie jednak podobne było do stroju, który przywdziewali zwykli łowcy bawołów. Uzbrojony w strzelbę i nóż, wyglądał na śmiałka, który by się diabła nie uląkł. Gdy wyszedł zza krzaków, koń ruszył za nim.

Nieznajomy obrzucił naszą grupkę badawczym spojrzeniem i powiedział:

— Nieźle sobie poczynacie, seniores. Można by przypuszczać, żeście zaznajomieni z prerią.

Sternau zrozumiał natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapytał:

— Dlaczego?

— Bo udawaliście, ze mnie nie widzicie, aż nagle przyłożyliście strzelby do oka.

— To, ze przyczaił się pan w gęstwinie, wydało nam się podejrzane — rzekł Sternau. — Co tam senior robił?

— Czekałem.

— Na kogo?

— Nie wiem. Może na was.

Sternau ściągnął brwi.

— Nie czas na głupie żarty.

— Racja. Ale musicie mi wpierw powiedzieć, dokąd zdążacie.

— Do hacjendy del Erina.

— W takim razie na was czekałem.

— Wynika stąd, że o naszym przybyciu wiedziano i wysłano seniora naprzeciw.

— Coś w tym rodzaju. Polując wczoraj w górach na bawołu, odkryłem w drodze powrotnej podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i natrafiłem na gromadę białych, którzy leżeli obok siebie i głośno rozmawiali. Podsłuchałem, co mówili. Z ich słów wynikało, że chcą schwytać jeźdźców podążających z Meksyku do hacjendy del Erina. Wyruszyłem natychmiast, by ostrzec tych ludzi.

Sternau podał mu rękę.

— Prawy z pana człowiek, dziękuję. Może senior być spokojny, to my właśnie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradzało się nad schwytaniem nas?

— Dwunastu.

— Chciałbym pogadać sobie z nimi. Ale nie ma sensu narażać się na niebezpieczeństwo.

— Oczywiście — powiedział nieznajomy nie bez ironii.

— Dokąd pan jedzie? —zapytał Sternau, puszczając tę uwagę mimo uszu.

— Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?

— Bardzo proszę.

— Więc jedźmy.

Dosiadł konia i ruszył na czele. Według indiańskiego zwyczaju pochylił się na pędzącym koniu, by wypatrzyć każdy ślad na ziemi. Wieczorem, gdy trzeba było urządzić nocleg, okazał się tak doświadczony i zręczny jak preriowiec najwyższej klasy. Zaproszony przez naszą trójkę, przyłączył się do posiłku, wypalił również papierosa, gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na grożące niebezpieczeństwo nie rozpalono ogniska, rozmawiano więc po ciemku.

— Czy zna pan mieszkańców hacjendy — zapytał Sternau przewodnika.

— Oczywiście.

— Kogo tam zastaniemy?

— Przede wszystkim seniora Arbelleza, hacjendera, senioritę Emmę, jego córkę, seniorę Hermoyes, wreszcie pewnego myśliwego, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.

— Należy senior zapewne do cibolerów?

— Nie, jestem wolnym Miksteką.

— Miksteką? W takim razie musi senior znać Mokashi-tayissa, wodza zwanego Bawolim Czołem.

— Znam go.

— Gdzie jest teraz?

— Raz tu, raz tam, dokąd go zapędzi Wielki Duch. Gdzie słyszeliście o nim?

— Imię jego słynie szeroko, nawet za wielkim morzem.

— Rad będzie, gdy się o tym dowie. Jak mam was nazywać, seniores?

— Ja jestem Sternau, ten senior to Mariano, tamten Unger. A pan?

— Miksteką. To wystarczy.

Udali się na spoczynek. Każdy pełnił po kolei nocną służbę. Następnego ranka wyruszyli w drogę. Około południa ujrzeli przed sobą hacjendę. Miksteka zatrzymał się i wskazał ręką.

— Oto hacjenda del Erina, teraz już do niej traficie.

— Czy nie pojedzie pan z nami? — zapytał Sternau.

— Nie, moja droga prowadzi do lasu. Bądźcie zdrowi.

Spiął konia ostrogą i pocwałował na lewo. Sternau, Unger i Mariano podjechali ku bramie.

Na pukanie Sternaua zjawił się jeden z vaquerów z pytaniem, czego chcą.

— Czy senior Arbellez w domu?

— Tak.

— Powiedz mu, że przybyli doń goście z Meksyku.

— Jesteście sami, czy nadjedzie was więcej?

— Jesteśmy sami.

