- promocja
- W empik go
Kucharz. Na ostro. Faceci do wynajęcia. Tom 3 - ebook
Kucharz. Na ostro. Faceci do wynajęcia. Tom 3 - ebook
Historia słodka jak miód i pikantna jak chili
Amelia zawsze dobrze się czuła w kuchni. Lubiła bawić się przepisami, eksperymentować i wyczarowywać przepyszne dania dla swoich bliskich. Nigdy nie myślała, że mogłaby zajmować się tym zawodowo, jednak kiedy okoliczności zmuszają ją do znalezienia pracy, a w niedawno otwartej restauracji właśnie szukają pracownika, trudno nie uwierzyć w przeznaczenie. Zwłaszcza jeśli właściciel restauracji to znany kucharz, wschodząca gwiazda polskiej sceny kulinarnej.
Amelia jest przekonana, że szczęście w końcu się do niej uśmiechnęło. Szybko zmienia zdanie, kiedy przychodzi jej stanąć twarzą w twarz z przystojnym celebrytą, który traktuje kuchnię jak podległe mu królestwo. Dziewczyna jest jednak uparta i zdeterminowana, aby udowodnić, że zasługuje na pracę pod jego okiem. A może to nie ona powinna cokolwiek udowadniać? Nie podejrzewa nawet, jakie motywy kierowały Tomkiem, kiedy zdecydował się ją zatrudnić. Jedno jest pewne – jej relacje z szefem niezmiennie podnoszą temperaturę w kuchni, doprowadzając krew do wrzenia.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67014-71-7 |
Rozmiar pliku: | 886 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amelia
Aneta czekała na mnie przed wejściem do kawiarni i przebierała niecierpliwie szczupłymi nogami. Na jej widok zrobiło mi się zimno. Miała na sobie sukienkę, której cienki materiał w odcieniu głębokiego fioletu podkreślał jej zgrabną sylwetkę, do tego wysokie szpilki i czarną skórę. Ja, ubrana na cebulkę, z wielkim wełnianym szalikiem, musiałam wyglądać przy niej dziwacznie. Ciągle marzłam.
Mówiłam, że nie mam teraz kasy, chciałam umówić się pod Kopernikiem i iść na spacer, ale moja przyjaciółka była uparta. Nie chciała spotykać się w moim ciasnym mieszkaniu. Sama miała trójkę dzieci, więc u niej też nie dało się swobodnie pogadać.
– Chcę mieć choć kawałek soboty dla siebie, kochanie – oznajmiła, kiedy zaczęłam gderać o braku kasy. – Kocham je, żeby nie było, ale te dzieci są uciążliwe jak szarańcza. Damian obiecał, że się nimi zajmie, i zamierzam to wykorzystać. Ja stawiam.
No cóż, z tymi argumentami nie mogłam dyskutować. Zajęłyśmy stolik przy oknie z widokiem na deptak. Po ulicy chodziły już pierwsze grupy turystów z aparatami, banda dzieci wrzeszczała, domagając się waty cukrowej. W tym roku pogoda zupełnie nas zaskoczyła i od dwóch miesięcy w Toruniu królowały szarówka i plucha. Dziś na szczęście nie padało. Westchnęłam i spojrzałam na kolorowe elewacje kamienic, których szyby błyszczały w porannym słońcu.
– Co tam u was? – zapytała Aneta, przekładając ciemne okulary na włosy.
– Dajemy radę. – Uśmiechnęłam się, miałam nadzieję, że przekonująco.
Moja przyjaciółka zmarszczyła brwi z niedowierzaniem.
– Czy Karol znalazł pracę? – zapytała wprost, a w jej serdecznych zazwyczaj oczach błysnęła niechęć.
– Czeka na odpowiedź po rozmowie kwalifikacyjnej – skłamałam, błądząc wzrokiem po przytulnym wnętrzu. Z każdego kąta wystawały świąteczne dekoracje w stylu retro, a nad głową Anety wisiał anioł o przeszywającym spojrzeniu. Zamrugałam i odwróciłam od niego wzrok.
Mój mąż był w tym tygodniu wprawdzie na jednym spotkaniu, ale kiedy się okazało, że praca polegałaby na rozwożeniu zapasów z mleczarni do kilku sklepów, oznajmił, że to nie dla niego. Powiedział, że nikt go potem nie zatrudni na „normalnym” stanowisku, jak będzie mieć w CV coś takiego. Zasugerowałam, że nie musi tego uwzględniać w życiorysie, ale zaraz mi wytknął, że przecież będzie musiał dostarczyć do nowego pracodawcy świadectwo pracy.
Moja przyjaciółka dziwnie sapnęła. Od kilku miesięcy znosiła moje narzekania na brak pieniędzy i weekendowe fuchy w remizach, które mnie wykańczały.
– Jak się mają skrzaty? – zapytałam, pragnąc jak najszybciej zmienić niewygodny dla mnie temat.
– Karolina przyniosła z przedszkola anginę i cała trójka leżała w zeszłym tygodniu z gorączką, ale już są zdrowi.
– No to dobrze.
Aneta wychowywała trójkę dzieci, a do tego prowadziła własną działalność. Pisała teksty reklam do telewizji i radia. Naprawdę nie wiem, kiedy to wszystko robiła.
Kelnerka przyniosła dwie dyniowe kawy latte i dwa kawałki ciasta piernikowego. Zapatrzyłam się na nasze zamówienie. Po raz kolejny poczułam zażenowanie spowodowane pustką w portfelu.
– Ami, a co z tobą? Nadal szukasz roboty?
Przygryzłam wargę.
– Jasne.
