- W empik go
Kuglarz - ebook
Kuglarz - ebook
Wszystkie drogi prowadzą do piekła… Sięgnij po trzeci tom niezwykłego cyklu urban fantasy „Opowieści z Wieloświata”!
We Wrocławiu znów zaroiło się od zmór, demonów i nosicieli klątw. Zbliża się rok przestępny i złowieszczy układ gwiazd, który towarzyszył największym konfliktom w historii. Równowaga między światami jest zachwiana, a w oddzielających je barierach powstają kolejne wyrwy. Upadłe Istoty pragną przedostać się do wymiaru żywych i uwolnić zakazaną moc – aby zapobiec katastrofie, która może doprowadzić do Armagedonu, osłabieni anielscy Strażnicy muszą polegać na pomocy ludzi. U rozwierających się nad Ślężą wrót stoi już dawny, krwawy bożek...
Jasna, Anastazja i ich towarzysze mają szansę odkupić winy i pokonać swoje klątwy, lecz każda decyzja wymaga poświęcenia – swoich wartości, przyjaciół lub losów Wieloświata. W nieoczywistym starciu postaci z różnych wierzeń dobre intencje stają naprzeciw gorzkim prawdom, a pytanie o prawo do życia w imię własnych zasad nabiera nowego wymiaru.
Opisane w „Wiedźmie” i „Żertwie” wydarzenia splatają się w finale niezwykłej intrygi, snutej przez przebiegłego demona-kuglarza.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66229-81-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata
oraz ich przepych i rzekł do Niego: „Dam Ci to
wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon”.
Mt 4, 8–9 (Biblia Tysiąclecia)
Wtedy rzekł do nich: „Widziałem szatana,
spadającego z nieba jak błyskawica.
Oto dałem wam władzę stąpania po
wężach i skorpionach, i po całej potędze
przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi”.
Łk 10, 18–19 (Biblia Tysiąclecia)
I nic dziwnego. Sam bowiem szatan podaje się
za anioła światłości. Nic przeto wielkiego, że
i jego słudzy podszywają się pod sprawiedliwość.
Ale skończą według swoich uczynków.
2Kor 11, 14–15 (Biblia Tysiąclecia)ROZDZIAŁ 1
Przeciąg
Lato roku 2019 było równie nieznośne, co zeszłoroczne. Ludzie narzekali na globalne ocieplenie, coraz wyraźniej rozumiejąc, że samym marudzeniem niewiele zdziałają. Nagle na ulicach zaczęły królować materiałowe torby na zakupy, a na nadodrzańskich plażach barmani nalewali swoje specjały do bidonów klientów, marząc wraz z nimi, by te proste ofiary codziennej wygody jak najszybciej przebłagały rozgniewane do czerwoności bóstwa natury.
Bóstwa jednak były zajęte czym innym. Jedno z nich wyciągnęło swoje potępione ciało na wciśniętym w grząski piach leżaku, bez lęku wystawiając na promienie gniewnego słońca tak swoje nogi, jak i nieosłonięty niczym tułów i twarz. Oddychało spokojnie, jakby spało, nieczułe na mozolnie dyszący za jego plecami Wrocław. Był środek miesiąca, środek tygodnia, środek dnia i niemal środek miasta – śmiertelnicy jak parodiujące Syzyfa żuki gnojarze pchali przed sobą swoje kupki nieszczęścia, tymczasem on, w istocie niewiele wart upadły bożek, z wdziękiem bezczelnego cwaniaka nie przejmował się upływającym czasem.
Poruszył się dopiero, gdy w kieszeni jego krótkich spodni zadrżał telefon.
– No hej – przywitał się leniwie. – Nie szkodzi. Tak, gadałem z nim jakąś godzinę temu, wszystko ogarnięte. Tak jak chciałeś, dokładnie. Przekonałem go. Nie, nic nie kręcił, nie wybrzydzał. Zaczarowany jak ta lala. Jasna sprawa. – Przerwał na dłuższą chwilę. – No proszę – powiedział z zadowoleniem. – To do zobaczenia.
