- W empik go
Ku spustoszeniu. Część 1. Światła gasną - ebook
Ku spustoszeniu. Część 1. Światła gasną - ebook
Istnieje świat. Istnieje życie. Istnieje śmierć. Istnieje Międzynarodowa Organizacja Ratunkowych Misji Specjalnych. Powstała, by z pomocą szczególnie uzdolnionych młodych ludzi panować nad śmiercią i upadkiem świata.
Asynthia, Ingrid, Crescere, Reverienne, Joe i James są bardziej wyjątkowi niż ktokolwiek. To im przyjdzie zmierzyć się z największym problemem społeczeństwa przyszłości — władzą elektronik i nowych technologii zmierzających w złym kierunku. Czy świat ocaleje?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-533-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Asynthia wbiegła do pokoju z impetem, zatrzaskując za sobą drzwi tak, że aż zatrzęsły się porcelanowe filiżanki w kuchennym regale. Jej twarz była nieprzenikniona, ale policzki miała lekko zaróżowione, na tyle, na ile pozwalała jej ciemna karnacja. Ciemnobrązowe oczy błyszczały jakimś bliżej nieokreślonym przyczynowo blaskiem, a lekko falowane, krótkie, kasztanowe włosy żyły własnym życiem z tyłu głowy dziewczyny.
Dzikim ruchem zerwała z siebie płaszcz i zarzuciła go na wieszak. Niedbale odgarnęła włosy i ruszyła w stronę stoliku kawowego w salonie, nie wpatrując się w nic prócz niewielkiej, pożółkłej karteczki w jej własnej dłoni. Jej twarz wciąż nie wyrażała niczego prócz skupienia. Nie odrywając wzroku od kartki, na oślep przysunęła fotel pod bardziej przystępnym kątem. Usiadła. Dopiero gdy pochyliła się na fotelu, gęste włosy opadły jej na twarz, a odgarniając je i zakładając kosmyki za uszy, dotarło do niej, że nie jest sama w salonie. Naprzeciw siedziała trójka jej przyjaciółek, których wcześniej nawet nie dostrzegła. Wyprostowała się na fotelu, marszcząc brwi.
— Może by tak jakieś „dzień dobry”? — odezwała się chłodno jedna z nich, ciepła blondynka o urzekającej urodzie. Miała ciemnobrązowe, błyszczące, niebezpiecznie wyraziste oczy. Jej sylwetka była idealnie proporcjonalna, a karnacja śniada. Wyglądała jak żywa lalka Barbie, ale bardziej naturalna i piękna. W jej rysach było coś dzikiego i aroganckiego, coś nieokiełznanego. Z daleka emanował od niej jakiś nieopisany, wulgarny blask, taki, który na starcie przyćmiewał każdą inną niewiastę znajdującą się w danym pomieszczeniu.
— Dzień dobry — warknęła Asynthia z teatralną złośliwością, patrząc na nią spode łba.
— Co tam masz? — zapytała blondynka, prostując się na swoim fotelu. Podparła się zgiętymi w nadgarstkach dłońmi o podbródek. Co zadziwiające, jej blask nie gasł nawet w tak prozaicznej pozycji, a mimo że jej zachowanie nie było podszyte najmniejszym cieniem złośliwości, wyglądała niebezpiecznie w najbardziej abstrakcyjnym znaczeniu tego słowa.
Asynthia znów zatopiła wzrok w kartce, jakby żyła w swoim własnym świecie. W końcu, po chwili irytującego milczenia, druga z dziewcząt podeszła do niej i bez zastanowienia wyrwała z jej dłoni papierek.
Była zielonookim rudzielcem średniego wzrostu, chociaż na dobrą sprawę kolor jej włosów trudno było określić. Ludzie często twierdzili, że jest ruda, ale równie dobrze jej włosy możnaby nazwać jasnobrązowymi z rudymi przejaśnieniami. Zależało to od oka i intencji patrzącego.
Dziewczyna miała miły wyraz twarzy, spokojny, opanowany i przyjazny, a przede wszystkim całkiem zwyczajny i pospolity, co sprawiało, że po uszy tonęła w jaskrawych iskrach urody jej blond przyjaciółki.