Aneta przysunęła do siebie kryształową cukiernicę, posłodziła swój napój i zamieszała.
– Chyba mam coś dla ciebie. To jeszcze nic potwierdzonego, ale moim zdaniem jesteś idealną kandydatką na to stanowisko. Musiałabyś tylko pójść na rozmowę i możesz zaczynać od zaraz.
– Słucham? – Zamrugałam. Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
– Tak. Ta rozmowa to formalność. – Aneta upiła łyk kawy z wysokiej szklanki, a na jej wardze została łezka bitej śmietany. – Po prostu bądź sobą.
Pokazałam jej dyskretnie, żeby starła śmietanę. Przeszedł mnie dreszcz ze zdenerwowania na myśl o rozmowie kwalifikacyjnej. Nigdy na żadnej nie byłam. Wiedziałam, że to nieuniknione, i próbowałam podchodzić do sprawy profesjonalnie, ale trochę mnie to stresowało. No dobra, stresowało mnie to jak cholera. Ktoś mógłby pomyśleć, że nigdy nie pracowałam i całymi dniami leniuchowałam, od czasu do czasu gotując obiad. To nie była prawda. Pomagałam Karolowi w prowadzeniu firmy, teraz żałowałam, że nie byłam tam nigdy oficjalnie zatrudniona. Pewniej bym się czuła, mając papier w ręku.
– Posłuchaj. – Robię dla niego reklamę w gazecie. – Aneta zaczęła czegoś szukać w telefonie, jednocześnie wycierając usta serwetką.
– Dla kogo? – Zerknęłam na ekran jej komórki i zobaczyłam logo bistro Miód & Chilli.
– To restauracja prowadzona przez Tomasza Zakrzewskiego. Wiesz, kto to jest? – zapytała.
– A powinnam?
Aneta wydała z siebie jęk zawodu.
– Boże, kobieto. Myślałam, że lubisz gotować!
– Oczywiście, że lubię – nachmurzyłam się. – Do rzeczy.
Niebieskie oczy Anety zalśniły i moja przyjaciółka zaczęła się rozpływać jak masełko na patelni. Musiało tam być naprawdę wspaniałe jedzenie. I sądząc po tym, że właściciel mógł sobie pozwolić na jej usługi, drogie. Aneta była świetna w swoim fachu i miała wysokie stawki, ale jej kampanie przynosiły spodziewane efekty.
– To zwycięzca ostatniej edycji _Superchefa_! Myślałam, że oglądasz takie programy.
– Och, czasami włączę amerykańską wersję.
Pominęłam milczeniem fakt, że telewizor u nas w domu od trzech miesięcy był cały czas zajęty. Oglądałam trochę pierwszy sezon polskiej edycji, ale mnie znudziła, bo było więcej dramatów niż gotowania. Zachowałam tę myśl dla siebie.
– W każdym razie Tomasz otworzył właśnie restaurację i szuka zaufanego personelu. Od razu cię poleciłam.
Siedziałam jak zahipnotyzowana, skubiąc brzeg pikowanego żakietu. Aneta uśmiechała się szeroko, ukazując rząd równiutkich białych zębów.
Po chwili się wzdrygnęłam.
– Mnie? No co ty.
– Powiedziałam mu, że robisz najlepsze lazanie w promieniu stu kilometrów.
Uderzyłam się dłonią w czoło. Ze wszystkich wymyślnych dań, które kiedykolwiek zaserwowałam, ona wybrała coś tak banalnego. Nie mogła powiedzieć, że moja szarpana wołowina sous vide rozpływa się w ustach?
– I co on na to? – zapytałam.
– No cóż, zapytał o twoje doświadczenie. – Wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste.
– I co mu powiedziałaś? – Niemal przewróciłam stolik, tak mocno drżała mi noga.
Kawy w wysokich szklankach zatrzęsły się niebezpiecznie.
– Spokojnie, nerwusie – pocieszyła mnie Aneta, chwytając za szklanki. – Powiedziałam, że pracowałaś przy cateringu weselnym.
Wypuściłam powietrze z ulgą – oby nie chciał na to żadnych papierów. Powinnam trochę wyluzować. Po prostu to była pierwsza oferta pracy, która mi się trafiła, i okazało się, że bardzo mi zależy. Powinnam popracować nad swoim poczuciem wartości i dojrzałością emocjonalną.
Aneta wyjęła z torebki czarną wizytówkę z czerwonymi papryczkami na rewersie. Po białej stronie z danymi był ręcznie zapisany numer telefonu.
– To do niego. – Wskazała brodą i przygryzła wargę. – Zadzwoń i się umów.
Założyłam kosmyk włosów za ucho i zaczęłam chować wizytówkę do portfela.
– Myślałam, że od razu zadzwonisz.
– Jest sobota, nie będę mu zawracać głowy w weekend – stwierdziłam.
Aneta przewróciła oczami, bębniąc niecierpliwie palcami o blat stolika.
– Halo! Ziemia do Ami! W gastronomii pracuje się w weekendy. Jak z nim rozmawiałam, sprawiał wrażenie, że szuka kogoś bezzwłocznie. Nie czekałabym na twoim miejscu do poniedziałku. Ta oferta może być aktualna tylko przez chwilę.
Spojrzałam jeszcze raz na tę cholerną wizytówkę i moje serce przyspieszyło. Zadzwonię. A co mi szkodzi? Najwyżej nie odbierze. Trzęsącą się ręką wybrałam numer, spocony palec ślizgał mi się po ekranie.
Facet odezwał się po drugim sygnale.
– Zakrzewski. – Miał głęboki, lekko zachrypnięty głos.