— Otworzę więc bramę.

Odsunął rygle i wpuścił jeźdźców na dziedziniec. Zeskoczyli z koni, vaquero powiódł je do wodopoju. Na ganku domu powitał ich hacjendera. Podał rękę Sternauowi, po czym wyciągnął ją w kierunku Mariana. Mariano miał twarz odwróconą, oglądał się za końmi. Kiedy spojrzał na Arbelleza, ten cofnął się zdumiony i zawołał:

— Caramba! To hrabia Manuel! Ale niemożliwe, przecież hrabia jest znacznie starszy!

Chwycił się za głowę. Po chwili wzrok jego padł na Ungera. Znów zawołał, załamując ręce:

— Valga me, Dios! Boże, nie opuszczaj mnie! Czy jestem zaczarowany?

— Co się stało, ojcze? — dał się słyszeć dźwięczny dziewczęcy głos.

— Chodź tu, moje dziecko. To zdumiewające! Przybywa trzech panów: jeden z nich jest podobny jak dwie krople wody do hrabiego Manuela, drugi zaś do twojego biednego narzeczonego.

Emma wyszła na ganek uśmiechnięta. Na widok Ungera spoważniała jednak.

— Rzeczywiście, ojcze. Ten pan wygląda zupełnie jak mój biedny Antonio.

— Wszystko musi się wyjaśnić — hacjendera uspokoił się już trochę. — Witam was, seniores, wejdźcie do mojego domu.

Uścisnął ręce Marianowi i Ungerowi i zaprowadził wszystkich do jadalni, gdzie podano im posiłek. Unger podnosił właśnie szklankę do ust, gdy nagle znieruchomiał. Odstawił szklankę. Wzrok jego spoczywał na otwartych drzwiach, w których stała jakaś blada postać, wpatrzona w przybyszów błędnym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Unger podszedł ku niej.

— Czy to nie sen? — zawołał. — Antoni, Antoni! O mój Boże!

Mężczyzna spojrzał na niego i potrząsając głową jęknął żałośnie.

— Umarłem, zabito mnie. Unger zwrócił się do Arbelleza:

— Kim jest ten człowiek?

— To narzeczony mojej córki. Nazywa się Antonio Unger, myśliwi nadali mu przydomek Piorunowego Grota.

— A więc to jednak on. Bracie mój, bracie...

Objął Antonia i przycisnął do piersi. Chory przyjmował to obojętnie. Patrząc nie widzącym wzrokiem w twarz brata, powiedział:

— Zamordowano mnie, nie żyję.

— Co się z nim stało? — Unger pytał dalej.

— Jest obłąkany — odpowiedział Don Pedro.

— Obłąkany? O mój Boże!

Złapał się za głowę i usiadłszy na krześle, głośno zapłakał. Wszyscy otoczyli go kołem, przejęci bólem kapitana. Po chwili Arbellez położył mu rękę na ramieniu.

— Więc naprawdę jest pan bratem seniora Antonia?

Unger spojrzał na niego.

— Naprawdę.

— Pan jest marynarzem? Opowiadał nam wiele o panu. — Umarłem, zabili mnie... — jęczał chory.

Sternau przez cały czas nie spuszczał oka z nieszczęśliwego. Teraz zapytał Arbelleza:

— Co spowodowało chorobę?

— Uderzenie w głowę.

— Czy badał go lekarz?

— Tak. Wiele razy.

— I powiedział, że nie ma ratunku? W takim razie to nieuk, ignorant. Niech się pan uspokoi, panie Unger. Pański brat nie jest obłąkany, tylko umysł ma przyćmiony, a to da się wyleczyć.

Emma Arbellez z radosnym okrzykiem podbiegła do Sternaua i chwytając go za ręce, zawołała:

— Czy pan mówi prawdę?! Jest pan lekarzem?!

— Tak, jestem lekarzem i spodziewam się, że nie wszystko jeszcze stracone. Gdy się tylko dowiem szczegółowo, w jakich okolicznościach uległ temu wypadkowi, będę mógł stwierdzić, czy ratunek jest możliwy.

— Więc opowiem panu.

— Nie, seniorito, nie teraz. Odłożymy to na bardziej odpowiednią, spokojniejszą chwilę. Teraz musimy omówić inną sprawę, równie ważną i pilną.

Emma, acz niechętnie usłuchała Sternaua i wyprowadziła chorego.

— Czy moja hacjenda była ostatecznym celem podróży panów? — rozpoczął hacjendero.

— Tak.

