Kukolka - ebook
Kukolka - ebook
Ukraina, lata 90. Nastała wyczekiwana wolność. Niektórzy tańczą i jedzą do syta na stypie Związku Radzieckiego, inni próbują dostać się tam, gdzie życie wydaje się łatwiejsze, czyli wyjechać na Zachód. Siedmioletnia Samira również marzy o tym, by wyruszyć do lepszego świata w poszukiwaniu dobrobytu.
Mieszka w domu bez prądu, ciepłej wody i toalety, ale nie narzeka. Ma własną sofę do spania i prawie dorosłego przyjaciela, który wszystkiego ją uczy. Ma także pracę i świetnie sobie w niej radzi. Trudni się żebraniem. Przecież nikt nie może się oprzeć tak ładnemu dziecku, nawet Rocky, który nazywa ją Laleczką – Kukolką. Kiedy Kukolka masuje go wystarczająco długo, daje jej nawet czekoladę. Dziewczynka trzyma się swojego marzenia i nieugaszonego pragnienia życia.
Bezwzględnie realistyczna i poruszająca powieść o wyzysku, przemocy i biedzie, od której trudno się oderwać.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-145-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odnoszę wrażenie, że przez całe moje dzieciństwo panowała wyłącznie zima. Pamiętam wielką chłodną sypialnię i metalowe łóżka. Stały w niekończenie wielu rzędach. To właśnie w tych łóżkach spaliśmy. W nocy i w południe. Wszystko, co mogliśmy robić w sierocińcu, było dokładnie określone. Spanie również.
Najpierw wszyscy szliśmy do ubikacji. Potem musieliśmy się rozebrać i oddać poskładane ubrania. Nie mogliśmy mieć na sobie niczego, majtek też nie. Nawet wtedy, kiedy nie działało ogrzewanie. A to dlatego, że wiele dzieci załatwiało się w łóżku i każde z nas musiało spać na golasa, żeby nie ubrudzić ubrań. Wydawało mi się to całkowicie zrozumiałe, że dzieciaki, które pomimo kary wciąż sikały do łóżka, musiały spać nago. Ale przecież wiele z nas tego nie robiło, a jednak musieliśmy się rozbierać. Tak w ogóle to do łóżek zawsze załatwiały się te same dzieci. Wszyscy nazywali je śmierdzielami. Nie pamiętam, dlaczego nie chciały przestać tego robić. Ja bym natychmiast odpuściła, gdyby za każdym razem spuszczano mi łomot.
Tak czy inaczej, wszyscy musieli się rozbierać przed snem. Potem należało położyć się na prawym boku, kolana ułożyć pod kątem prostym, złożone dłonie wsunąć pod policzek, zamknąć oczy i spać. Jedna z wychowawczyń zawsze chodziła wzdłuż rzędów łóżek i gdy ktoś szeptał, zmienił pozycję albo otworzył oczy, słychać było uderzenia cienkiego skórzanego paska. Wychowawczynie mówiły, że to dla nas ważne, żebyśmy spali dokładnie w takiej pozycji, bo po lewej stronie znajduje się serce i można je zgnieść, jeśli się na nim położy.
Bardzo rzadko dostawałam lanie, ponieważ dobrze się zachowywałam. Spędziłam w bidulu prawie całe dotychczasowe życie, dlatego bez trudu przychodziło mi odróżnienie tego, co dobre, od tego, co złe. Dzieci, które pojawiły się później, wciąż robiły wszystko nie tak.
Marina należała do takich właśnie dzieci. Jej rodzice się rozwiedli, a ponieważ matka była alkoholiczką, prawo do opieki przyznano ojcu. Po krótkim czasie sytuacja go jednak przerosła. Przyprowadził Marinę do sierocińca i powiedział, że to tylko na czas wakacji, ponieważ musi dużo pracować. Dziewczynka uwierzyła, że to naprawdę potrwa jedynie parę miesięcy. Na początku robiła dużo rzeczy źle. Protestowała, kiedy obcinano jej długie włosy, po południu nie chciała spać na prawym boku, odmawiała picia mleka i robienia wielu innych rzeczy. Wychowawczynie oczywiście się wściekały i często wymierzały jej kary. Na początku były one łagodne – Marina musiała na przykład przez resztę dnia spać w łóżku na prawym boku, żeby się nauczyła, jak się to robi. Ale kiedy dalej się buntowała i coraz bardziej płakała, kary stawały się surowsze.
Pewnego razu Marina nie chciała dojeść zupy. Elena Władimirowna uderzyła ją w głowę i zagroziła:
– Jeśli nie skończysz, jutro nie dostaniesz nic do jedzenia.