Trudno było odgadnąć jego wiek – ciało miał silne i emanujące młodzieńczą energią, głos rześki, twarz bez zmarszczek, a jednak w zaczesanych nonszalancko włosach i kilkudniowym, będącym pod opieką zaprzyjaźnionego golibrody zaroście przeplatały się pierwsze pasma siwizny. I może właśnie to rozleniwienie, nonszalancja, brak szczeniackiego pośpiechu, pewność siebie mówiąca nie o bucie, lecz biegłości w temacie sugerowały jego nadnaturalną dojrzałość.
– Hej, Karol! – zawołał donośnie, podnosząc się i siadając na krawędzi leżaka. Poprawił włosy i osunięte na nosie druciane okulary korekcyjne o dość grubych szkłach, zdradzających kolejną oznakę raczkującej starości.
Zza lady beach baru wynurzył się niespiesznie jego towarzysz, o gładkiej bladej twarzy i wyglądzie studenciaka, który za dnia błyszczy elokwencją i zadęciem, by wieczorem próbować zbyt wielu używek naraz.
– Czego chcesz? – spytał Karol bez ogródek, ale i bez oznak wrogości czy zniecierpliwienia.
– Mamy zapro na imprezę. Dzisiaj. Od tego dupka z klubu. Strasznie się podjarał tym koncertem.
– Spoko, przynajmniej mają klimę. Wolałbym w piekle lato przesiedzieć, niż tu sterczeć kolejny dzień.
– Nie kracz – syknął na niego brodaty towarzysz z miną groźniejszą niż matka karcąca bawiące się nożem dziecko.
Karol spiął się cały, jakby zrozumiał, że popełnił błąd, i nawet łypnął oczami na prawo i lewo. Czy miał pecha, czy niewyobrażalne szczęście – o tym miał później rozstrzygnąć Los, faktem jest jednak, że w tej samej chwili dostrzegł coś daleko na horyzoncie. Szybkim ruchem zerwał z nosa najmodniejsze w sezonie okulary przeciwsłoneczne i mrużąc brązowo-zielonkawe oczy, nie odrywał wzroku od dalekiej perspektywy.
– Co jest? – zaniepokoił się jego kompan i także wysilił krótkowzroczne spojrzenie, wychylając się na niskim leżaku jak jastrząb na gałęzi przed lotem.
– Ej, Skowron... – wymamrotał Karol i wreszcie odwrócił głowę, dając znać, że to, co przykuło jego uwagę, już zniknęło. – Widziałeś to?
– Nie widziałem – warknął jego towarzysz gniewnie, choć ze skrywanym lękiem, doskonale wyczuwając emocje odwiecznego druha. – Mówże! – ponaglił.
– Błysk – odparł Karol zdawkowo. – Nie z tego świata.
Skowron przegryzł jakieś przekleństwo i strzelił z oczu piorunami, jakby naprawdę mogła to być wina nieuważnych słów Karola sprzed minuty.
– Jesteś pewien? Ja nic nie widziałem – powiedział groźnie, choć był pewien twierdzącej odpowiedzi Karola, tak jak przyczyn własnej „ślepoty”.
Karol milczał znacząco i obaj znów spojrzeli na niebo daleko, daleko przed nimi, gdzie Odra skręcała w chaszcze i cieniutkim przesmykiem, na kształt klepsydry, skrząc się jak rozsypane diamenciki, łączyła się z prześwitującym między budynkami bezlitośnie bezchmurnym niebem.
I wówczas ich twarze owionął zimny jak śmierć podmuch, dziwnie wilgotny, choć niepachnący ani rzeką, ani gnijącymi owocami; kosmyki ich włosów zadrżały, jakby pierwsze najlepiej rozpoznały źródło złowróżbnego oddechu przestworzy, podczas gdy ani ziarnko piasku, ani jeden nawet frędzel na plażowych parasolkach nie zawirowały w suchym, nieruchomym skwarze.