— Znaleźliście ją bez przewodnika?

— Mniej więcej. Dopiero wczoraj spotkaliśmy człowieka, który nas odprowadził aż tutaj. Był to Indianin z plemienia Miksteków.

— Miksteków? W takim razie to Bawole Czoło.

— Bawole Czoło? — zdumiał się Sternau. — Ale nie miał żadnych odznak wodza.

— Nie nosi ich nigdy. Okrywa się zwykle bawolą skórą, za broń służy mu strzelba i nóż.

— W takim razie to na pewno był on. Jechaliśmy z Bawolim Czołem, wcale o tym nie wiedząc. Czy zobaczymy go jeszcze?

— Zazwyczaj krąży po tych okolicach. Zostaniecie tu przez jakiś czas, prawda?

— To zależy od okoliczności. Kiedy zechce pan posłuchać, co nas tu sprowadza?

— Zaraz albo później, jak pan woli. Czy ta sprawa musi być załatwiona od razu?

— Nie. Tym bardziej, że podchodzić do niej należy bardzo ostrożnie. Chodzi tu o pewną tajemnicę rodzinną. Do jej wyjaśnienia potrzebna nam pomoc pana i Marii Hermoyes.

— Jestem do pańskiej dyspozycji, niech pan jednak pozwoli, abym naprzód wskazał panom ich pokoje.

Indianka Karia zaprowadziła do nich gości. Sternau otrzymał pokój, w którym zwykle mieszkał hrabia Alfonso. Umywszy się i ogarnąwszy po przebytej drodze, zszedł na chwilę do ogrodu. Tu spotkał córkę Arbelleza siedzącą obok obłąkanego. Wstała i poprosiła gościa, by usiadł przy nich. Sternau usadowił się tak, żeby mógł obserwować chorego i nawiązał z senioritą rozmowę. Wkrótce dowiedział się o przygodzie z królewskim skarbem w pieczarze oraz o przyczynie choroby Ungera. Słuchał uważnie, gdyż opowiadanie interesowało go nie tylko z medycznego punktu widzenia.

— A więc Niedźwiedzie Serce był tu również? — przerwał w pewnym momencie. — Czy wodza Apaczów widziano od tego czasu?

— Nie.

— I całe to nieszczęście z powodu jednego człowieka, z powodu tego Alfonsa Rodrigandy! Ale już niebawem odpokutuje za wszystkie swoje łajdactwa.

— O, senior, czy rokuje pan jakieś nadzieje na uleczenie mojego Antonia? Podczas gdy pan był u siebie w pokoju, jego brat opowiedział mi, że jest pan sławnym lekarzem i że uleczył pan z obłędu swoją małżonkę.

— Najlepszym lekarzem jest Bóg. Mam nadzieję, że on nam pomoże. Czy Antonio jest cierpliwy? Czy pozwoli się zbadać?

— Tak.

— Mam ze sobą instrumenty. Chyba wziąłem wszystko, co będzie mi potrzebne.

Ujął chorego za rękę. Unger poszedł za nim posłusznie. Emma pobiegła do swego pokoju i uklękła przed świętym obrazem, by się pomodlić. Gdy wróciła do salonu, wszyscy byli już w nim zebrani i oczekiwali na wyrok doktora. Kiedy zjawił się, zasypano go pytaniami.

— Przynoszę dobrą nowinę — odpowiedział z uśmiechem. — Uleczę seniora Ungera.

Rozległy się okrzyki radości. Ciągnął dalej:

— Uderzenie było niezwykle silne, ale nie uszkodziło czaszki, tylko pewne naczynia krwionośne. To spowodowało utratę pamięci. Unger zapomniał o wszystkim z wyjątkiem tego momentu, w którym zadano mu cios, chcąc go zabić. Dlatego jest przekonany, że umarł. Uleczę go tylko wtedy, gdy otworzę mu czaszkę i usunę krwiak, który uciska mózg.

— Czy to niebezpieczna operacja? — zapytała Emma z niepokojem.

— Jest bolesna, co prawda, ale niegroźna — pocieszał ją Sternau. — Jeżeli państwo mnie upoważnią, przeprowadzę ją jutro.

Wszyscy wyrazili zgodę, Arbellez zaś dodał z uśmiechem:

— Co do honorarium, nie powinien senior mieć żadnych obaw. Chory jest bogaty, otrzymał z królewskiego skarbu, ukrytego w pieczarze, podarunek, który mu pozwoli opłacić pańskie zabiegi.