Odchrząknęłam nerwowo.
– Dzień dobry, z tej strony Amelia Ciechan. Mam pański numer od Anety, dzwonię w sprawie pracy – wyrzuciłam z siebie pospiesznie słowa.
Usłyszałam przekleństwo i dźwięk spadającej na podłogę patelni. Możliwe, że coś się stłukło. W tle panował typowy dla kuchni gwar: szczęk przekładanych talerzy, szumienie zmywarki, odgłos siekających noży, a może tłuczków do kotletów.
– Do kurwy nędzy, czy ty urodziłeś się taką pierdołą, czy to cecha nabyta?! Jeszcze nawet nie otworzyliśmy – wrzasnął mój rozmówca. – Posprzątaj to!
Musiałam odsunąć telefon od ucha.
– Może zadzwonię później? – zaproponowałam.
– Nie dzwoń – powiedział. Nastała dziwna cisza. Miałam ochotę się rozłączyć, ale nim się odezwałam, on zrobił to pierwszy. – Przyjedź – rzucił. Jego ton był niecierpliwy i szorstki.
– Okej, kiedy? – zapytałam, zwijając w palcach granatową serwetkę z logo kawiarni, ale facet się już rozłączył.
No nie wierzę! Z wahaniem patrzyłam na ekran. Dałam mu szansę, by oddzwonił i powiedział, że przypadkiem nacisnął czerwoną słuchawkę, ale tak się nie stało. Co za burak.
– Co powiedział? – Aneta sprowadziła mnie na ziemię.
– Żebym przyjechała.
– Kiedy?
– Nie powiedział, więc chyba teraz.
Spojrzałyśmy na siebie w konsternacji. Już miałam oddzwonić i jakoś to wyjaśnić, ale Aneta mnie ubiegła.
– Nie określił, ci… on jest trochę specyficzny – przyznała, unosząc brwi. – Sorry, powinnam była cię uprzedzić.
Specyficzny? Po prostu niegrzeczny, niewychowany, chamski… Och, mogłabym wymieniać długo. Zacisnęłam zęby, a potem na siłę rozluźniłam szczękę.
– Co masz na myśli?
Ta praca już nie wyglądała na tak idealną, jak mi się wcześniej wydawało. Aneta ułożyła usta w dzióbek, próbując ubrać myśli w słowa.
– Zarządza personelem twardą ręką, ale naprawdę warto się u niego zahaczyć. Potem otworzysz coś swojego. Jego bistro funkcjonuje dopiero dwa tygodnie, a już mówią, że dostanie w tym roku gwiazdkę Michelin.
– Zaraz, zaraz. Kto otwiera knajpę, nie mając wystarczająco dużo personelu? – zapytałam.
Aneta wzruszyła ramionami beztrosko, kończąc swoją porcję ciasta.
– Chyba już kogoś zwolnił.
– Słucham?
– A może sami zrezygnowali? Nie pamiętam – powiedziała i zaczęła wstawać. – Chodź, podrzucę cię.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i wypuściłam z rąk serwetkę, którą zwinęłam bezwiednie w twardą kulę. Oczywiście we wszystkich programach kulinarnych było ostre tempo, były łzy i krzyki, ale sądziłam, że to tylko wizja scenarzysty. Nam zawsze udawało się przygotowywać wesela w przyjaznej i radosnej atmosferze. Owszem, zdarzały się nerwowe sytuacje, ale nikt nigdy nie nazwał nikogo pierdołą, chyba że w żartach.
Nie miałam ochoty tam jechać, mimo to zgarnęłam widelczykiem resztkę ciasta i zjadłam, jednocześnie pospiesznie wstając z krzesła. Ostatnio coraz częściej musiałam robić rzeczy, na które nie miałam ochoty. W dodatku zaczęło padać.ROZDZIAŁ 2
Amelia
Aneta wysadziła mnie tuż przed przeszklonym wysokim wejściem. Przemknęłam przez wodospad lejący się z nieba, próbując zrobić nad głową daszek z torebki.
Z ulicy lokal wyglądał zachęcająco. Przez szybę widać było nowocześnie urządzone wnętrze. Gdy myślałam o tym miejscu, wyobrażałam sobie industrialny klimat, czarne krzesła, tablicę z menu wypisanym kredą. Tu czekało na mnie coś zaskakującego.
W środku panował nastrój swobody, nie było nic, co kojarzyłoby się z elegancką i wyrafinowaną kuchnią. Nie wszystkie krzesła były takie same, miałam wrażenie, że jakaś artystyczna dusza spędziła mnóstwo czasu na pchlim targu, dobierając meble i malując je na ten sam popielaty kolor. Wnętrze troszkę przypominało duży ogród zimowy, o którym zawsze marzyłam. W centralnym punkcie znajdował się najprawdziwszy kominek, osmolony od węgla.
Moja ręka zdawała się być z ołowiu, gdy wyjęłam ją z kieszeni. Zerknęłam na zegarek na przegubie, po czym zapukałam w szybę. Pozostało pół godziny do otwarcia. Dwudziestokilkuletnia dziewczyna, z czarnymi jak skrzydło kruka włosami, pokazała mi tabliczkę z informacją, kiedy lokal jest czynny.
– Ja w sprawie pracy – powiedziałam i wzięłam długi uspokajający oddech.
Dziewczyna podeszła sprężystym krokiem i otworzyła zamek. Od razu poczułam zapach dobrego jedzenia.