Skowron zacisnął powieki i zamrugał szybko kilka razy, przyciskając dłoń do skroni. Spojrzał na Karola nieprzytomnie i wreszcie zdjął okulary, by przyjrzeć się im pod światło. Były czyste, a przecież przed sekundą jego wzrok zaszedł mgłą, jakby na szkłach osiadła para. Spojrzał znów na Karola, uniósł brwi i potoczył wzrokiem po okolicy.
– O cholera – niemal jęknął. – Widzę.
Trzy wieki wcześniej
Gdzieś na polach pod Częstochówką, o porannym czasie, pod władaniem buńczucznych kogutów i bliźniaczych im, dopiero co zasypiających po hulance paniczyków z barwnymi piórkami na czubkach swych półszlachetnych głów; o czasie, gdy zbiegli do miasta wieśniacy z zapałem zamiatali i wylewali do rynsztoka swoją okrutną przeszłość; gdy wszyscy, nie zdając sobie jeszcze sprawy ze swej równości, tak samo ziewali pod czułym dotykiem Jutrzenki – zadowolony z siebie bożek i jego demoniczny kompan wylegiwali się pod szerokimi konarami perunowego dębu. Wiosenna noc osiadła chłodną rosą na soczystych źdźbłach zielonej trawy, a w powietrzu wibrowała oczyszczona przez wawelski czakram energia, przyciągająca w te okolice najróżniejsze spośród łagodnych Istot.
Sam zamek na wawelskim wzgórzu niszczał, przykryty po wielkim pożarze lichym, naprędce wzniesionym dachem, a jego mury atakowali coraz to inni śmiałkowie, jakby we wszystkich na przemian wstępowały demony, próbując roztrzaskać twierdzę i ukryte pod nią źródło oczyszczającej energii. Śmiertelnicy widywali na niebie smoki, nie wiedząc, że to tylko demoniczna iluzja karmiona ich strachem i zarazem kpina z potężnych niegdyś gadzich istot, tak nieprzewidywalnych, że sam ich Stwórca postanowił spętać ich istnienia i odebrać im boskie pierwiastki. Kraków więc drżał od dziwnych sił, próbujących tak pławić się w owej energii, jak i ją unicestwić, a jego ludzcy mieszkańcy miotali się w chaosie dobrych i złych losów, materializmu i uduchowienia.
Tymczasem ledwie cztery dni konno dalej Częstochówka, która dopiero co otrzymała od Augusta II Mocnego prawa miejskie, pragnąc dorównać Starej Częstochowie, wznosiła swój ratusz i gościła na Rynku Wieluńskim kupców ze wszystkich stron, tętniąc radosnym życiem pod czujnym okiem spoglądającego ze wzgórza jasnogórskiego klasztoru paulinów i z błogosławieństwem w nim ukrytego cudownego obrazu Matki Boskiej.
Bożek i demon we właściwy dla siebie przewrotny sposób doszli zgodnie do przekonania, że najciemniej jest pod latarnią, i zamieszkali tam właśnie, którędy biegł nurt cudownego magnetyzmu chroniącego przed złem i gdzie zawisł boski wizerunek. Wprawdzie moce ich były wówczas wyraźnie lichsze, pozwalając li tylko na kuglarskie niemal sztuczki, lecz ich urok osobisty pozwalał na swobodne bytowanie bez trosk, a i nieśmiertelna konkurencja nie witała w te okolice zbyt często.