– Ale ja nie mogę tego zjeść – zaprotestowała Marina i zaczęła płakać jeszcze głośniej.
Oczywiście zachowała się bezczelnie. Jedzenie było, jakie było. Elena Władimirowna chwyciła Marinę za ramię i zawlekła ją do umywalni. Dziewczynka musiała tam sterczeć w kącie do kolejnej kolacji. Długie stanie zawsze odbywało się w umywalni, ponieważ podłoga była pokryta kafelkami i kiedy dzieci robiły w majtki, dało się łatwo posprzątać, używając szlauchu z wodą. Marina po prostu nie chciała przestać płakać, czym naprawdę rozwścieczyła wychowawczynię, dlatego kobieta wetknęła jej ścierkę do buzi.
W nocy, kiedy wszyscy spali, obudziłam się i usłyszałam ciche szlochanie dobiegające z umywalni. Wiedziałam, że Marina na pewno jest głodna, bo jeszcze się nie przyzwyczaiła, jak radzić sobie bez jedzenia. Na takie sytuacje zawsze trzymałam pod materacem skórki chleba. Wyjęłam dwie sztuki, żeby zanieść je Marinie, ale potem odłożyłam jedną z powrotem. Po pierwsze dlatego, że dziewczyna trafiła tam z własnej winy. A po drugie, nie była moją przyjaciółką. Ja nie miałam żadnych przyjaciół.
Poszłam do umywalni. Marina siedziała skulona w kącie i wzdrygnęła się, kiedy mnie zobaczyła. Schyliłam się do niej i wyciągnęłam ścierkę z jej ust. Była tak wystraszona, że od razu chciała wetknąć ją sobie z powrotem.
Nie mogłam powstrzymać śmiechu i powiedziałam:
– Wszyscy śpią, masz, zjedz to. Potem możesz znów ją sobie włożyć, jeśli będziesz chciała.
– Co to jest?
– Chleb.
– Nie wygląda jak chleb. Raczej jak…
– Posłuchaj, jeśli tak dalej pójdzie, to za wiele nie zdziałasz. Skoro chleb nie jest dla ciebie wystarczająco dobry, to bądź sobie głodna.
– Jest, jest. – Chwyciła suchą skórkę chleba i zaczęła ją przeżuwać. – Dziękuję. To bardzo miłe – powiedziała.
– Powinnaś się dopasować do tego miejsca. Jeśli zaczniesz przestrzegać reguł, będziesz dostawała mniej kar.
– Ale przecież ja nic nie robię. Gdyby mój ojciec wiedział, jak ci ludzie traktują dzieci, to natychmiast by mnie stąd zabrał. Tak w ogóle, to kiedy ciebie stąd zabierają?
– Nigdy.
– Nigdy?
– Nigdy. Ciebie też nie zabiorą.
– Głupia jesteś! – odburknęła Marina. – Nie chcę twojego głupiego chleba. Głupia Cyganka!
– Zamknij się!
– Pozostałe dzieci miały rację. Jesteś głupią Cyganką!
– Cicho bądź!
– Bo co? Jesteś po prostu zazdrosna, bo mój tata mnie stąd zabierze, a ciebie nikt nie kocha.
Nagle zapaliło się światło i w drzwiach stanęła Elena Władimirowna w koszuli nocnej i z rozwichrzonymi czarnymi włosami.
– Co to za zbiegowisko? – syknęła przez zaciśnięte usta. – Co ty tu robisz, Samiro? Ależ z was, Cyganów, niewydarzone stworzenia. – Chwyciła za ręcznik i uderzyła mnie nim po plecach. Odruchowo się skuliłam, chowając głowę. Wychowawczyni przyłożyła mi jeszcze kilka razy ręcznikiem, a potem złapała mnie za ramię i odesłała z powrotem do sali sypialnej.
– Czy Marina też może wrócić do łóżka? Przecież jest tu nowa i taka… – powiedziałam bardzo cicho i w tym samym momencie pożałowałam swoich słów.
– Ty naprawdę niczego się nie nauczysz. No cóż, skoro tak bardzo się o nią martwisz, to możesz spać tu razem z nią. I to jeszcze przez trzy kolejne noce. I nie chcę słyszeć niczego poza waszym oddechem! Czy to jasne?
Wyłączyła światło i zamknęła drzwi. Przez jakiś czas po prostu siedziałam w bezruchu. Palące bólem plecy oparłam o zimną ścianę pokrytą kafelkami. Przed oczami miałam ciemność. Powoli coraz bardziej przyzwyczajałam się do mroku i po niedługim czasie mogłam dostrzec wszystko, co znajdowało się w umywalni. Niektóre przedmioty w ciemności wyglądały zupełnie inaczej. Ręcznik, który Elena Władimirowna starannie odwiesiła na wieszak, przypominał teraz garbatą czarownicę. Szlauch w kącie – kobrę.