— Co się z tobą dzieje? — zapytała z niepokojem rudowłosa, rozwijając karteczkę. Spojrzała na Asynthię, która wciąż wyglądała na zdezorientowaną po odebraniu jej kawałka pergaminu. — Wchodzisz tu, trzaskasz drzwiami tak, że prawie spadłyśmy z krzeseł, potem nawet nas nie zauważasz i siadasz sobie naprzeciwko, wpatrując się w kawałek papieru. Mogłabyś wyjaśnić?
Minęło kilka sekund, zanim Asynthia odpowiedziała. Wyglądała jakby nie mogła otrząsnąć się z jakiegoś nieokreślonego otępienia.
— Przepraszam, trochę się zaabsorwowałam napisem. Crescere, przeczytaj go.
Rudowłosa Crescere zerknęła na postałe towarzyszki, siedzące nieruchomo z zaciętymi wyrazami twarzy. Pierwsza miała nieco pełniejszą figurę, rumiane policzki nadające blasku śmiertelnie bladej twarzy, niebieskie oczy i krótkie, czarne, proste włosy, których odcień był na tyle intensywny, że aż przypominał granat. Siedziała wyprostowana, w jej twarzy było coś słodkiego i przyciągającego wzrok, czuło się w niej uśmiech nawet wtedy, gdy miała najsurowszy wyraz twarzy. Druga, blond uwodzicielka teraz na wpół leżała na boku, łokciem podpierając się o obicie fotela. Wyglądała na znużoną.
— Crescere, tobie też mowę odebrało? Czytaj to natychmiast, bo zaraz eksploduję. Nie macie pojęcie, jakie to wszystko wkurzające.
Crescere pochyliła się, wytężając wzrok.
— To jest napisane naprawdę małymi literami…
— Ale dasz radę to rozczytać czy nie? — spytała z frustracją w głosie blondynka. — Niech mi ktoś, do jasnej cholery, wreszcie powie, co to jest.
Asynthia niespodziewanie wyrwała z rąk Crescere kartkę, marszcząc gniewnie brwi, zanim rudowłosa zdążyła się zorientować.
— Matko, jakieś średniowiecze, potrzebujemy godziny, żeby przeczytać dwa zdania — westchnęła zrezygnowana i odłożyła kartkę na stolik. — Wzywają nas na misję. Do Europy.
— Znowu ci idioci? — przerwała blondynka. — Czego chcą tym razem?
— Problem w tym, że nie wiem. Podobno potrzebują naszych „niebywałych umiejętności”…
— A to lizusy.
— ...do sprawy o wiele większej wagi niż wszystko, co wcześniej robiłyśmy.
— No nie — westchnęła ponuro jedyna z dziewcząt, ta, która jeszcze ani razu się nie odezwała. Blask jej błękitnych oczu nieco przygasł. Miała słodki głos.
— Nie byłabym w stanie skomentować tego lepiej. — Crescere uniosła koniuszek wargi, siadając obok Asynthii. — As, jakieś szczegóły?
— Mamy wyruszyć dziś wieczorem, samolotem.
— Porąbało ich? — Blondynka nagle poderwała się z siedzenia i wyprostowała się gwałtownie, odrzucając do tyłu długie włosy. — JUŻ jest wieczór.
— To nie ode mnie zależy, Ingrid — wzruszyła ramionami Asynthia i podała jej karteczkę.
Blondwłosa, nazwana przez Asynthię Ingrid ujęła w dłonie kawałek papieru i przyjrzała mu się dokładnie.
— Wiesz, Cresc, wydaje mi się, że naprawdę mogłaś to przeczytać — rzuciła z ukosa w stronę Crescere. — Mamy wylecieć… niech mnie piorun trzaśnie, za pół godziny. Na mózg im padło, zupełnie. I lądujemy… hej, Reverienne, w twoim starym domu. — Nagle zamilkła, jakby bojąc się reakcji przyjaciółki. Rumiana Reverienne odwróciła tak gwałtownie głowę, że musnęła włosami policzek Asynthii. Twarz jej spochmurniała.
— Ale jesteśmy z tobą — dodała ponuro Ingrid, niemal nie patrząc w jej stronę.
Zapadła krótka chwila milczenia, aż w końcu Asynthia poderwała się z fotela, jakby na siłę chcąc przerwać krępującą ciszę.
— Róbcie co chcecie, ale ja nie zapomniałam jeszcze, że mamy pół godziny do wylotu. A skoro ma to być sprawa o wiele większej wagi niż wszystko, co wcześniej robiłyśmy to wolałabym nie znaleźć się na innym kontynencie bez żadnego wyposażenia. Wy możecie nawet sobie tu zostać, ale ja idę się pakować.
— Tak, racja, pani mądralo — mruknęła ironicznie Ingrid, ale nie mogła się powstrzymać od delikatnego uśmiechu. Asythia, spostrzegłwszy to, uniosła brwi i uśmiechnęła się z triumfem. Ingrid, Crescere i Reverienne ruszyły za nią do magazynu.
***
— Naprawdę nie rozumiem, jak bardzo psychicznie nieogarnięci muszą być ludzie, którzy każą nam lecieć na koniec świata w niewiadomym celu i dają pół godziny na przygotowanie się — mruknęła Ingrid, taszcząc poprzez podjazd dwie wielkie czarne walizki. Zapadał już zmierzch. Słońce zaszło jakiś czas temu, ale nad horyzontem majaczyły jeszcze purpurowe cienie, tańcząc refleksami na złotych włosach blondynki. W takiej scenerii wyglądała jeszcze piękniej.
Każda z dziewcząt ubrana była w jednoczęściowy kombinezon i wysokie buty. Każda prócz Ingrid, która niosła bagaż z ubraniami i innymi potrzebnymi rzeczami, zarzuciła też na ramiona torby z bronią.
— As — zaczęła Reverienne. — Nie sądzisz, że mamy tego za mało?
Asynthia poprawiła przepaskę torby na jej ramieniu, by nie wrzynała jej się w obojczyk.
— Wiesz, jeśli wysyłają nas na misję, o której praktycznie nic nie wiemy, powinni być przygotowani, by użyczyć nam potrzebnych rzeczy w razie czego. To nie nasza wina, że nie wiedziałyśmy, czego i ile mamy wziąć.
Brunetka lekko kiwnęła głową i przyspieszyła kroku, kierując się w stronę samolotu. Wokół robiło się coraz ciemniej i ciszej, aż w końcu jedyne, co było słychać, to stukot obcasów obijających się o betonową powierzchnię. Dom Asynthii wznosił się na skraju miasteczka i był wystarczająco duży, by pomieścić rodziców Asynthii i czwórkę przyjaciółek. Z zewnątrz z pewnością wyglądał bardzo schludnie. Dach pokrywała brązowa dachówka, a niedawno bielone ściany niknęły już teraz w szarości gęstego, wieczornego powietrza. Naprzeciw domu rozpościerały się pola, gdzieniegdzie rosły stare drzewa. Sucha trawa powiewała na wietrze. Cały krajobraz był iście bajkowy, mimo, że teorytycznie nie było w nim nic niesamowitego. Nigdzie nie rosły nawet kwiaty. Jedynymi, jakie można tu było zauważyć, było kilka małych mniszków przy piaskowej ścieżce wijącej się wzdłuż bramy podwórza Asynthii. Mimo to jednak cały widok miał w sobie coś niezwykłego, a może był to tylko efekt unoszącej się w powietrzu przestrzeni pomiędzy nocą i dniem.
Dziewczęta przeszły przez podjazd i furtkę, wychodząc na piaszczystą drogę. Przez chwilę szły prosto, po czym skręciły w prawo w drugi plac obok podwórka Asynthii. Na wielkim, dziesięć razy większym niż ten, przez który minutę temu przechodziły, podjeździe, stał przygotowany samolot.
— Dawno już nie wsiadałam do tego cholerstwa — zauważyła Ingrid. — Prawie zapomniałam, jak to jest.
Asynthia i Crescere odłożyły na ziemię torby z bronią. Crescere sięgnęła do swojej kieszeni za pasem, wyjmując niewielki pilot. Uruchomiła czujniki elektryczne i złapała za klamkę samolotu. Kiedy drzwi się otworzyły, bagaże zostały z wysiłkiem wciągnięte na pokład.
Wnętrze samolotu było schludne, ale przesadnie sztywne. Każdy rąbek szarej zasłony był idealnie wyprasowany, każda ściana idealnie biała i światła rzucały idealnie jasną poświatę. Siedzenia nie były rozmieszczone jak w innych samolotach, a ciągnęły się wzdłuż jego ścian. Było ich na oko zaledwie niecały tuzin. Z przodu rozpościerała się powierzchnia wielkiej konsoli do sterowania z milionem przycisków i kabelków. Z daleka ta konstrukcja wyglądała wręcz abstrakcyjnie, jednak żadna z niewiast nie wyglądała na zaskoczoną tym widokiem.
Ingrid wściekle rzuciła w kąt ciężkie walizki i z głębokim westchnięciem podeszła do konsoli. Crescere i Reverienne usiadły na fotelach, a wyposażenie zostawiły na siedzeniach tuż obok. Asynthia stała z rękami na biodrach, rozglądając się uważnie po pomieszczeniu.
— Dobra, lecimy — odrzekła po chwili i zajęła miejsce naprzeciw dźwigni sterowniczej. Drzwi samolotu zatrzasnęły się z hukiem, a Crescere i Reverienne zapięły pasy. Ingrid usiadła obok nich.
— Zastanawiam się, co tym razem przygotowali — rzuciła w przestrzeń Reverienne, mrużąc oczy pod wpływem męczącego sztucznego światła padającego na nie z góry. — Ostatnio wybierali nas do samych głupot, a ostatni raz cztery miesiące temu.
— Jeśli dali nam pół godziny, to musi to raczej być coś pilniejszego niż zazwyczaj — odparła luźno Asynthia, nie odwracając się od konsoli sterowniczej. — I lecimy aż do Europy. Zazwyczaj wszystko robiłyśmy na miejscu, w Azji.
— Czuję się, jakbym była jakimś przedmiotowym wysłannikiem, z którym można robić, co się chce — burknęła buntowniczo Ingrid, mrożąc powietrze swoim zabójczym, uwodzicielskim wzrokiem. — A co, jeśli nie chcę nigdzie jechać? Wcale się nie prosiłam.
— A my to się prosiłyśmy? — odgryzła się jej Asynthia, odwracając tym razem wzrok od swojej pracy.
Ingrid westchnęła z rezygnacją i spuściła głowę, bawiąc się guzikiem swojego kombinezonu.
— No cóż, najwyżej tym razem zginę śmiercią tragiczną, jeśli przygotują dla nas coś gorszego niż ostatnio. A jeżeli nie zginę, to niewykluczone, że sama się zabiję.
Asynthia uśmiechnęła się delikatnie z głową na powrót pochyloną nad zwitkiem kabli.Rozdział II Wspomnienia
Zapadła już głęboka noc, kiedy Crescere, Asynthia, Reverienne i Ingrid wylądowały na podjeździe dawnego domu Reverienne w centrum zatłoczonego, uśpionego miasta. Nie były w stanie wiele zobaczyć. Ulice oświetlały tylko wysokie latarnie, rzucające pomarańczowe światło na budynki pogrążone w mroku. Przy posiadłości Reverienne nie było już jednak żadnego oświetlenia, nie było widać nawet najmniejszego skrawka księżyca. Reverienne wysiadła pierwsza, jedyne, czym się kierując, to sztucznym światłem z oddali. Na oślep pobiegła w stronę drzwi, szukając w ciemnościach włącznika zewnętrznego oświetlenia.
— Jest — szepnęła do siebie po kilku sekundach, kiedy jasne lampy rozświetliły cały podjazd i dały brunetce wgląd na przyjaciółki stojące w wejściu samolotu. Reverienne odwróciła się do nich. — Hej, możecie już nieść bagaże!
Asynthia szła ostatnia, tym razem niemal cały ciężar wyposażenia kładąc tylko na swoje ramiona. Zatrzasnęła drzwi samolotu.
— Otwieraj szybciej te drzwi, Reverienne, bo te walizki mogą się przez przypadek znaleźć na którejś z twoich kruchych kończyn — ostrzegła.
Reverienne uśmiechnęła się szeroko, otwierając na oścież drzwi i stając obok, by przytrzymać je, kiedy wchodziła reszta.
Crescere włączyła światło. Żadna z nich nie miała nawet czasu, by dobrze przyjrzeć się wnętrzu domu. Jednak gdy tylko wielki przedpokój zalał się falą białego światła, Ingrid objęła ramieniem Reverienne, widząc, że przyjaciółka jest bliska płaczu. Rumiane policzki dziewczyny straciły na kolorze. Uśmiechnęła się delikatnie do Ingrid, po czym spuściła głowę, nerwowo stawiając kroki.
Ingrid poprowadziła Reverienne na wprost do salonu, skinąwszy uprzednio głową do Asynthii i Crescere, by odniosły bagaże i wróciły w to samo miejsce.
Asynthia poprowadziła Crescere w prawo, chociaż sama nie znała tego miejsca i nie wiedziała, gdzie idzie. Była tu ostatni raz sześć lat temu i do tej pory zdążyło się sporo zmienić, zwłaszcza, że ostatnimi laty dom nie był już zamieszkiwany przez Reverienne, a został przejęty przez jednostki organizujące im misje.
— Duży ten dom, no nie? — zapytała ciemnowłosa. — Całkiem już zapomniałam, co jest gdzie. Ale mimo wszystko, kiedy tędy teraz idę, jestem fizycznie przeświadczona, że tutaj byłam. Całe moje ciało to czuje. Chociaż nie pamięta szczegółów.
— Wyobrażam sobie, co może teraz czuć Reverienne — odparła smutno Crescere. — Ale czekaj, miałyśmy chyba tylko odstawić bagaże. A idziemy coraz dalej w głąb przez dziesiątki drzwi. Nie wiedząc, po co.
Asynthia zatrzymała się nagle.
— Wiem, ale chciałam się trochę tędy przejść, po prostu, żeby wiedzieć, na czym stoimy. — Odwróciła się w przeciwną stronę i postawiła walizki na ziemi. — Widzisz tu gdzieś zegarek? Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie wiemy, która jest godzina.
— Jest tam — Crescere skinęła głową w stronę kawałka nagiej ściany nad framugą drzwi. Elektroniczny zegar wskazywał godzinę 4:34. — O ile dobrze idzie.
Asynthia dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczona. Przez cały czas lotu nie mogła zmrużyć oka. Jej organizm po całej dobie bezsenności błagał o chwilę wytchnienia. Przez chwilę zakręciło jej się w głowie.
— Nasze szczęście, że mogłyśmy lecieć samolotem do misji. W przeciwnym razie dotarłybyśmy tu za tydzień — zauważyła zmęczonym głosem, siląc się na wyraz ironii.
Rudowłosa kiwnęła głową potakująco.
***
Gdy wróciły do salonu, Reverienne spała na kanapie, a Ingrid siedziała obok niej z głową opartą o dłonie. Wyglądała na równie zmęczoną.
— Dłużej się nie dało? — zapytała znużona, i nie czekając na odpowiedź, oznajmiła — Zasnęła. Udało mi się ją tutaj położyć, zaczęła płakać, jak wróciły wspomnienia z tego salonu. Wam też radzę iść spać. Z tego, co udało mi się wykryć, jest prawie piąta.
Asynthia rozejrzała się po salonie. Był dość duży, naprzeciw wejścia widniało duże okno, tuż obok stał niewielki stolik, a wzdłuż żółtych ścian ciągnęły się masywne meble. Przy ścianie z lewej stały dwa łóżka z żelazym wezgłowiem, a obok kanapy, na której spała Reverienne, znajdowała się kolejna, taka sama.
— Tak, wiemy — odparła Asynthia. — Widzę, że zdążyli wszystko przygotować. Cztery posłania.
— Jasne, szkoda tylko, że żal im było dać nam cztery normalne łóżka. Dwie osoby zmuszone do spędzenia nocy na kanapie to już jakieś utrudnienie, a przecież dla nich liczy się tylko to, żeby nam uprzykrzyć życie.
Asynthia zmusiła się do uśmiechu i zajęła miejsce na kanapie obok Reverienne.
Obudziła się, kiedy było jeszcze ciemno, lecz była już w stanie rozpoznać zarysy kształtów mebli wśród mroku, więc domyśliła się, że zbliża się świt. Czuła się paskudnie, poduszka przyklejała się jej do policzka, a zapinka kolczyka wrzynała się w szyję. Była bardzo zmęczona i nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak słaba fizycznie. Bolał ją każdy mięsień i nie potrafiła zdiagnozować, dlaczego. Najmniejszy ruch sprawiał jej piekielną trudność, a powieki tak jej ciążyły, że opadały przy każdej próbie ich podniesienia. Mimo to jednak czuła, że już nie zaśnie.
Poruszyła biodrami, próbując zsunąć się z kanapy. Pomagała sobie stopami, bo dłonie bolały ją bardziej. W końcu udało jej się przemieścić o kilkadziesiąt centymetrów i spadła gładko wzdłuż oparcia kanapy na ziemię.
Jej kanapa stała stosunkowo blisko okna, więc Asynthia podjęła kolejną próbę otworzenia oczu. Zdołała dostrzec, że niebo na zewnątrz robi się ciemnoszare, mogła więc wnioskować, że minęły zaledwie jakieś dwie godziny od momentu, w którym położyła się spać. Mrugnęła kilka razy i niemal jęknęła z wysiłku. Przez chwilę zastanowiła się, czy przypadkiem nie wrócić do snu.
Ale nie uda jej się zasnąć. Nie.
Położyła się na podłodze i kilka razy poruszyła rękami. Po kilku minutach przytłaczające poczucie osłabienia fizycznego trochę się zmniejszyło. Zaczęła gorączkowo myśleć, co zrobić, by rozciągnąć mięśnie i pozbyć się tępego uczucia. Jedynym wykonalnym ćwiczeniem, jakie przyszło jej na myśl, było coś na rodzaj brzuszków. Leżąc, zaczęła dźwigać się na plecy. Powtórzyła to zaledwie kilkakrotnie, kiedy opadła na ziemię z wyczerpania.
— Hej, co ty wyprawiasz? — rozległ się nagle w ciemnościach ciepły, kobiecy głos. Ingrid. Musiała usłyszeć przyspieszony oddech Asynthii.
— A nie widać? — Uśmiechnęła się przyjaźnie pomiędzy serią gwałtownych zaczerpnięć powietrza.
Ingrid ziewnęła i przewróciła się na bok, zwieszając głowę z wezgłowia swojego łóżka.
— Wiesz, rzadko widzę ciebie ćwiczącą.
— A to ciekawe — mruknęła Asynthia. Zmusiła się, by usiąść, i w świetle padającym z okna uniosła ramię, demonstrując swoje umięśnienie tej części ciała.
Ingrid również usiadła, opierając się plecami o ścianę, i spojrzała zdumiona.
— ...kiedy ty to?
Asynthia roześmiała się i opadła z powrotem na podłogę.
— Wtedy, kiedy ty byłaś zajęta wybieraniem szminek w drogeriach.
— Ostatnią szminkę kupiłam półtorej miesiąca temu, słonko. Dowcip się nie udał.
— No cóż, te słowa tak idealnie cię definiują, że nie ma większego znaczenia, czy są całkiem zgodne z prawdą. — Oddech Asynthii już się unormował. Nie próbowała jednak wstawać. — Słuchaj, czy ty też czujesz się tak paskudnie?
— A jak mam się czuć po dwóch godzinach snu? Co ci w ogóle strzeliło do łba, żeby teraz w ogóle wyłazić z łóżka?
Ciemnowłosa westchnęła głęboko.
— Nie to mam na myśli. Nie chodzi mi o niewyspanie, po prostu pytam cię, czy masz siłę ruszyć głową, bo ja nie.
— Jak to nie? Przed chwilą robiłaś brzuszki. — Ingrid zaśmiała się drwiąco.