Obaj ubrani byli porządnie, jak mieszczanie, którym żyło się nieźle, to jest strojem naśladowali szlachtę, choć w uboższym wydaniu, bez zbytków i nadmiernej fantazji. Sięgające kolan żupany z niebieskiego adamaszku utkane mieli na poły z wełny i jedwabiu, który choć pozbawiony haftów czy naszywanych kamieni, odróżniał ich od biedniejszych mieszczan noszących żółte żupany z łyka konopnego czy od niskiej szlachty mogącej pozwolić sobie latem tylko na len. Szeregi drobnych guzików srebrzystej barwy i proste, sztywne kołnierzyki wyzierały spod długich kontuszy, rozpiętych z przodu i wzdłuż rękawów. Bożek nosił się w bogatej barwie czerwonej, demon zaś z fałszywą skromnością, a może dla ponurego wrażenia, wybrał smolistą czerń. Jako że mieszczanom nakazywało to prawo, pas nosili nie na kontuszu, jak czyniła to szlachta, lecz pod nim, obwiązując go na żupanie – a te niedawno zmienili, zrzuciwszy czerwone, wojenne i zastąpiwszy je złoconymi, bowiem w dwie dekady od ataku Karola XII, króla Szwecji, na Rzeczpospolitą, wreszcie zawarto pokój. Czapki mieli w kolorze żupanów i skórzane buty proste, czarne, w odróżnieniu od fałdowanych żółtych, szlacheckich. Bożek nosił krótką brodę, demon zaś podkręconego wąsa. Wyglądem niczym szczególnym się nie wyróżniali, a brak jakichkolwiek pakunków czy koni bystremu obserwatorowi zdradzał, że mieszkać musieli całkiem niedaleko.
Jedynym jednak żywym człowiekiem, który ich wówczas dostrzegł, był pędzący na zdyszanym koniu jeździec. Zwierzę po długiej wędrówce ostatkiem sił zerwało się pod smagnięciami swego pana, jeszcze gorzej wyglądającego niźli jego wierzchowiec.
– Ludzie! – zawołał ochrypłym głosem. – Ludzie!... – Przerwał w pół słowa.
Demon wstał pierwszy, a za nim rozleniwiony bożek.
– Czego wam trzeba? – spytał łagodnie bożek, gdy wędrowiec zsunął się ledwie żywy z parującego od wysiłku, spływającego potem konia.
– Goni was kto? – wtrącił się demon, surowo i z błyskiem w oczach lustrując tak śmiertelnika, jak i jego zwierzę. Człowiek ubrany był prosto, lecz porządnie, koń jednak miał dalece zbyt piękne proporcje, by stanowić jego własność – wartością swoją zapewne przenosił cenę wyznaczoną za życie jeźdźca.
– Pomocy mi trzeba... dla pana mojego... – wysapał mężczyzna. Podróżny strój, za gruby na wiosenną pogodę, niezbędny być musiał podczas wielu nocy spędzanych pod gołym niebem. Po bokach siodła zwisały oklapłe wory, opróżnione już niemal całkowicie z prowiantu i towarów na handel. Musiał być w drodze przez całe dnie i nietrudno było odgadnąć, że szczęście mu nie dopisywało.
– Napijcie się pierwej i mówcie spokojnie, kto i skąd – rzekł bożek, sięgając do swego boku, pod kontusz, gdzie dziwnym zwyczajem do pasa przytroczony miał niewielki bukłak. Wędrowiec nawet nie pomyślał, czy aby nie ryzykuje otrucia i ograbienia, tylko wychylił, co mu ofiarowano, nie zostawiając na dnie skórzanego worka ni jednej kropli. Bożek uśmiechnął się z zadowoleniem, a odebrawszy swą własność, również przyłożył bukłak do ust i pociągnął kilka łyków, niby z niedbalstwa pozwalając, by drobny strumyk czerwonego wina ulał mu się w dół brody. Następnie ostentacyjnie, wprawiając biednego wędrowca w osłupienie, otarł mokry zarost dłonią, po czym odwiesił bukłak na powrót pod kontusz.
– Jakże to... – wymamrotał wreszcie mężczyzna.
– Nie traćcie oddechu po próżnicy. Zdaje się mieliście coś do gadania – upomniał go oschle demon, a spojrzenie jego nieruchomych, brązowo-zielonkawych oczu tak było zimne jak u czatującego zaskrońca.