– Masz buty na zmianę? – zapytała, doskonale widząc, że mam ze sobą tylko niewielką skórzaną torebkę w kolorze brudnego różu. Zmierzyła wzrokiem moje botki na koturnie, żakiet i jasne dżinsy z wysokim stanem, które wystawały spod puchowego płaszcza.
– Przyszłam dopiero na rozmowę – poinformowałam z uśmiechem, zdejmując z szyi gruby szal. Dobrze, że włożyłam dzisiaj rano żakiet, a nie jakiś wyciągnięty sweter.
Moja rozmówczyni spojrzała nerwowo na zegarek i kiwnęła na mnie. Prowadząc mnie na zaplecze, odwróciła głowę.
– Mam na imię Laura. – Uśmiechnęła się, ukazując dwa dołeczki, i pchnęła drzwi z okrągłym okienkiem.
Na chwilę musiałam zmrużyć oczy oślepione jarzeniowym światłem. Apetyczne zapachy jedzenia stały się wyraźniejsze.
W kuchni w pocie czoła uwijało się pięć osób w czarnych strojach kucharskich. Na każdym fartuchu znajdowało się z przodu wyhaftowane logo lokalu z dwiema papryczkami i kroplą miodu nad złoto-czerwonym napisem. Omiotłam pomieszczenie wzrokiem. Tak, to była kuchnia z prawdziwego zdarzenia. Z uznaniem podziwiałam szare wąskie kafelki, lampy zawieszone tuż nad srebrnym blatem roboczym, garnki i patelnie zwisające z uchwytów nad wielką wyspą oraz czarne matowe meble. Widać tu było męską rękę. W rzędzie pod ścianą ustawiono doniczki ze świeżymi ziołami.
– Dzień dobry – przywitałam się.
Wysoki młody chłopak z ciemnymi włosami skinął mi głową i wrócił do siekania cebuli. Blondynka z zawiązaną na głowie czerwoną chusteczką machnęła mi nożem.
– Skąd ta panika? Przecież jeszcze zamknięte. – Spojrzałam na nowoczesny zegar zawieszony nad drzwiami. Na sali było pusto.
– Mamy rezerwacje na wszystkie stoliki do dwudziestej włącznie – oznajmiła Laura, łapiąc mój wzrok.
Ułożyłam usta w wielkie O.
– Na dwa miesiące do przodu – dodała.
– No ładnie. Gdzie jest szef? – zapytałam, zastanawiając się, czy któryś z obecnych kucharzy to pan Tomasz. Oprócz wysokiego chłopaka, zaraz obok stali koleś z dredami schowanymi pod czepkiem i niewysoki pulchny mężczyzna z włosami przyprószonymi siwizną. Jako jedyny z całego zespołu zdawał się nie mieć nic do roboty. To pewnie on. Uśmiechnęłam się do niego serdecznie.
– Witaj, cukiereczku – powiedział sympatycznie i zgarnął cebulę z deski do wysokiego garnka.
Chyba jednak się pomyliłam.
– Chodź, pewnie jest w chłodni. – Laura wskazała brodą wąski korytarz znajdujący się za kolejnymi drzwiami.
Próbując uspokoić nerwowo bijące serce, podążyłam za nią. Moje buty stukały donośnie na ciemnych kaflach. Zaciskając palce na torebce, szykowałam się psychicznie na konfrontację. Chciałam dać facetowi do zrozumienia, że uraził mnie tak nagłym przerwaniem rozmowy.
Dotarłyśmy do drzwi z białym napisem „Chłodnia” na czarnym tle. Laura otworzyła je i przytrzymała, oplatając smukłą dłonią klamkę. Stałam za nią, nie mając szans zobaczyć, co jest w środku. Na korytarz natychmiast wydostały się mroźne, kłębiące się opary.
– Chefie, przyjechała… – Spojrzała na mnie pytająco przez ramię i zmrużyła jasne oczy.
– Amelia Ciechan.
– Amelia Ciechan – powtórzyła, odwracając się w kierunku wnętrza.
– Dobrze. Niech się przebiera – dobiegł ze środka znudzony głos.
– Ale Chefie…
– Ja to załatwię. – Złapałam za krawędź drzwi chłodni. – Dzięki.
Laura rzuciła mi spojrzenie pełne zdziwienia i czegoś jeszcze. Może respektu? Minęła mnie pospiesznym krokiem i zniknęła w drzwiach kuchni tak szybko, jakbym trzymała w dłoniach odbezpieczony granat.
Otworzyłam szerzej ciężkie drzwi i zajrzałam do ciemnego, wypełnionego przemysłowymi regałami wnętrza. Wysoki facet zdejmował mięso z najwyższych półek i ładował do wielkiego kosza.
– Panie Tomaszu? – zaczęłam, obserwując jego umięśnione plecy. Prawdę mówiąc, spodziewałam się typowego kucharza, wąsacza z brzuszkiem rodem z opakowania słynnej vegety. – Znajdzie pan moment, żeby ze mną porozmawiać?
– Pensja cztery tysiące brutto i umowa zlecenie na pierwszy miesiąc to moja oferta. Pasuje? Musi, bo innej nie dostaniesz – burknął, nie przerywając pracy. Nawet się nie odwrócił.
– Wierzę, że nie tak powinna wyglądać profesjonalna rozmowa o pracę – oznajmiłam, siląc się na uprzejmość. Przestępowałam z nogi na nogę, przyglądając mu się z coraz większą niechęcią.
– Nie mam na to czasu. Chcesz tę robotę czy nie? Twoja znajoma za ciebie poręczyła. – Rzucił mi zniecierpliwione spojrzenie przez ramię.