— To nie najważniejsze. Miejmy nadzieję, że operacja całkowicie przywróci Ungerowi świadomość — rzekł doktor.

Po kolacji Sternau wyjawił mieszkańcom hacjendy, w jakim celu przybył do del Erina. Opowiadania Arbelleza i Marii Hermoyes utwierdziły go w dotychczasowych przypuszczeniach. Nie wątpił już — inni także nie — że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonsem.

Następnego dnia miała się odbyć operacja. Sternau poprosił Ungera, Mariana i Arbelleza o asystowanie. W samo południe wszyscy czterej udali się do pokoju chorego. Do korytarza, łączącego ten pokój z resztą domu, nikomu nie wolno było wchodzić, a w całym mieszkaniu miała panować niemal grobowa cisza. I tak się stało. Kilka razy tylko z pokoju, w którym przeprowadzano zabieg, słychać było coś w rodzaju bolesnego łkania lub głośnego, przeraźliwego krzyku. Wreszcie wszystko ucichło. Po pewnym czasie wszedł do salonu Arbellez, blady i wyczerpany.

— No i co? — Emma zerwała się z fotela.

— Senior Sternau jest jak najlepszej myśli. Antonio jeszcze nie odzyskał przytomności. Masz wejść do niego i zostać przy nim.

— Ja sama?

— Nie, razem ze mną. Gdy się obudzi, powinien zobaczyć znajome twarze.

Emma poszła za ojcem. Na górze spotkali kapitana Ungera. I on był blady i zmęczony. Gdy weszli do pokoju chorego, doktor stał pochylony nad łóżkiem i mierzył Ungerowi puls.

— Seniorito, niech pani tak usiądzie, by mógł panią zobaczyć natychmiast po przebudzeniu. Ja zaś ukryję się za kotarą — szepnął.

— Jak długo potrwa, zanim odzyska przytomność? — spytała Emma.

— Najwyżej dziesięć minut. Wtedy rozstrzygnie się, czy pamięć wróciła. Czekajmy i módlmy się.

Sternau stanął za kotarą, Emma usiadła na łóżku, Arbellez obok niego. Każda minuta wydawała im się wiecznością. Wreszcie Antonio poruszył ręką.

— Proszę się nie lękać — szepnął Sternau. — Może nawet krzyknąć z przerażenia, jest bowiem przekonany, że go zabito.

Doktor nie pomylił się. Chory drgnął nagle gwałtownie, po czym zesztywniał na kilka sekund. Widocznie wracała mu świadomość. W następnej sekundzie wydał okrzyk tak przeraźliwy i przejmujący, że Arbellez zadrżał, a Emma musiała się chwycić za poręcz łóżka, by nie spaść. Antonio westchnął bardzo głęboko i... otworzył oczy. Obecni mieli wrażenie, że budzi się ze snu. Popatrzył naprzód prosto przed siebie, potem na lewo i prawo. Gdy wzrok jego padł na Emmę, otworzył usta i wyszeptał:

— Emma... O Boże, śniło mi się, że Alfonso chciał mnie zabić, spotkałem go w jaskini, w której ukryty był królewski skarb. Czy naprawdę jestem u ciebie?

— Tak, jesteś u mnie, Antonio — odpowiedziała, biorąc go z ogromnym wzruszeniem za rękę.

Chwycił się nagle za głowę.

— Ale głowa boli mnie właśnie w tym miejscu, gdzie zostałem uderzony. Dlaczego mam bandaż, Emmo?

— Jesteś lekko zraniony.

— Aha... Wszystko opowiesz mi później. Teraz chce mi się spać, jestem bardzo zmęczony.

Zamknął oczy. Za chwilę zaczął oddychać miarowo. Sternau Wyszedł zza kotary i rozpromieniony powiedział:

— Wygraliśmy, udała się operacja. Jeżeli gorączka przejdzie, będzie zdrów. Niech pan zejdzie na dół, senior Arbellez, i przekaże domownikom dobrą wiadomość. Będę tu czuwał wraz z senioritą.

Nowina, którą przyniósł Arbellez, napełniła mieszkańców hacjendy nieopisaną radością. Następna doba minęła pomyślnie. Tylko rankiem zaniepokoili się trochę, nie było to jednak związane z osobą chorego. Przyjechał Bawole Czoło i kazał się zaprowadzić do Arbelleza. Powiadomił go o planowanym zamachu na hacjendę. Arbellez, ochłonąwszy z wrażenia, zaproponował:

— Pójdę po seniora Sternaua.

(...)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: