- promocja
- W empik go
Kuba-Miami - ebook
Kuba-Miami - ebook
90 mil. Tyle oddziela Kubę od Florydy.
Dwudziestojednoletnia Biviana nie wróciła na noc do domu. Po kilku dniach nerwowego oczekiwania, matka dziewczyny modliła się już tylko o list od córki z Miami. Było dla niej jasne: Biviana po raz kolejny wypłynęła tratwą na morze. Wiadomość nadeszła jednak z Guantanamo – amerykańskiej bazy na Kubie. Bill Clinton nie godził się już na przyjmowanie uciekinierów, których straż przybrzeżna schwytała na morzu. Biviana znalazła się wśród tysięcy Kubańczyków, których los zależał od wyniku rozmów Castro z Clintonem.
Emigrantów takich jak Biviana, Fidel Castro nazywał robactwem, które nie kocha własnego kraju.
Migracje Kubańczyków na Florydę to historie pełne tęsknoty, trudnych wyborów i poświęceń. Historie rozstań i powrotów, które wciąż wywierają ogromny wpływ na życie wielu mieszkańców Kuby.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-973-5 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. WSTYD
2. TU JEST LEPIEJ, PRZYJEŻDŻAJCIE
3. MILAGROS
4. PSSST, POŁĄCZENIE
5. GABRIEL
6. A MOŻE DOBRZE ZAPYTAŁA
7. ALEJANDRO
8. TO JA Z ACZĘŁAM Z NIM ROZMAWIAĆ
9. CHRZEŚCIJANIN
10. AMERICANITO
11. NIC NIE CZUJE
12. CALLE OCHO
13. OSCAR JEST Z KUWEJTU
14. ELIÁN
15. MOŻE KOSZULĘ NOCNĄ
16. YASSER
17. NUGO
18. ROBERTO
19. OBIERAŁEM KOLBY Z LIŚCI
20. UPADKI
21. BIAŁA TRATWA
22. HOLOWNIKI
23. BIVIANA
24. ROBAK
25. O PEWNYCH RZECZACH SIĘ NIE ROZMAWIA
26. MARIELITOS
27. PIOTRUŚ PAN
28. A GDZIE SIĘ POZNALIŚCIE?
29. BOMBY
30. CZYLI W TYCZKĄ, DONOSICIELEM
31. KRABY
32. CIOTKA RITA
33. CZEŚĆ, TO JA, JOANNA Z POLSKI
34. SĘPNIK
PODZIĘKOWANIA
BIBLIOGRAFIA
PRZYPISY
Polecamy również1. Wstyd
KUBA, HAWANA
– Patrzcie, krowa! – woła jeden z chłopaków. Zaczynają okładać go po twarzy. – Otrząśnij się, tu nie ma żadnej krowy, jesteśmy na morzu! Przestań, cicho! Napij się wody, zjedz coś. Już dobrze, spokojnie.
Wznoszą się i opadają, wznoszą i opadają. I wciąż wiosłują, żeby nie zgubić kursu na Florydę. Poobcierane ręce pieką od soli.
Na morzu nachodzą cię straszne myśli. Jesteś pewien, że ci się nie uda, że trzeba zawracać, że umrzesz zaraz od tego słońca, przed którym nie ma się gdzie schować. Nocą, nawet w środku lata, robi się zimno. I zupełnie ciemno. Nie wiesz, co cię spotka za sekundę. Morze zrobi to, na co będzie miało ochotę. Nigdzie nie znajdziesz pomocy.
– Ty nigdy nie straciłeś głowy? – pytam Iraika po chwili milczenia.
– Nigdy. Chyba dlatego, że byłem zakochany, miałem o kim myśleć, kiedy wiosłowałem.
Iraik czeka na mnie na przystanku w Santa Fé, jednej z nadmorskich dzielnic Hawany. Na spotkanie spóźnię się prawie czterdzieści minut. Sąsiad, który miał mnie podwieźć, też się spóźnia, a to dlatego, że wcześniej musiał czekać jeszcze na kogoś innego. Po drodze zatrzymujemy się, żeby zatankować. To znaczy maluch (jak każdy maluch zwany tutaj polaquito, czyli „Polaczek”) staje na środku drogi, sąsiad wyciąga butelkę z benzyną spod swojego siedzenia, opuszcza szybę i bez wysiadania z auta dolewa paliwa. Nigdy nie wie, kiedy polaquito odmówi posłuszeństwa. Wskaźnik poziomu benzyny nie działa. Tak samo jak zamek do drzwi od strony kierowcy i prędkościomierz. Maluchowi brakuje również lusterek i deski rozdzielczej.
Nikt poza mną nie okazuje ani odrobiny zniecierpliwienia. Mnie wciąż jeszcze denerwuje słowo espera – poczekaj. Na autobus, na telefon, na spotkanie. Aż pani w szatni skończy jeść jogurt, umyje łyżeczkę, przetrze stolik, przeciągnie się, podrapie, ziewnie. I dopiero weźmie od ciebie numerek. Aż ekspedientka w piekarni skończy rozmawiać z koleżanką, wyśle esemesa, westchnie i po chwili zapyta: „Czego potrzebuje?”.
– Nie no, jasne, rozumiem, nie przepraszaj – mówi Iraik i wskakuje na tylne siedzenie polaquita.
Dojeżdżamy nad morze i skręcamy w ubitą, piaszczystą drogę. Mijamy kolejne grupki plażowiczów i ruiny budynków, które zmiótł kiedyś huragan. Kiedy nie ma już nikogo, Iraik wskazuje dłonią i mówi:
– Okej, tutaj się zatrzymaj.
Siadamy na resztkach ściany, nogi zwisają nam parę metrów nad niespokojną dzisiaj wodą.
Stąd wypływał cztery razy. Raz z Matanzas i raz z Mariel. W sumie sześć razy próbował dotrzeć na Florydę. Mówił, że rusza z domu, mieszka przecież niedaleko. Skoczył w nieznane, bo do tego nie da się przygotować. Tratwę zbił z kolegami z desek i styropianu. W zakładzie stolarskim zamówił wiosła. W prywatnym, aby nikt nie pytał, do czego są potrzebne. Na Kubie nie możesz tak po prostu pójść do sklepu i kupić wiosła, łatwo nie będzie też ze styropianem i deskami. Czasem trudno jest dostać papier toaletowy czy olej, a co dopiero deski. Ale zawsze znajdzie się ktoś, kto zna jeszcze kogoś innego, kto pomoże, załatwi, skombinuje. Sprzedawanie wszystkiego na lewo to tutaj sport narodowy.
Bloki styropianu metr dwadzieścia na czterdzieści centymetrów sprawdzali w wodzie.
– Pływaliśmy na nich do tamtych bojek, widzisz je? Sprawdzaliśmy, czy są okej, czy wytrzymają nasz ciężar. Ja robiłem wyliczenia, rysowałem projekt. Nie jestem ekspertem, ale pojęcie mniej więcej mam. Studiowałem mechanikę. Żadna z moich tratw nigdy nie zatonęła.
Zbijali je w prywatnym domu, niedaleko fundamentów, na których usiedliśmy. Gospodarz zapytał, ile dni potrzebują. Zapłacili za trzy.
– Jak masz już wszystkie materiały zebrane, tratwę można zbudować w jeden dzień, ale lepiej mieć zapas.
Co zabrali ze sobą w drogę:
• wodę pitną w plastikowych butelkach, nazywanych tutaj ogórkami;
• rybki w puszce i orzeszki ziemne (Iraik mówi, że kubańskie orzeszki są bardzo pożywne);
• folię, aby się przykryć w razie deszczu;
• czapkę z daszkiem od słońca;
• rękawiczki, żeby ręce mniej obcierały się podczas wiosłowania;
• bluzę, bo w nocy na otwartym morzu może się zrobić zimno;
• kompas.
Czego nie mieli:
• walizek (bo to nie wycieczka);
• paszportów. Opuszczali przecież kraj nielegalnie;
• GPS-u. Są na Kubie surowo zakazane;
• żagla, by nie zobaczyła ich straż przybrzeżna, kubańska i amerykańska;
• silnika. Prawo mówi jasno: jeśli kupisz nielegalnie silnik, to albo idziesz do więzienia, albo płacisz grzywnę w wysokości tysiąca peso kubańskich (średnia pensja wynosi siedemset czterdzieści, czyli około trzydziestu dolarów). Silniki są bardzo drogie i kontrolowane przez numery serii.
O 21:30, kiedy cała Kuba oglądała telenowelę brazylijską, przenieśli tratwę nad brzeg. Weszli do morza i ciągnęli ją jeszcze pięćdziesiąt metrów. Woda długo jest tutaj płytka. Wskoczyli do środka i popłynęli w stronę świateł. To światła statków zacumowanych na bojach. Tam jest kanał, którędy wpływa się do Mariny Hemingway. Dalej kierowali się już prosto na północ. Wiosłowali jak najmocniej, jak najprędzej. By pokonać przynajmniej dwadzieścia mil i przed świtem znaleźć się poza wodami terytorialnymi Kuby. Gdy wiedzieli, że są już bezpieczni, przyszedł czas na odpoczynek i rozmowy.