Półmrok skrywał jego fizjonomię, w środku paliło się tylko nikłe podłużne światło ledowe. Dostrzegłam zarys szerokiej nieogolonej szczęki i błysk oka.
– Posłuchaj, panienko, dostaję dziennie po dwanaście CV na to stanowisko.
– Chcę – powiedziałam pewnie.
– No to idź, niech Laura da ci strój.
Spojrzałam na swoje stopy obute w bardzo nieprzepisowe w kuchni botki. Nie chodziło o wysoki koturn, buty były wygodne, mogłam w nich przepracować cały dzień albo iść pobiegać.
– Ale ja jestem teraz nieprzygotowana. Nie mam nawet obuwia na zmianę.
Czy facet naprawdę sądził, że będę pracować w butach, które kosztowały mnie równowartość trzech dniówek? Nie szkodzi, że miały dwa lata.
– Jezu, czy to mój problem? – zapytał. – Zorganizuj sobie buty i bierz się do roboty.
Nie miałam zamiaru dawać się rozstawiać po kątach.
– Proszę pana, przyjechałam od razu po naszej rozmowie, ale to nie znaczy, że mogę zacząć od teraz. Mam plany na resztę dnia. Chciałabym pracować od poniedziałku. – „Jakoś psychicznie się do tego przygotować, poćwiczyć coś w domu, cokolwiek...” – dodałam w myślach.
Mięso, które trzymał Zakrzewski, głośno spadło do koszyka ustawionego pod jego nogami. Pokręcił szyją tak, że aż strzyknęło. Potem powoli się odwrócił i wszedł w snop światła wpadającego do środka z korytarza. Widziałam jedynie jego muskularne ramiona.
– Posłuchaj, panienko – zaczął i zamilkł, bo zapaliłam światło włącznikiem. Zamrugał zdezorientowany, przyglądając mi się.
Chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Kurde, ten facet wyglądał jak skrzyżowanie modela z groźnym bokserem. Zmrużył ciemne dzikie oczy i przejechał palcem po pełnej dolnej wardze. Jego wzrok omiótł moją sylwetkę i dopiero teraz do mnie dotarło, że jestem cała mokra. Spojrzałam z zakłopotaniem w dół. Biała bluzka przylepiła mi się do ciała, pokazując kolor i kształt mojego stanika. Przez miseczki biustonosza widać było kształt sutków. Wspaniale. Zakryłam się płaszczem, mimo że zrobiło mi się gorąco.
– Wolę widzieć swojego rozmówcę – oznajmiłam nieco piskliwie. Miałam na końcu języka komentarz, że nie lubię, kiedy się stoi do mnie tyłem i się mnie lekceważy.
Warknął cicho i przeczesał krótkie włosy w kolorze orzecha laskowego. Coś w jego wyglądzie kojarzyło mi się z królem dżungli – lwem. Wypuścił powietrze i uśmiechnął się z trudem, jakby silił się na przyjazną postawę.
– Potrzebuję, żebyś została już dzisiaj. Mamy braki kadrowe. Dasz radę przełożyć swoje ważne plany?
Chociaż jego ton był chłodny, miałam wrażenie, że w tym pytaniu kryje się sarkazm. Uniosłam bezwiednie brwi i zwilżyłam wargi językiem. Przez chwilę wpatrywał się w moje usta. Kark pokryła mi gęsia skórka i nie miało to nic wspólnego z zimnymi wyziewami z chłodni.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedziałam z kwaśnym uśmiechem i odwróciłam się na pięcie. Potem z walącym sercem przeszłam przez korytarz, kuchnię i salę. Desperacko potrzebowałam zaczerpnąć świeżego powietrza.
Gdy wyszłam na zewnątrz, od razu zrobiło mi się lepiej. Bardzo dawno nie spotkałam tak zjawiskowego mężczyzny. Rozejrzałam się w lewo i w prawo, następnie pognałam w kierunku sklepu z butami, żeby kupić sobie trampki.
Laura przygotowała dla mnie strój. Czekał na mnie na ladzie wydawki. Zdążyłam dosłownie chwilę przed pierwszymi klientami.
– Masz książeczkę sanepidu? – zapytała, lustrując mnie bystrym spojrzeniem.
Skinęłam głową.
– Super, przynieś jutro. Tutaj masz kwestionariusz do umowy.
Wypełniłam pospiesznie dokumenty i pobiegłam się przebrać. Gdy w czarnym firmowym stroju stanęłam przy stanowisku, dziewczyna z czerwoną chustką machnęła na mnie.
– Chodź, świeżaczku, ciocia Nadia się tobą zaopiekuje.
Stanęłam koło niej.
– Mam na imię Amelia – oznajmiłam pewnym głosem. Nie chciałam, żeby traktowano mnie tutaj jak smarkulę. Może wyglądałam młodo, ale nie byłam przecież podlotkiem.
– Super. To są Błażej, Mikołaj i Mirek. – Wskazała dłonią pozostałych kucharzy.
Błażej był wysoki, Mikołaj miał dredy, a Mirek był serdecznym panem po sześćdziesiątce, któremu najbliżej było do faceta z opakowania vegety.
– Mów mi Miki. – Dredziarz uśmiechnął się przyjaźnie.
– Miło was poznać – przywitałam się. Chciałam trochę więcej się o nich dowiedzieć. – Od dawna pracujecie w gastronomii?
– Bez zbędnych pogaduszek – warknął ktoś za moimi plecami, sprawiając, że się wzdrygnęłam. Nie musiałam pytać, kto właśnie wszedł do kuchni. Facet poruszał się bezgłośnie jak dym.
Nadia podwinęła rękawy i zaczęła mnie wtajemniczać, nie przerywając robienia sosu.