– Pani moja, pani hrabina, posłała mnie, bym poszukał ratunku dla hrabiego. On wieczora jednego wrócił z polowania, rześki jak poranek i silny jak jeleń, którego duszę porwał tamtego właśnie dnia, i żartował, jak miał w zwyczaju, przy kominku ćmiąc swą fajkę. I choć naszła nad latyfundium straszliwa burza, niebo zaciągnęło się na czarno i wiatr szarpał drzwiami w stodołach, a służba biegała obłąkańczo, ratując co się da przed żywiołem i jęcząc, że koniec świata, pan nasz dalej śmiał się nad kielichem wina i chwalił, jakaż to mocna, wspaniała pogoda. Wreszcie ulewa ustała i ucichł wiatr, i tylko po czarnych, niskich chmurach skakały białe pioruny, a raz na jakiś czas nieboskłon grzmiał z niezadowoleniem, jakby sam Perun gniew swój objawiał. I wówczas dopiero pan nasz przy oknie stanął, milczący, blady, zapatrzony przed siebie, i patrzał tak bez końca, jakby go coś poraziło. Rękę tylko na szybie złożył, jakoś tak tęskno, jakby się z czymś żegnał albo czegoś dotknąć pragnął, a nie mógł. I takim go znaleźliśmy i odciągnęli od tego okna, bo ani sam się ruszyć nie chciał, ani słowem odezwać czy jakikolwiek dać przytomny znak. Dni mijały, różnych próbowaliśmy sposobów, a pan nasz jakby we śnie, jakby jedną nogą już stąpał po Zaświatach. I tylko rękę ciągle dziwnie kładł koło siebie albo na piersi składał. I poszła pani nasza, hrabina, do wiejskiej wiedźmy, niemałą zapłatę jej dała, i przywiodła do naszego pana. Tęsknica, tak stara powiedziała. I że sama dość sił nie ma, by demona przepędzić. Hrabina pani nasza Boga się boi i posłała pierwej po księdza naszego, by ten jaki egzorcyzm odprawił, ale ten, choć do pana hrabiego podszedł z zapałem jako pies do zajęca i zaczął na głos odmawiać modlitwy, to zaraz jakby mu głos zaczęło odbierać, coraz ciszej mówił i słabiej, aż jemu samemu łzy zaczęły płynąć po polikach i ukląkł, i głową uderzył w podłogę, aż zasnął z tego płaczu i musieliśmy go na rękach odnieść do kościoła. A jak już wrócił do zmysłów na dzień drugi, to tak był markotny jak nigdy i rzekł, że więcej do hrabiego się nie zbliży, bo taki go smutek dopadł, że mu serce by mogło pęc za wtórym razem. Pani hrabina nasza wzięła więc służbę i wybrała czworo najszybszych jeźdźców, byśmy na najlepszych koniach naszych państwa pognali szukać ratunku. Mnie przypadło galopować w stronę Jasnej Góry, co by u ojców paulinów prosić pomocy, ale i po wsiach jeździłem, pytając, czy kto nie zna jakiej wiedźmy potężnej albo uzdrowiciela, bo skoro księdza naszego, co jak gołąbek pokoju czysty, takie smutki dopadły, to bez czarta pomocy, co serca nie zna, a i tęsknić nie ma po czym, jak tęsknicę ma śmiertelnik pogonić?
Bożek i demon słuchali opowieści wędrowca z uwagą i niejakim zdumieniem, zwłaszcza gdy wygłosił swą ostatnią uwagę.
– I żadnej wiedźmy ani uzdrowiciela żeście nie znaleźli? – spytał bożek z zaciekawieniem.
– A było parę wiejskich bab i znachorów, ale żaden do dworu jechać nie chciał, tylko gadali, żeby biczem pana smagać albo jakie mikstury dać mu wypić.
– I wzięliście te mikstury? – drążył bożek.
– Ano kupiłem za to, co miałem, będę wiózł z powrotem... żeby tylko pan nasz od tych jaszczurek i krwi cielęcej z jakim runem leśnym pomieszanej życia nie postradał. Co by pani nasza dała, żeby taki pan Twardowski, co Barbarę Radziwiłłównę z Zaświatów lustrem przywołał, wrócił z księżyca... Pani nasza rozmyślała nawet, czy by kogo pod Warszawę nie posłać, gdzie państwo Krasińscy magiczne to lustro pana Twardowskiego trzymają... Ale w liście odpisali podobno, że za żadną cenę oddać go nie myślą, a przeklęty przedmiot trzeba zamknąć w świętym miejscu dla dobra całej ojczyzny.