– Czy ty też widzisz wiedźmę? – zapytałam Marinę.
– Gdzie?
– Tam.
– Nic nie widzę.
– No spójrz. Nos, garb…
– No, odjazdowe.
– Czy ty też lubisz nocne widzenie?
– A co to takiego?
– To jest wtedy, kiedy w nocy widać prawdziwą naturę przedmiotów.
I zaczęłyśmy pokazywać sobie nawzajem odmienione rzeczy. Jeszcze nigdy się z nikim tak dobrze nie bawiłam, jak tamtej nocy z Mariną.
Nocne patrzenie stało się naszym wspólnym zajęciem. Udawało się nam to także w ciągu dnia. Przyglądałyśmy się chmurom, zaciekom na suficie, brudowi na podłodze, słojom w drewnie. Nigdy się nam razem nie nudziło i zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Różniłyśmy się jednak tak bardzo, jak to tylko możliwe. Marina była przemądrzała i nie chciała nikogo słuchać. Wszystko wiedziała lepiej. Uważała się za wyjątkowo piękną i zachowywała jak mała księżniczka. Wychowawczynie nieszczególnie ją za to lubiły, w przeciwieństwie do pozostałych dzieci, co poprawiło trochę moją reputację. Odkąd się zaprzyjaźniłam z Mariną, pozostali prawie już mnie nie wyzywali i nie znęcali się nade mną.
Ale pewnego razu dwie dziewczyny po raz kolejny dopadły mnie w łazience.
– Fuu, ale ona śmierdzi!
– Ma wszy!
– Obrzydliwa Cyganka! – krzyczały i zaczęły mnie poszturchiwać.
Próbowałam uciec, ale one były silniejsze.
– Uczeszę cię, ty brudna Cyganko. Trzymaj ją mocno, Anja! Trzymaj ją mocno!
Anja wykręciła mi ręce za plecami, z całej siły złapała mnie za głowę i przechyliła do dołu. Moje czarne włosy opadły na podłogę i zostały potraktowane brudną szczotką do kibla. Nie broniłam się i znosiłam wszystko bez protestu, dopóki nie skończyły.
Gdy Marina weszła do toalety, tamtych dwóch dziewczyn już nie było. Klęczałam na podłodze i próbowałam wyciągnąć śmierdzącą szczotkę ze swoich włosów.
– To znów te głupie pizdy? – zapytała Marina. Nie odpowiedziałam. Byłam skupiona na kołtunie włosów na mojej głowie cuchnącym szczynami i gównem. – Zaczekaj, pomogę ci – zaoferowała.
– Dziękuję.
– Musimy się zemścić. Tak naprawdę nie może być.
– Lepiej nie. To tylko jeszcze bardziej je sprowokuje…
– Musisz się bronić. Rozumiesz?
Przytaknęłam. W nocy zakradłyśmy się do łóżek Anji oraz Zenji i obcięłyśmy im włosy.
Następnego ranka było dużo zamieszania, krzyku i płaczu. Wiedziały, że my to zrobiłyśmy, ale nie mogły tego udowodnić. Wychowawczynie nic sobie z tego wszystkiego nie robiły. Obcięły im na krótko resztę włosów, żeby się prezentowały porządnie, i tyle.
Oczywiście Anja i Zenja wyglądały do dupy w tych swoich krótkich włosach, jak dwóch brzydkich chłopaków. Było to dla nich tym gorsze, że w najbliższą sobotę czekała nas wizyta ważnych gości.
W każdą ostatnią sobotę miesiąca zjawiały się pary, żeby obejrzeć dzieci i ewentualnie któreś z nich adoptować. Wychowawczynie mówiły, że mamy wyjątkowe szczęście, bo wcześniej, w czasach sowieckich, nigdy nie przyjeżdżały pary z zagranicy. Teraz często odwiedzali nas ludzie z Ameryki, Francji, Niemiec i innych bogatych krajów.
Przez cały tydzień nie rozmawialiśmy o niczym innym, tylko o „rodzicach adopcyjnych”. Tak ich nazywaliśmy, choć przecież jeszcze nikogo nie adoptowali. Sprzątaliśmy i szorowaliśmy cały sierociniec, malowaliśmy jeden obrazek za drugim i uczyliśmy się na pamięć dwóch piosenek. Wszyscy bardzo się starali, żeby jak najlepiej przygotować się na wizytę gości, a być może nawet wygrać los na loterii, czyli zostać adoptowanym przez jakieś bogate małżeństwo.