– Chef raz na dwa miesiące będzie ustalał nowe menu. – Wskazała brodą na Tomasza, który przyglądał się nam z drugiego końca pomieszczenia. – Obecne składa się głównie z dań, które ugotował podczas programu. Oglądałaś go, prawda? Masz jakieś pytania?
Skinęłam, szczerząc się ze stresu. Poprawiłam zapięcie bluzy kucharskiej przy szyi. Może nie był to najlepszy pomysł, by przyznawać, że do dzisiejszego poranka nie wiedziałam, kim jest ich guru.
– Tak. Jakie to dania?
Krzywa mina Nadii powiedziała mi, że powinnam była wykuć te przepisy na pamięć, jeszcze przed przekroczeniem progu kuchni. Chwyciła segregator z półki i zaczęła mi pokazywać przystawki. Poczułam się tak, jakbym sama wzięła udział w jakimś talent show, a zebrani tu ludzie nie byli kucharzami, tylko bardzo surowymi jurorami.
– Carpaccio wołowe z płatkami parmezanu i karczochami, ser kozi z orzechową nutą, sałatka z pomidorków koktajlowych z roszponką… – tłumaczyła mi wszystko po kolei, a ja próbowałam zapamiętać przepisy.
Oglądałam kolorowe zdjęcia przedstawiające dania i desery. Dzięki Bogu ten segregator był tu stale dostępny.
– W razie porażki weź kilka głębokich wdechów i po prostu rób od początku. Tylko spokojnie. Ciężko się kroi cokolwiek trzęsącą się ręką.
– Damy radę – powiedziałam, siląc się na lekki ton, i zawiązałam bandankę na spiętych w kok włosach.
Nie widziałam w tej karcie wielkiego wyzwania. Owoce morza duszone w białym winie, plastry cielęciny w sosie maślanym, tagliatelle z kurkami...
Coś trzasnęło, powodując, że podniosłam wzrok znad segregatora. W tym momencie do kuchni niemalże wbiegło dwoje ludzi. Smukła mulatka z czarnymi warkoczykami oraz mężczyzna obcięty na jeżyka z kolczykiem w uchu. Ten, gdy mnie zobaczył, gwizdnął.
– O, świeżynka. I dzień od razu jest piękniejszy.
Poczułam się jak ciekawostka.
– Krystian! Jesteś spóźniony – burknął Tomasz, patrząc wymownie na zegar nad drzwiami.
– Mam jeszcze dwie minutki – odpowiedział koleś z szerokim uśmiechem.
– I wyjmij to coś z ucha! – Chef wskazał na niego groźnie nożem.
Tamten posłał mi ostatni zniewalający uśmiech, po czym zniknął za drzwiami prowadzącymi na korytarz. Wraz z dziewczyną musieli opracować jakiś doskonały mechanizm przebierania się. Zajęło im to mniej więcej tyle, ile zmiana opon na torze wyścigowym. Punkt jedenasta pojawili się z powrotem w kuchni w eleganckich strojach kelnerskich.
– Mamy pierwszych gości. – Laura wsunęła głowę przez drzwi i skrzyżowała palce na szczęście.
Kelnerzy popędzili na salę, pozostawiając po sobie kołyszące się drzwi. Słyszałam, jak witają klientów z entuzjazmem i kierują ich do stolików. Głosów było tak wiele, że miałam wrażenie, że w dwie minuty zapełniła się cała restauracja.
Tomasz chodził po kuchni ciężkim krokiem, dając ostatnie wskazówki kucharzom. Byłam dziwnie zdenerwowana, czułam się jak gwiazda za kulisami, która czeka na swoją kolej, by wyjść na scenę.
– Nadia, pamiętaj, żeby nie przesadzić z orzechami. Błażej, jak skończą się duże talerze, to idź do pani Joli, nie nakładaj na te mniejsze. Wszystko musi być jak w segregatorze.
Chłopak skinął głową i z namaszczeniem pogładził okładkę. Na ten widok Nadia parsknęła śmiechem.
– Pani Joli? – zapytałam.
– Zmywak. Pierwsze drzwi przed chłodnią – szepnęła.
– Miki, wczoraj wszystkie twoje dania były na medal, tak trzymać – kontynuował Tomasz niskim głosem. – Mirek, jeśli się nie wyrabiasz, proś o pomoc, będziemy się inaczej organizować.
Kiedy mnie mijał, jego biceps przejechał w okolicy mojej łopatki, wzbudzając we mnie płomień czegoś, czego dawno nie czułam. Wstrzymałam powietrze i zerknęłam przez ramię.
– Świeżak, nie panikuj. – Puścił do mnie oko i zniknął za drzwiami prowadzącymi na korytarz.
Miałam nadzieję, że nie zrobiłam się czerwona jak burak. Przez pięć minut było dość luźno, a potem zaczęło się piekło. Ustrojstwo od zamówień drukowało kolejne rachunki, które kelnerzy nabijali na kasie na sali.
– Może się coś zacięło? – zapytałam, kiedy język taśmy nie przestawał się drukować.
– Nie. Wszystko w porządku – powiedział Miki, odrywając papier i rozdzielając zamówienia.
Ludzie chcieli skosztować wszystkiego, od przystawki począwszy, przez zupę, drugie danie, na deserze i kawie skończywszy. Zdarzało się, że zamawiali po kilka dań na głowę.