– Za żadną cenę, powiadacie – podjął chytrze demon, nagle tracąc ponure oblicze i miast tego emanując niemal przyjazną energią, aż wysłannik hrabiowski podniósł na niego ufne spojrzenie, jakby miał zaraz otrzymać obietnicę zbawienia. – Ale jakże to, pani wasza magnatów spod herbu Ślepowron pragnie przekupić, a środków na to nie ma, to jakimże sposobem myśli do pomocy samego czarta nakłonić? Chyba nie bez powodu posłała was do zakonu, braci i ojców jako żebraczka o jałmużnę prosić, żeby z litości nad duszą hrabiowską jakiego nowicjusza do odmówienia zdrowaśki posłali. Bieda musi u was być straszna, jeśli od byle burzy stodoły wam się rozlatują, a i nawet wiedźmie miejscowej nie macie jak zapłacić, by miała ochotę z byle tęsknicą się poszarpać.
Wędrowiec, słysząc te obelgi, wpierw zbladł, potem poczerwieniał, potem znów zbladł i jakby się skurczył, aż wreszcie, szeptem i z nieukrywanym wstydem, który musiała przelać na niego hrabina wydająca godne przekupki zarządzenie, zdradził, jakie to zaszczyty na zbawcę hrabiego czekają.
– Pani nasza rzekła, że jaka wiedźma pana poratuje, na stałe przyjęta zostanie do służby osobistej i własną dostanie kwaterę i wikt, i księgi, i czego jej będzie trzeba, a suknie jak siostra samej pani hrabianki i nawet w podróż ją wyprawią, jeśli na to będzie miała ochotę. A gdyby jaki czarownik pomoc nam przyniósł, to go zarządcą na wsi zrobi albo i samego hrabiego powiernikiem, i luksusów wszelkich zazna aż po kres życia swojego. A jeśli pan hrabia wróci do zmysłów i dobrego humoru, jakimi zawsze w zdrowiu się cieszył, to może i o większe jeszcze względy zbawca zawalczyć mógł będzie...
Bożek i demon popatrzyli po sobie, rozmyślając dogłębnie nad taką ofertą. Dla nich tęsknicę pogonić nie było wielkim wysiłkiem, pod warunkiem że oddaliliby się dostatecznie od świętego miejsca i jego zgubnych dla ich mocy skutków.
– A gdzie ten wasz hrabia się teraz podziewa? Dwór daleko? – zapytał bożek.
– Na świeżym koniu to ze pięć dni drogi – odparł wysłannik.
– W cztery dojedziemy. Dajcie mi wodze – rozkazał bożek.
– Ale jak to... – zdumiał się mężczyzna, nie puszczając konia.
– Jak się czujecie po moim napitku? – odparł pytaniem bożek.
– Dziwnie jakoś... lekko... – wymamrotał speszony wędrowiec, jakby sam właśnie zdał sobie sprawę z mimochodem odzyskanych sił.
– To i koń nas zaraz poniesie jak wicher. Dajcie go tutaj – rozkazał ponownie i nie czekając, chwycił ogiera za uzdę. – Suszony chleb macie?
Mężczyzna posłusznie sięgnął do tobołków przy siodle i po chwili podał bożkowi kawałek ususzonego pieczywa; ten zaś przekazał go demonowi, a sam sięgnął ponownie po swój magiczny bukłak i jego zawartością obficie polał chleb, który wreszcie podał umęczonemu koniowi. Nie minął kwadrans, gdy zwierzę biło w ziemię kopytami, rwąc się do dalszej podróży i prychając niecierpliwie na ociągających się jeźdźców.
– Carolus nas dogoni, my zaś pojedziemy przodem – zdecydował bożek, na co jego demoniczny druh bez słowa skinął głową. – Wszyscy się w jednym siodle nie zmieścimy, a trudno, byśmy u hrabiny się bez jej wysłannika stawili.