To był ostatni rok przed naszym pójściem do szkoły. Jeśli teraz adoptowano by któreś z dzieci, to od razu mogłoby ono pójść do normalnej szkoły. Miałoby rodziców i nikt by nie podejrzewał, że nie są prawdziwi. A przynajmniej tak sądziłam, mając sześć lat. Wydaje mi się, że wszyscy tak myśleliśmy.
Na naszych obrazkach, które w piątek zawisły na ścianie, znajdowały się wyłącznie domki, słońca, tęcze, motyle i ludziki przedstawiające mamę, tatę oraz dziecko. Rysowaliśmy je według poleceń wychowawczyń. Miały przekonać naszych potencjalnych rodziców.
Większość dzieci nie potrafiła malować ani rysować, a mnie wychodziło to najgorzej ze wszystkich. Moje dłonie nigdy nie robiły tego, co wyobrażała sobie głowa. Marina z kolei miała zupełnie inne ręce. Tworzyła obrazki jak dorosła i naprawdę robiły one spore wrażenie. Nie dała sobie wyperswadować malowania nagich ludzi. Na przykład cały czas rysowała tego samego gołego mężczyznę z wąsami i wielkim siusiakiem skierowanym ku górze. Początkowo wychowawczynie nie chciały wieszać obrazków Mariny, bo nie były wystarczająco dziecinne, ale potem wspólnie postanowiły mimo to umieścić je na ścianie. „W końcu dziewczyna ma wielki talent”, mówiły.
Cieszyłam się szczęściem Mariny. Ale jeszcze większą frajdę miałam z dwóch piosenek, których się nauczyliśmy. Odkąd pamiętam, lubiłam śpiewać. Przeważnie nie mogliśmy robić tego głośno, ponieważ przeszkadzaliśmy tym dorosłym. Ale w chórze w końcu można było śpiewać na całe gardło. Czułam się tak, jakbym wstrzymywała powietrze przez bardzo długi czas i w końcu wzięła głęboki oddech.
W sobotę po śniadaniu wszystkich nas wystrojono: białe koszule, wyprasowane spódnice, warkocze związane wstążkami. Około południa napięcie było tak duże, że miałam wrażenie, jakby czas zwolnił. W końcu zjawili się rodzice adopcyjni.
Przyjechały trzy pary. Jedna z nich była niska, kolejna wysoka, a ostatnia z Niemiec. Niemcy wydawali się zupełnie inni niż rosyjskie pary. Mężczyzna i kobieta wyglądali podobnie. Mieli na sobie identyczne koszulki polo, ona jasnozieloną, a on jasnoniebieską. Niezwykłe w nich było jednak to, że obydwoje mieli narzucone na ramiona swetry z rękawami splecionymi z przodu. Pomyślałam tylko: „O rany!”. Adoptowane przez nich dziecko będzie miało lepiej niż z prawdziwymi rodzicami. Towarzyszyła im młoda kobieta, która wszystko tłumaczyła.
Oprowadzono ich po pomieszczeniach, w których przebywała nasza grupa. Najpierw pokazano przedpokój z małymi szafkami, w których przechowywaliśmy nasze rzeczy osobiste. Miałam niewiele ubrań, ale za to mnóstwo skarbów, do których należały przezroczyste szkiełka, bulwiasty korzeń i kilka pachnących papierków po cukierkach. Niektóre dzieci miały nawet listy albo pocztówki, a bardzo nieliczne własne zabawki czy książki. Właściwie tylko jeden chłopiec miał swoją książkę i tylko jedna dziewczynka swoją maskotkę, którą zawsze nosiła przy sobie. Nigdy nie wkładała jej do szafki i jeszcze nigdy jej nikomu nie pożyczyła.
Po tym, jak zaprezentowano gościom nasze szafki i panujący w nich porządek, zaprowadzono ich do świetlicy. Pod oknami stały stoliki i krzesła, przy których się uczyliśmy, majsterkowaliśmy i malowaliśmy. Druga część pomieszczenia była przeznaczona do swobodnej zabawy i aktywności grupowych. Za rogiem po lewej stronie znajdowała się umywalnia, a za nią toalety, które wprawdzie były oddzielone od siebie cienkimi kartonowymi ściankami, ale nie miały drzwi. Na koniec pokazano gościom zimną sypialnię z mnóstwem łóżek.
Podczas oprowadzania każdy miał siedzieć grzecznie. Pozostać na swoim miejscu. Także zasady porządnego siedzenia zostały dokładnie określone: proste plecy, kolana i stopy razem, dłonie przed sobą położone na stole jedna na drugiej. Właśnie w takiej pozycji zawsze zaczynało mnie coś swędzieć. A im bardziej starałam się nie ruszać, a przede wszystkim nie drapać, tym było gorzej.
Gdy oprowadzanie rodziców adopcyjnych się zakończyło, mogliśmy w końcu wstać z zastygniętych pozycji. Wszyscy wyszli na środek pomieszczenia i ustawili się w okręgu do zabawy karawaj. Jedno z dzieci wchodziło do środka, a reszta chodziła dookoła niego i mówiła: „Karawaj, karawaj, możesz wybrać kogo chcesz”. Potem to dziecko w środku opowiadało, że oczywiście kocha wszystkich, ale najbardziej… – i tu padało jakieś imię. Wtedy to wybrane dziecko wychodziło na środek i oboje kręcili się w kółko. Następnie to pierwsze dziecko wracało do okręgu, a nowe mogło wskazać kolejną osobę. Tak naprawdę to nie lubiłam tej zabawy, bo nigdy nikt mnie nie wybierał.
A więc się ustawiliśmy i przypadkiem wylądowałam obok tego Niemca. Wszyscy złapali się za ręce. Mężczyzna wyciągnął do mnie dłoń. Była bardzo duża, szorstka i ciepła. Moja mała ciemna dłoń całkowicie w niej zniknęła. Od mężczyzny czuć było mydłem, miętą i perfumami. Pachniał bogactwem.
Uśmiechnął się i zapytał mnie o coś po niemiecku, ale go nie zrozumiałam i zawstydzona spojrzałam w podłogę. Później cały czas się zastanawiałam, co takiego powiedział. Co by było, gdybym odwzajemniła jego uśmiech? Mogłam przecież po prostu odpowiedzieć, że nie rozumiem. Może Niemcy by mnie adoptowali? W końcu mężczyzna się do mnie uśmiechnął. Ale pewnie i tak by mnie nie wzięli. Przecież jestem Cyganką.
Ostatecznie zdecydowali się adoptować Marinę. Podczas zabawy moja przyjaciółka poprosiła Niemkę, żeby wyszła do niej na środek, i kobieta od razu uległa tej pięknej rudej dziewczynce. Marina po prostu miała w sobie to coś.
Pół roku minęło, nim Niemcy wrócili i zabrali Marinę. Przez te sześć miesięcy co tydzień przysyłali jej list, a co miesiąc paczkę. Marina otworzyła ze mną każdą z sześciu przesyłek. W środku znajdowały się niezwykłe rzeczy: ciastka, kolorowe cukierki, gumy do żucia, jajka z niespodzianką, żelki i czekolada z fioletową krową na opakowaniu. W jednej z paczek był nawet dres, szary i bardzo miękki od środka, a w ostatniej prawdziwa lalka Barbie.
Marina stała się w tym czasie kimś w rodzaju supergwiazdy. Pozostałe dzieci zawsze chciały dostać od niej coś pysznego, dotknąć wewnętrznej strony dresu albo potrzymać Barbie. Niektóre zaczęły mówić jej, że jest głupia, bo rzadko im coś dawała, a jeśli już się na to zdecydowała, to w zamian trzeba było zrobić coś dla niej. Na przykład zjeść kożuch z jej mleka, przejąć dyżur w sprzątaniu albo pobić kogoś, kogo nie lubiła. Ze mną jednak zawsze się dzieliła. Często pozwalała mi się bawić Barbie, a czasami nawet włożyć szare spodnie dresowe. Pewnego razu, gdy jadłyśmy czekoladę, rozpłakałam się.
– Co się stało? – zapytała Marina.
– Jest taka pyszna – odpowiedziałam, szlochając.
– Co?
– Czekolada.
– I dlatego płaczesz?
– Niedługo wyjedziesz i już nigdy nie zjem czekolady.
– Co ty gadasz. Wyślę ci tabliczkę.
– Inni i tak by mi ją zabrali.
– No to powiem rodzicom, żeby ciebie też adoptowali. Tak będzie najlepiej.
– Oni nigdy tego nie zrobią.
– Czy ja kiedykolwiek zostawiłam cię na lodzie? Przekonam ich. A teraz przestań płakać.
Tydzień później przyjechali po Marinę. Spakowała dwie plastikowe torby: jedną ze swoimi rzeczami, a drugą z resztą zachomikowanych słodyczy.
Objęłyśmy się i wyszeptała mi do ucha:
– Będzie dobrze. Zaufaj mi. – Potem dała mi torbę z jedzeniem i wyszła przez szklane drzwi. Stałam, obejmując wymiętoszony plastikowy pakunek, i gapiłam się na drzwi.
Lato się kończyło, a wraz z nim słodycze w torbie. Prawie nie rozmawiałam z innymi dziećmi, a one przeważnie też zostawiały mnie w spokoju. Codziennie pytałam wychowawczynię, czy przyszedł do mnie jakiś list. A ona za każdym razem ze zdenerwowaniem mlaskała językiem i kręciła przecząco głową.
Pierwszego września wydarzyły się dwie ważne rzeczy: poszłam do szkoły i dostałam paczkę. Pierwszą w moim życiu.
Przez dłuższy czas klęczałam przed pudełkiem i próbowałam sobie wyobrazić, co się znajduje w środku. Potem wyciągnęłam małe nożyczki i ostrożnie przecięłam taśmę klejącą.
Na samej górze leżał szary dres, którego już tyle razy dotykałam. Zawinięta była w niego Barbie, a pod spodem znajdował się list.
Wyjęłam sztywny papier z koperty, powąchałam małe różyczki wydrukowane w prawym rogu i przyglądałam się literom oraz słowom. Nie potrafiłam czytać ani nie znałam żadnego starszego dziecka, które by umiało. Nie pozostało mi więc nic innego, jak poprosić o pomoc Elenę Władimirowną.
Niechętnie, ale z ogromną ciekawością wzięła ode mnie list i mi go przeczytała.
Droga Samiro,
serdecznie gratuluję Ci z okazji pierwszego dnia w szkole. Teraz jesteśmy już prawie dorosłe. Jak u Was jest? Czego się uczycie? Musicie odrabiać prace domowe? Dostajecie oceny? Czy inne dzieci Ci dokuczają?
Tu szkoła zaczyna się wcześniej. Pierwsze lekcje miałam czternastego sierpnia i jeśli dobrze zrozumiałam, co roku ta data jest inna.
Moi rodzice są naprawdę super i kupili mi bardzo dużo rzeczy. Dostałam odjazdowy plecak, jest bardzo porządny i kolorowy. Wyprodukowany przez firmę Scout. To jest tutaj ważne. W środku znajdują się rzeczy, których wcześniej nie widziałam. Na przykład duże etui z rozkładanymi przegródkami. Z kolei w nim mieści się wiele innych małych przegródek i pętelek, do których można powkładać absolutnie wszystko, dzięki czemu zachowuje się porządek. Jest tam na przykład przezroczysty plastikowy trójkąt, są różne ołówki do pisania, malowania, podkreślania i rysowania, a nawet dodatkowa przegródka na plan lekcji. Poza tym jest kilka małych gumek przypominających cukierki, które kiedyś przyszły w paczce z Niemiec. Pamiętasz? W każdym razie były kolorowe i miały zapach jabłek i malin. Odgryzłam kawałek jednej z nich i zaczęłam go żuć. Wtedy mama od razu wyciągnęła mi go z ust, zdenerwowała się, a potem wpadła w panikę, że mogłoby mi się coś stać. Tata próbował ją uspokoić i wytłumaczył mi, że gumki służą do ścierania, a nie do jedzenia. Wyobrażasz to sobie? Zapachowe gumki do ścierania!
Tu jest naprawdę fantastycznie. Chciałabym, żebyś do mnie przyjechała. W moim pokoju jest wystraczająco dużo miejsca dla nas obu. Myślę, że moi rodzice niedługo po Ciebie przyjadą. Kupili mi nawet łóżko, spod którego da się wysunąć drugie. Mama powiedziała, że to praktyczne rozwiązanie, jeśli kiedyś jakaś przyjaciółka będzie chciała u mnie przenocować. Cieszysz się?
Ściskam Cię i już nie mogę się doczekać Twojego przyjazdu!
Twoja Marina
PS Ten list napisała pani, która uczyła się rosyjskiego w szkole. Moi rodzice zatrudnili ją specjalnie dla mnie. Oni naprawdę spełniają każde moje życzenie!
Mam nadzieję, że prezenty Ci się podobają. Dostałam tyle rzeczy, że te mogę Ci oddać. Uważaj na nie i nie pozwól ich sobie ukraść!
Byłam jak zahipnotyzowana słowami i obrazami, które pojawiły się w mojej głowie. Elena Władimirowna złożyła list i wsunęła go pod podkładkę leżącą na jej biurku.
– Czy mogę dostać list z powrotem? – zapytałam, sama ledwie słysząc swój głos.
– I tak nie potrafisz go przeczytać. Idź już.
– Ale… Ale… To przecież mój list.
– Przeczytałam ci go na głos, ty niewdzięcznico. A teraz już sobie idź.
– Ale ja chcę go mieć.
– Zatrzymam ten list u siebie. Koniec dyskusji.
Zaśmiała się tym swoim jędzowatym śmichem, wstała od biurka i sobie poszła.
Obudziłam się w środku nocy, ponieważ Elena Władimirowna złapała mnie za włosy i wyciągnęła z sali sypialnej. Moje bose stopy nie nadążały za jej szybkim krokiem, potykały się i sunęły po betonowej podłodze, uderzając o kanty łóżek, listwy przypodłogowe, nogi krzeseł i wszystko inne, co znalazło się na drodze. Potem wychowawczyni wrzuciła mnie do umywalni i skierowała na mnie szlauch. Poleciała z niego zimna woda i zmieniła się w tysiące ostrzy, które latały po pomieszczeniu i wbijały się w moje ciało. Skuliłam się i napięłam. Tak ja zwykle. I wyobrażałam sobie, że ostrza po prostu odbijają się ode mnie.
– Wstawaj, ty gnoju – wysyczała Elena Władimirowna. – Wy, Cyganie, jesteście jak zwierzęta. Nie, jak insekty. Normalne dziecko przynajmniej by się rozpłakało… Ale taki cygański pomiot jak ty…
Przywarłam do ściany i coraz słabiej słyszałam jej słowa. Woda z moich włosów spływała na twarz i skapywała na kafelki. Krople wybijały rytm, w którym całkowicie się zatraciłam. Gdy wychowawczyni uderzyła mnie ręcznikiem w twarz, jej słowa znów stały się wyraźne.
– Wy, Cyganie, macie złodziejstwo we krwi, ale już ja cię tego oduczę, gwarantuję ci to. Noc spędzisz tutaj. Jutro chcę widzieć list z powrotem na moim biurku. Dokładnie w tym samym miejscu, z którego go ukradłaś! W przeciwnym razie niech Bóg ma cię w swojej opiece. Przyrzekam ci to!
Przez jakiś czas siedziałam w umywalni i przyglądałam się kałuży wody, która rozpłaszczyła się na podłodze niczym ogromny krokodyl. Zastanawiałam się, czy w Niemczech żyją krokodyle. Próbowałam wyobrazić sobie, jak pływają w wielkich fontannach. W pewnym momencie wstałam, na palcach wyszłam z umywalni, minęłam nieduży pokój, z którego dochodziło chrapanie Eleny Władimirownej, i zakradłam się do mojego łóżka stojącego w zimnej sali sypialnianej. Wytarłam się ręcznikiem i włożyłam majtki, koszulkę oraz miękki szary dres, schowane pod materacem. Tak naprawdę nie była to bezpieczna kryjówka, ponieważ wiele dzieci chowało pod materacem swoje ulubione rzeczy, a przede wszystkim bieliznę. Potem z poszewki poduszki wyciągnęłam list i Barbie, wymknęłam się z powrotem na korytarz i włożyłam buty. Przez chwilę zastanawiałam się, czy Elena Władimirowna miała rację, mówiąc, że mam złodziejstwo we krwi. „Skoro tak jest, mogę wziąć buty Katji, są ładniejsze”, pomyślałam.
W końcu jednak odpuściłam. Może żeby się odegrać na Elenie Władimirownej. A może wcale nie miałam tego we krwi. Nie wiem. Z szafki wyciągnęłam starannie złożoną plastikową torbę, włożyłam do niej Barbie oraz list i zwinęłam je w niedużą paczkę. Przezroczyste szkiełka, papierki po cukierkach i bulwiasty korzeń zostawiłam. „W Niemczech i tak nie będą mi potrzebne”, pomyślałam.
Zeszłam po schodach. Dozorca spał w swojej oszklonej stróżówce. W zamku znajdował się klucz. Przekręciłam go i wyszłam na zewnątrz. Tak po prostu. Nie podejrzewałam, że okaże się to takie łatwe.
Chociaż sierociniec był jedynym miejscem, które znałam, nie bałam się go opuścić. Właściwie nie czułam niczego – ani radości, ani zdenerwowania. Po prostu postanowiłam, że wyjdę, dotrę na dworzec, a potem pojadę pociągiem do Niemiec, do Mariny. Wówczas nie miałam bladego pojęcia, jak żałosne i absurdalne były moje plany.
Dumnym, szybkim krokiem szłam wzdłuż ciemnej ulicy. Obiema rękami mocno przyciskałam do piersi plastikową torbę, którą niosłam ze sobą. Na palcach odliczałam latarnie, żeby wiedzieć, jak daleko jestem od sierocińca. Nie wolno przecież się odwracać. W żadnym wypadku nie można tego robić. Nigdy. Każdy głupek wie, że jeśli się odwróci, to wydarzy się coś złego i znów wyląduje się w miejscu, z którego się uciekło.