Podzieliliśmy się tak, że każdy musiał przygotować swoje przystawki. Miałam wrażenie, że potraktowano mnie ulgowo. Miki przydzielił mi sałatkę z pomidorków i krojenie pieczywa do czekadełka z ziołową oliwą. Tego się nie da spieprzyć. Przez kilka minut pracowaliśmy w ciszy. Tomasz przemierzył kuchnię i wyszedł na salę. Po chwili wrócił i stanął przy wydawce.
– Dobrze. Dawajcie mi te piękności – powiedział tonem, który mógł oznaczać, że jest w dobrym humorze.
Spojrzałam na niego, nasze oczy się spotkały i poczułam, że w moich trzewiach coś się zaciska.
Miki podał mu pięć talerzy z carpaccio, które Chef od razu zatwierdził i położył na srebrnym blacie, pod efektownymi lampami zwisającymi na spiralnym sznurze. Musiałam przyznać, że podświetlone dania na dużych talerzach z błękitnej ceramiki robiły doskonałe wrażenie. Nadia stała z trzema talerzami sera przede mną. Tomasz przyjrzał im się uważnie, po czym chwycił w dłoń pincetę, którą miał zawieszoną na szyi, i poprawił nieco ułożenie dekoracji na jednym z talerzy.
Skinął i talerze z serem dołączyły na blacie do pozostałych. Kilka sekund później zniknęły zabrane przez ciemnoskórą kelnerkę. Kelnerzy mieli świetny refleks, musiałam im to przyznać.
Stanęłam przed Tomaszem z pierwszą turą sałatek. Zamrugał i spojrzał to na mnie, to na talerze. Uśmiechnęłam się dumnie.
– Co to jest? – zapytał głosem, który od razu podrażnił moje nerwy.
– No… sałatki.
Westchnął i pokręcił głową, jakbym strzeliła jakąś gafę.
– Miki, przygotuj sałatki z przystawek.
– Robi się, Chef. – Kucharz natychmiast przerwał miażdżenie ziół w moździerzu i sięgnął po świeżą roszponkę rosnącą w doniczkach.
Odwróciłam się z powrotem do Tomasza.
– Co jest z nimi nie tak? – Spojrzałam na talerze. Przecież nie pominęłam żadnego składnika. Nawet ich nie spróbował, więc nie mógł nic wiedzieć. A sos był na pewno odpowiedni, bo wzięłam wcześniej zrobiony przez Nadię i już zatwierdzony.
– Odpowiedź znajdziesz w segregatorze z przepisami – wyburczał. – Błażej?
Stałam tam jak słup soli ze zdezorientowaną miną.
– Co jest nie tak? Chętnie zrobię je jeszcze raz.
– Nie mamy na to teraz czasu – powiedział do mnie Tomasz, siląc się na cierpliwość.
Ręce z talerzami zaczęły mi się trząść. Patrzyłam szklistymi oczami, jak sałata niemalże podskakuje na niebieskiej porcelanie. Stojący za mną Błażej dyszał mi w kark. Byłam o włos od zrobienia melodramatycznej sceny, tak bardzo zależało mi na tej pracy. Stanowczo za bardzo. Cztery tysiące brutto… To brzmiało jak zbawienie. Opłaciłabym bez trudu nasze rachunki, bez kalkulatora kupowałabym jedzenie i może udałoby się zorganizować jako takie święta. Tomasz chyba zauważył mój fatalny stan, bo spojrzał na mnie nieco łagodniej.
– Spokojnie, podgrzej krem z grillowanej papryki i zupę z bażanta – dodał i sięgnął ponad moim ramieniem po przystawki, które przygotował wysoki kucharz. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby je zaakceptować.
Odwróciłam się powoli, nadal trzymając na przedramionach talerze. Postawiłam je na ladzie i podeszłam do kuchenki indukcyjnej. Włączyłam obręcze i skierowałam się do lodówki, żeby wyjąć garnki z zupami. Postawiłam je na kuchence i sięgnęłam po ciężki segregator. Odszukałam przepis, który i tak znałam na pamięć.
„Roszponkę umyć i odsączyć, pomidorki pokroić na pół, dodać słonecznik i drobno posiekaną cebulę”. Wszystko było właściwie zrobione, uznałam, jeszcze raz patrząc na swoją pracę.
– Zupy! Po siedem porcji – ryknął Tomasz, wyrywając mnie z konsternacji.
Podskoczyłam, a segregator wyleciał mi z rąk na podłogę.
– Ale one nie grzały się za krótko?
– To kuchnia indukcyjna – powiedział takim tonem, że poczułam się jak kretynka, i posłał mi aroganckie spojrzenie. – Do każdej papryki dwie łyżki mascarpone i dwie gałązki tymianku. Bażant, trzy ravioli i szczypta pietruszki. Raz, raz, raz! – Pogonił mnie dłonią i zaczął sprawdzać kolejne talerze, które przyniósł mu Mirek.
Pokiwałam głową na znak, że zrozumiałam. Podniosłam pospiesznie segregator, który traktowano tu niczym Święty Graal, i odłożyłam na półkę, potem chwyciłam wieżę miseczek z wózka z czystymi naczyniami.
– Te? – zapytałam Nadii, mając w pamięci, że wszystko musi być podane na talerzach do tego przeznaczonych.
Kiwnęła głową, ładując czosnek na patelnię z rozgrzanym masłem. Nie zauważyłam, kiedy sznurówka mi się rozwiązała, i niestety się o nią potknęłam… Trzy miseczki z góry wyskoczyły i wylądowały w zlewie. W kawałkach. Ups.
– Bardzo przepraszam – jęknęłam.
– Nie szkodzi. Zaraz posprzątamy, ruchy – ponagliła mnie Nadia.