– Gadaliśmy o bzdurach, aby zabić czas. Snuliśmy plany, jak będzie wyglądało nasze życie w Stanach. Jeden z chłopaków chciał otworzyć piekarnię. Ja myślałem o szukaniu pracy na budowie. Umiem ciężko pracować. Ja naprawdę lubię pracować, rozumiesz? Pierwszy raz w życiu odłożyłbym trochę pieniędzy. No i chciałem być z moją dziewczyną. Ułożyć sobie życie. Jak górnolotnie by to nie zabrzmiało, rzuciłem się na morze z miłości.
Iraik po raz pierwszy uciekał w 2008 roku. Czternaście lat wcześniej, podczas wielkiego kryzysu migracyjnego, na tratwach popłynęło z Kuby do Stanów około trzydziestu siedmiu tysięcy osób. Wśród nich przez bazę w Guantanamo dotarł do Miami także brat dziewczyny Iraika. Po latach, dzięki programowi łączenia rodzin, udało mu się ściągnąć siostrę. Legalnie, samolotem. Ona chciała zaprosić narzeczonego. Przygotowali wszystkie dokumenty, wysłali zaproszenie. Iraik umówił się na rozmowę w konsulacie amerykańskim. Wystroił się, wpłacił sto czterdzieści jeden dolarów.
Wywiad trwał dwie minuty. Nawet nie pamięta, o co go pytali. Decyzję wydali odmowną, pieniądze przepadły. Nie było rady, musiał płynąć. Dziewczyna powiedziała:
– Poczekam.
– Nie powiem ci, jak miała na imię. To jeszcze nie moment. Ale między nami było coś pięknego. Utrzymywaliśmy związek przez telefon. Ona nie zapominała o mnie, ja nie zapominałem o niej. Dzwoniła raz na piętnaście dni. Zainstalowałem telefon u siebie w pokoju, żeby nikt nie słuchał, co mamy sobie do powiedzenia. Rozmawialiśmy pięć, sześć, siedem minut. Nie więcej.
Gdy tak siedzimy na fundamentach, robi się już ciemno. Nieliczne światła statków widać wyraźnie. Sąsiad od godziny czeka cierpliwie w maluchu, a ja żałuję, że nie wzięłam czegoś z długim rękawem. Choć to Karaiby, „zimą” temperatura potrafi spaść do kilkunastu stopni. Od października do maja prawie nikt nie rzuca się tratwą na morze, jest wtedy jeszcze bardziej niebezpiecznie.
– W czasie każdej ucieczki to ja byłem odpowiedzialny za wyznaczanie kursu. Łódź może mieć tylko jednego kapitana. Wiesz, że nigdy się nie zgubiliśmy? A teraz spójrz w górę. To Gwiazda Polarna. Wygląda trochę jak znak drogowy, nie uważasz? Za dnia kierowaliśmy się kompasem, nocą to ona wyznaczała kierunek. Że zaczyna nieść cię prąd, czujesz nagle. Tratwa w sekundę nabiera prędkości. Daj mięśniom odpocząć, ale nie strać czujności. Prąd wyniesie cię na Bahamy albo i dalej, na Atlantyk. Wciąż trzeba wiosłować z prawej strony, trzymać kurs na Florydę.
Czwartego dnia na morzu dojrzeli wysepki Florydy. Te najbardziej wysunięte na południe z archipelagu, około tysiąca siedmiuset wysp. Zobaczyli też rybaków i to chyba oni zabili na alarm. Strażnicy podpłynęli do nich, zabrali na pokład, a tratwę zatopili. Zawieźli na okręt amerykański, który pływa po cieśninie i zbiera emigrantów. Tam spędzili tydzień. Kursowali tam i z powrotem, czekając na pozwolenie wpłynięcia do portu na Kubie. Od razu zajął się nimi lekarz, opatrzył popękane ręce. Pobrał krew, sprawdził temperaturę. Amerykanie pozwolili się wykąpać, dali ciepłe ubranie, poczęstowali papierosem.
Potem zaczęły się przesłuchania.
– Skąd wypłynąłeś?
– Z domu. Mieszkam nad morzem.
– Jaka jest Kuba?
– Zielona. Przyroda tam wspaniała.