– Lecz jak to, waszmości. – Mężczyzna z każdą chwilą coraz bardziej kulił się w sobie, niepewny, z kim może mieć do czynienia. – Jaki plan macie na ratunek hrabiego?
– Niech was o to głowa nie boli. Pan wasz będzie brykał jako ten koń, co przed chwilą niczym zdechły jęzor wywalał, a i wy sami lepsi nie byliście. Niejednego już w tej mieścinie przywracaliśmy do zmysłów. Dalej, siadaj. Szkoda czasu na czcze gadaniny.
Gnali istotnie, jakby z boków konia niewidzialne skrzydła urosły; ani trochę go ciężar silnego, boskiego ciała nie spowolnił, przeciwnie wręcz, im dalej odjeżdżali od częstochowskich krain, tym szybciej ziemia spod kopyt im uciekała. Najbardziej się jednak wysłannik hrabiny zdumiał, gdy trzeciego dnia dogonił ich demon na klaczy od czubka ucha po sam ogon kasztanowej, jakby kto ją z gliny czerwonej ulepił, i tylko oczy czarne miała jak dwa węgle i plamę na czole jakoby kamień runiczny, co ożywił golema.
Zajechali wreszcie pod dwór. Wieczór zdawał się przesiąknięty nastrojem hrabiego i opadał wilgotnym granatem nisko nad ziemię, ani jeden owad nie śmiał mącić ponurej ciszy instrumentami swych odnóży i pancerzyków. Chwilę trwało, nim hrabina po otrzymaniu wieści od służby wreszcie zaszczyciła przybyłych swoim obliczem. Choć półmrok ukrywał jej spojrzenie, ze sztywnych ruchów i zachowywanego dystansu znać było, że brakuje jej ufności, a może nawet odwagi. Czy coś, co zaszło pod nieobecność jej wysłanników, tak osłabiło jej ducha, czy może i jej dotknęła tęskna dłoń demona, dość, że hrabina nie była już tak ożywiona w swej desperacji jak jeszcze kilkanaście dni temu. Nawet suknię, jakkolwiek wytworną i na modłę francuską, z szeroką spódnicą i wąskim gorsetem o głębokim dekolcie, częściowo tylko osłoniętym kaftanikiem, mimo wiosennej pory wybrała w kolorze szmaragdowej zieleni, która ciążyła na falbanach umierającą nadzieją.
– Waszmoście kim są? – rzekła cicho, jakby żyła ostatkiem sił utrzymywanych już tylko jej silną wolą.
– Zwą mnie Skowronem – przedstawił się bożek z taką powagą i dostojeństwem, że można by dać wiarę, iżby przedstawiał się godnością herbową. – Kto bowiem znużony lub smutkiem zdjęty przyjdzie do mnie po pociechę, wnet zazna takiej lekkości, jakby był polnym skowronkiem, i z radością pocznie śpiewać i fruwać aż pod samo słońce, jak gdyby dopiero co na nowo się narodził. – Słowa te wygłosił niczym alchemik biegły w swoim fachu i pewien dokonanych odkryć. – A to kompan mój, zwany Carolusem, bez którego żadna sztuka moja nie miałaby pełni swojej mocy.
Wywołany demon tylko skłonił się bez zbędnej wylewności i nie odezwał ani słowem. Jego imię starczyło, by zasiać ferment na wspomnienie Karola X Gustawa, co sześć dekad wcześniej okupował te ziemie, i wnuka jego, Karola XII, który upokorzył Augusta II Mocnego ledwie przed kilkunastu laty i podzielił Rzeczpospolitą na dwa stronnictwa zwarte w wojnie domowej. Karolowie szczęśliwie odeszli w przeszłość, Carolus jednak uparcie przywoływał ich ponure duchy. Lecz nie dlatego hrabina wzięła głęboki, powolny oddech; jej sługa zrozumiał, iż ostatnimi dniami niejednego już w swoich progach witała gościa, który miał uzdrowić udręczonego przygnębieniem pana dworu.