Chwyciłam chochlę i zaczęłam mieszać krem z papryki. Nałożyłam szybko pierwsze trzy porcje.
– Chefie, sprawdzam temperaturę, ale ta cielęcina wydaje mi się nadal twarda – powiedział głośno Mirek pracujący na stanowisku obok.
Tomasz podszedł do niego ze swoją magiczną pincetą.
– Postaw to tam – mruknął do mnie, przelotnie patrząc na zupy, które przygotowałam.
Zrobiłam, co kazał, zadowolona, że wreszcie coś mi się udało. Moim zdaniem gotowały się za krótko, ale co ja tam wiem. Gdy tylko je postawiłam, Laura je zabrała. Szybkie spojrzenie na salę pozwoliło mi zrozumieć, jak wielu gości powoli zaczyna się niecierpliwić. Odwróciłam się gwałtownie, żeby nałożyć kolejne porcje.
Tomasz z Mirkiem już dekorowali uratowane mięso. Nagle do kuchni wkroczyła ponownie Laura z zupami. Chef przybrał dziką minę i przelotnie spojrzał na mnie. Mój kręgosłup zamienił się w ciecz, a serce ruszyło do szaleńczego galopu.
– Te zupy są zimne – powiedziała Laura i postawiła je przed Tomaszem.
Dotknął dłonią porcelany i wrzucił miski nerwowo do zlewu.
– Mówiłam, że za krótko się podgrzewały… – zaczęłam się usprawiedliwiać.
Tomasz, ignorując mnie, w dwóch wielkich krokach pokonał odległość do stanowiska, gdzie stały garnki. Dotknął dłonią metalu i uchylił pokrywę.
– Za krótko? One się w ogóle nie podgrzewały! Powiedz, jakim cudem? – zapytał przez zęby, piorunując mnie z furią.
– Yyy…
– Postawiłaś je na kuchence i nie włączyłaś!
Zamarłam, a ze mną wszyscy w kuchni. Nie przerywając swoich czynności, unieśli pełen przerażenia wzrok na szefa. Tomasz przypominał teraz wulkan zbliżający się do erupcji. Niedobrze.
– Niemożliwe. Jestem pewna, że…
Tomasz włączył obręcze pod garnkami. Usłyszałam charakterystyczne piknięcie, które możliwe, że wcześniej nie miało miejsca.
Kucharze i Laura spojrzeli na mnie z niedowierzaniem.
– Zupa na pewno była zimna. Trzech klientów przy różnych stolikach mi to zgłosiło… – powiedziała kelnerka, jakby bała się, że i jej się za chwilę oberwie.
Tomasz rzucał nam wściekłe spojrzenia przez ramię i wiedziałam, że ktoś za to zapłaci. Wiedziałam nawet kto.
– Ale… – zaczęłam bezsilnie.
– Ludzie, gdzie macie mózgi? – zapytał Tomasz, wyciągając świeże miseczki ze stosu.
– Ja zgłaszałam, że moim zdaniem jest za zimna – powiedziałam ponownie na swoją obronę.
– Nie dam rady wszystkiego po was sprawdzać – sapnął ze złością, ignorując mnie. Zaczął nalewać parującą zupę chochlą. – Trzeba myśleć. Mamy w kuchni termometry…
Miałam na końcu języka, że to przecież właśnie robię, a moje sałatki były w porządku.
– Świeżak – zwrócił się do mnie, rwąc pietruszkę z doniczki. – Wiesz, ile stopni powinny mieć zupy?
Zamrugałam zahipnotyzowana ruchem jego silnych palców. Odchrząknął, zwracając moją uwagę.
– Podgrzewałam zawsze zupy do bulgotania, czyli do stu stopni.
Błażej dyskretnie pokręcił głową, a jego ciemne włosy zalśniły w blasku jarzeniowego światła.
– A dania mięsne?
Ups, podejrzewałam, że to pułapka. Jednak nie miałam pojęcia, jaka może być oczekiwana odpowiedź, więc zdecydowałam się na kolejny strzał. Pudło. Pewnie ze stresu.
– Yyy… też sto.
Tomasz podał talerze Laurze i uderzył się dłonią w czoło.
– Żenada. Nadia, nałóż resztę zup. Miki, oświeć nową koleżankę.
Poczułam się, jakbym z powrotem była w szkole i znienawidzony przeze mnie nauczyciel porównywał mnie ze swoim pupilkiem i jednocześnie największym kujonem.
– Dla zup plus siedemdziesiąt pięć, dla dań plus sześćdziesiąt trzy – usłyszałam, jak recytuje Miki. Już nie wydawał mi się taki sympatyczny.
– Przepraszam, nie wiedziałam, jak to się włącza… – Wskazałam dłonią na kuchenkę. – Gdybyś mi poświęcił pięć sekund na oprowadzenie i szkolenie...
– Nie sądziłem, że przyjmę do pracy kucharkę, która nie potrafi włączyć kuchenki! – warknął.
– Ale…
– Dość czasu zmarnowaliśmy – westchnął. – Świeżak, na zmywak.
– Przepraszam, chcę zostać, mogę obierać ziemniaki albo kroić cebulę. – Niemal zaczęłam się jąkać.
– Na zmywak! – huknął, nie przerywając pracy przy akceptowaniu kolejnych dań.
Miałam już łzy w oczach i nie chciałam tego tak zostawić. Nadal stałam w miejscu.
– Wynocha! – zaryczał jak najprawdziwszy lew.
– Nie możesz…
– Błażej, zabierz mi ją sprzed oczu. – Nawet na mnie nie spojrzał i zaczął poprawiać ułożenie na talerzach Mirka.