– Czy widziałeś wyrzutnie rakietowe?
– Nic takiego nie widziałem, nie jestem wojskowym.
– Czy uciekałeś przed Castro?
– Nie interesuje mnie polityka.
Potem w porcie już na Kubie zadawano podobne pytania.
– Jak wyglądał statek amerykański, ile ich widziałeś na morzu, w co był uzbrojony?
– Nie wiem, nie liczyłem, nie znam się na wojnie.
Nikt nie zapytał Iraika, czemu wypłynął ani czy dalej będzie próbował.
Na okręcie byli też Meksykanie, traktowano ich inaczej. Dostawali jedzenie i wodę raz dziennie. Kubańczycy trzy, czasem cztery razy. Lekarz do nich nie podchodził, siedzieli cicho, skuci kajdankami. Zawsze stali nad nimi żołnierze. Z rozmów Amerykanów Iraik wywnioskował, że Meksykanów złapali na przemycie narkotyków.
– Ale i tak najgorzej mieli Haitańczycy. Ich nawet nie wciągnięto na pokład – wspomina Iraik – Przepełnioną po brzegi łódź holowano na stalowej linie pięćdziesiąt metrów za statkiem. Płynęliśmy bardzo szybko. A tam było z pięćdziesiąt osób. Przyklejonych jeden do drugiego. Nie mieli się czego trzymać…
– Widziałeś, jak ktoś wpadł do wody?
– Tak. Nie jednego, a paru.
– I nikt po nich nie wracał?
– Płynęliśmy dalej.
– Mówiłeś rodzicom, co planujesz? – zapytałam po chwili.
– Nie, nigdy. Moja mama zamartwiałaby się, płakała. Zawsze trzymałem wszystko w tajemnicy. Być może bratu coś kiedyś wspominałem… Ale nigdy nie namawiałem go, by płynął ze mną. Żeby niczego nie żałować. Jeśli miałem umrzeć, chciałem umrzeć sam. Śmierć zawsze była z boku.
Kiedy Iraik wszedł do domu, jego rodzina wiedziała już, dlaczego zniknął. „Mamy waszego chłopaka”. – Funkcjonariusze zapukali do ich drzwi parę dni wcześniej, kiedy Amerykanie odstawili go w końcu do portu w Cabañas, niedaleko Mariel. Mama rzuciła mu się na szyję. Oglądała, przytulała, sprawdzała kosteczka po kosteczce, czy cały jest i zdrowy.
– Zwariowałeś, chłopcze, poczekaj. Wyślą ci jeszcze zaproszenie. Uda ci się z tą wizą!
Ale jemu bardziej prawdopodobne od uzyskania wizy wydawało się przepłynięcie cieśniny. Wraz z kolegami wyruszał jeszcze cztery razy. Za każdym wszystko wyglądało podobnie. Zmieniał się tylko skład tratwy, nastrój pasażerów i repertuar pod wiosłowanie. Zawsze Iraikowi towarzyszył jego przyjaciel Michel, nazywany pieszczotliwie Paquete, czyli Paczka. Raz pogoda była lepsza, czasem zaczynało padać. Któregoś razu tratwa podskoczyła na rafie, Iraik się poharatał. Czasami pokonywali prawie całą cieśninę, a innym razem łapano ich zaraz po wpłynięciu na wody Stanów Zjednoczonych. Ale łapano, zawsze łapano.
Za szóstym razem miał już wszystkiego dosyć. Życia z dnia na dzień. Pracy jako kierowca autobusu. Pustego portfela. Samotności. Nie chciał nikogo pytać, czy z nim popłynie. Zbił malutką tratwę, zabrał ze sobą to co zawsze i jak zwykle pod wieczór wypłynął na morze. Sam jeden.
Na początku wszystko szło dobrze. Noc i dzień minęły na krótkich drzemkach i na mozolnym wiosłowaniu w rytm piosenek Willy’ego Chirina.
Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, tam na Antylach,
mój ojciec założył mi marynarskie ubranko.
Musiałem pokonać dziewięćdziesiąt mil
i zacząć życie cudzoziemca.
Wysiłek był okrutny, ale morze mu pomagało. Złapał prąd i gnał na północ. Woda miała kolor fioletowy, w powietrzu pachniało wolnością. Widział żółwie morskie, ryby z gatunku bram i wyskakujące z wody delfiny. Drugiej nocy nadeszła ulewa. Ściana wody pośrodku morza. Iraik przywiązał siebie i wiosła do tratwy. Położył się pod folią. Oddychał ciężko, dostał ataku astmy, na którą cierpi od dzieciństwa. O tej nocy mówi: piekło. Infierno, do którego powraca czasem w snach. Ale ulewa minęła. Iraik żył, a morze zrobiło się, jak to mówią na Kubie, płaskie jak talerz.
– Przetrwałem ulewę. „Ech, teraz musisz mi pomóc” – rozmawiałem z morzem.
Zaczął więc wiosłować i jeszcze nigdy w życiu nie mknął z taką prędkością. Po trzydziestu paru godzinach pokazały się na horyzoncie wysepki archipelagu Florida Keys. W półtorej doby pokonał Cieśninę Florydzką! Sam jeden! Dotąd nie udało mu się tak szybko dopłynąć tak daleko.
I wtedy zobaczył największego w swoim życiu rekina. Tawrosza piaskowego.
– Brzydki był jak cholera, prawie czarny, musiał mieć ze trzy metry. Nigdy wcześniej nie znalazłem się tak blisko rekina. I do tego sam na sam. Co miałem robić, wiosłowałem dalej. Na początku starałem się na niego nie patrzeć, potem zacząłem do niego gadać: „Ej stary, starczy już, daj spokój. Idź popływać sobie gdzieś indziej”. On tylko na mnie patrzył.
Przez pół godziny płynęli razem. Nie było jak u Spielberga. Tawrosz nie uderzał o tratwę, nie atakował. Kiedy Iraik zbliżył się już do wysepki, rekin zniknął.
Archipelag na swojej oficjalnej stronie reklamuje się hasłem „The Florida Keys & Key West – come as you are” (Przyjdź taki, jakim jesteś). Ale prawo suchej i mokrej stopy, obowiązujące od 1995 do 2017 roku, mówiło jasno: każdy Kubańczyk – o ile spełnia wymogi amerykańskiego prawa imigracyjnego – który dotknie terytorium Stanów Zjednoczonych, ma prawo zostać, nikt nie odeśle go do domu. Tych złapanych na morzu zwraca się Fidelowi.
W 2006 roku grupa piętnastu Kubańczyków chwyciła się filaru starego Mostu Siedmiomilowego łączącego wyspy Little Duck Key oraz Key Vaca. Sprawa trafiła do sądu. Czy filar jest już terytorium amerykańskim? A czy jest nim latarnia położona na morzu? W 2016 roku dobiły do takiej dwadzieścia cztery osoby. W obydwu przypadkach sędziowie byli dla Kubańczyków łaskawi.
Iraik minął Bahia Honda Key. Widział, jak po nowym Moście Siedmiomilowym jeżdżą samochody. Minął Vaca Key, Duck Key. Przy wyspie Islamorada wypłynęli ku niemu strażnicy.
Istnieli tacy, którzy zauważeni przez straż przybrzeżną, rzucali się wpław do brzegu. Niektórzy nawet dopływali.
– Ja byłem zdesperowany, ale nie byłem samobójcą. Do lądu miałem daleko, jak stąd, gdzie teraz siedzimy, aż do mariny. Czyli za daleko. Powtarzałem sobie tylko pytania: „Dlaczego znowu ta sama historia, jakie błędy wciąż popełniam, dlaczego ludzie dzwonią do straży?”.
– Ty nigdy nie uciekałaś z kraju przez morze? Pływałaś tylko wycieczkowcem, co? Albo żaglowcem. Ale nie w taki sposób jak ja?
Nie wiem, czy Iraik pyta na poważnie, czy sobie żartuje.
– No nie. Tylko promem i kutrem rybackim. Ale też ruszyłam w podróż z miłości. Na Kubę. Tyle że samolotem.
– Ech, samolotem… Moje marzenie. To jedyny środek transportu, który cały czas imponuje Kubańczykom. Ja wciąż mam nadzieję, że kiedyś stąd wyjadę.
– Masz już jakiś plan, szukasz sposobu?
– Nie, czekam cierpliwie. Może zamieszkam w Australii albo na Haiti. Wcale nie muszą to być Stany, nigdy o nich nie marzyłem. A może poznam kiedyś Europejkę. Wiem tylko, że będzie coraz trudniej, robię się trochę stary. Czterdzieści dwa lata na karku. Jak się nie uda wyjechać, to trudno. Spróbuję tutaj być szczęśliwy. Zrobiłem kurs, jeżdżę teraz karetką. Ostatnio do noworodka nas wezwano, miał niespełna miesiąc, a jego matka lat szesnaście. Maluch był odwodniony, niedożywiony. Karmili go wodą z ryżu, niebieski był jak twoje tenisówki. W ostatniej chwili udało się go uratować. Pomagam też mamie i córce. Córka nie mieszka ze mną, tylko ze swoją mamą – moją partnerką sprzed lat. Niedawno zostałem dziadkiem!
– Opowiedziałeś kiedyś córce tę historię?
– Nie… Bo nie ma się czym chwalić. Bardziej się jej wstydzę. Nie jestem bohaterem, tylko zwykłym człowiekiem, który chciał opuścić swoją wyspę. Cała historia kubańskiej emigracji to wstyd, rozumiesz? Z tamtej strony cię nęcą, a z tej cię nie chcą. A przecież nieważne, czy masz poglądy lewicowe, czy prawicowe, każdy może się zakochać. Zdałem też sobie sprawę, że nikogo nie obchodzi, czy przepłyniesz przez to morze. Choć nie udało mi się dotrzeć do Stanów, dziękuję Bogu, że żyję. A ilu utonęło? Tego nikt nie wie. Chyba tylko morze.
Ostatni raz Iraik uciekał z Kuby w 2011 roku. Gdy po raz kolejny odstawiono go na wyspę, jego dziewczyna przyleciała z Miami. Czekała na niego trzy lata. Powiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Że go nigdy nie zapomni, że jest dla niej wyjątkowy. Ale to morze ich rozdziela. A ona musi ruszyć z miejsca, zacząć żyć na nowo.
Zerwali całkowicie kontakt, nie wie, co u niej słychać. Już więcej nie wypływał.2. Tu jest lepiej, przyjeżdżajcie
POLSKA, WARSZAWA
„Czy ktoś z was potrafi budować tratwy?” – to pierwsze zdanie, którego mój mąż nauczył się po polsku.
Czy ktoś z was potrafi budować tratwy?
Takie, które płyną, a nie toną.
Wyruszam do Ameryki!
Zaprosił mnie sam prezydent.
W latach dziewięćdziesiątych powiedział do Kubańczyków:
– Tu jest lepiej, przyjeżdżajcie.
A Fidel powiedział:
– Jak chcecie, to jedźcie,
nie staniemy wam na drodze.
Kubańczycy budowali tratwy,
a morze je niszczyło.
Ja nie dam się zatopić.
Brzegu Ameryki dotknę suchą stopą.
Tekst ten piszę z pamięci, wyrecytuję nawet w środku nocy. Mój mąż Oscar uczył się go znając wcześniej jedynie „dziękuję”, „dzień dobry”. Długo to trwało. Monolog wkuwał fonetycznie, nie rozumiał znaczenia poszczególnych wyrazów. Pierwotnie tekst był dłuższy, ładniejszy, ale my wycinaliśmy kolejne fragmenty, zastępowaliśmy niektóre słowa łatwiejszymi. Najdłużej Oscar męczył się z „przyjeżdżajcie”. Tego wyrazu nie mogliśmy jednak wyciąć. Tu jest lepiej, przyjeżdżajcie stanowiło tytuł całego spektaklu.
Mój mąż brał udział w warsztatach teatralnych fundacji Strefa WolnoSłowa. Uczestnicy z różnych stron świata opowiadali historie swojej emigracji, historie emigracji rodaków. Pamiętam Ukraińców, chłopaka z Macedonii, Białorusinki, matkę z synem z Armenii, mężczyznę z Azerbejdżanu, Rosjankę, Belga. Wszyscy byli w Polsce nowi, szukali sposobu, by czymś wypełnić wolny czas, którego mieli aż nadto.
Oscar opowiedział o balseros – ludziach z tratw, którzy na byle czym płynęli z Kuby do Stanów. Pierwsza historia, jaka przyszła mu do głowy na hasło „migracje Kubańczyków”. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak tragiczna i wielowątkowa jest to opowieść.
Na podstawie historii, którymi dzielili się uczestnicy warsztatu, powstał spektakl. Oscar wystąpił w kaszkiecie, czarno-białej kamizelce i ze starą skórzaną walizką pod pachą.
Do Polski przyjechał parę miesięcy wcześniej, też z jedną małą walizką do połowy pustą. To była jego pierwsza zagraniczna podróż w życiu. Ze sztywnym od nowości paszportem. Przyleciał w koszuli i marynarce, wystrojony jak każdy Kubańczyk, który udaje się na lotnisko.
Ciąg dalszy w wersji pełnej