Cały czas szłam więc przed siebie, aż do skrzyżowania wąskiej ulicy, przy której stał sierociniec, z szeroką aleją. Kawałek dalej, za sklepem spożywczym, znajdował się przystanek autobusowy. Zapamiętałam tę drogę, gdy pewnego razu wybraliśmy się na wycieczkę do cyrku. Ponieważ niewiele wiedziałam wówczas o życiu, to wyszłam z założenia, że w tym ogromnym mieście, do którego trafiłam, był tylko jeden autobus i kursował tam, dokąd akurat chciało się pojechać.
Nie miałam pojęcia, która była godzina, ale na zewnątrz panował jeszcze mrok, a autobusy nie jeździły. Przycupnęłam na połamanej ławce i uznałam, że poczekam. Próbowałam nie zasnąć, żeby nikt mi niczego nie ukradł. W końcu jednak zmorzył mnie sen. W zasadzie od razu. Kiedy się obudziłam, autobus właśnie się zatrzymywał. Poderwałam się, torbę nadal trzymałam przyciśniętą do siebie.
– Chciałabym pojechać na dworzec. Proszę.
– Nie jadę na dworzec – odparł gruby kierowca.
– Ale ja muszę tam dotrzeć.
– Wyglądam na taksówkę czy co? Powiedziałem, że tam nie jadę.
– Ale jest pan przecież kierowcą autobusu…
Jakaś młoda kobieta przecisnęła się obok mnie, dała kierowcy pieniądze, dostała od niego karteczkę i usiadła.
– Czy ty jesteś jakaś głupia? Ten autobus nie jedzie na dworzec.
Wysiadłam. Drzwi zamknęły się z piskiem i skrzypieniem i autobus odjechał. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak mała i bezbronna jestem. Zrobiło się już jasno, ale nadal panował chłód. Wyciągnęłam Barbie i razem zastanawiałyśmy się, co zrobić.
– Boję się – powiedziała lalka.
– Będę cię ochraniała – obiecałam.
– Ale to zbyt niebezpieczne.
– Jeszcze nic złego się nie wydarzyło. A w sierocińcu też nie było najprzyjemniej.
– Tak, ale przynajmniej znałyśmy to miejsce. Tego miejsca nie znamy w ogóle.
– Dlatego musimy pojechać do Mariny do Niemiec. Wtedy nie będziemy już same. A ona w każdym miejscu radzi sobie bardzo dobrze.
Rozmawiałyśmy przez jakiś czas, aż w pewnym momencie zatrzymał się samochód, szyba się opuściła i jakiś mężczyzna gestem przywołał mnie do siebie.
– Tak?
– Dokąd chcesz jechać?
– Na dworzec.
– Ile masz lat?
– Dziesięć – skłamałam.
– Wyglądasz mi na góra siedem… Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś?
– Ehmm…
– A może uciekłaś z domu?
– Moi rodzice się rozstali, a mój tata był dla mnie niedobry. Chcę do mamy. Powiedziała, że mogę do niej przyjechać… Mieszka niedaleko dworca i muszę się tam jakoś dostać… – powiedziałam w końcu. Sama byłam zaskoczona tym kłamstwem, ponieważ mój język rzadko okazywał się szybszy od mojej głowy. Był to raczej jeden z talentów Mariny.
– Wsiadaj, zawiozę cię tam. – Mężczyzna chyba łyknął moją historię. Wsiadłam. – Masz szczęście, że jadę właśnie w tym kierunku. To spory kawałek stąd. Twój ojciec podle cię traktował, tak? Pił? Pijacy są podli. Nie zrozum mnie źle, to mogą być najserdeczniejsi ludzie, ale kiedy piją, to koniec. Zamieniają się wtedy w potworów. Mój ojciec też był pijakiem. Bił mnie, aż robiłem się sinozielony. Ale kiedy trzeźwiał, przynosił mi prezenty, jeździł ze mną na ryby i inne takie. Twój ojciec też zabierał cię na ryby? A nie, ty jesteś dziewczynką, lubisz inne rzeczy… Masz dziesięć lat, tak? No nie wiem, wydaje mi się, że obecne dziesięciolatki są takie bardziej… no może nie zawsze, ale czasami są takie bardziej… – Mówił tak przez całą drogę, aż w końcu przestałam go słuchać i zasnęłam.
– Hej, obudź się. – Pogładził mnie po policzku.
– Co?
– Jesteśmy już na dworcu. Gdzie mieszka twoja mama?
– Eeee…
– Jak się nazywa ulica?
– Nazywa się… Mogę stąd dojść na piechotę. Wiem, gdzie to jest.
– No dobrze. Potrzebne ci pieniądze albo coś innego?
– Co?
– Masz… Weź to, mała ślicznotko.
Wysiadłam z wymiętoszonym banknotem w jednej dłoni i plastikową torbą w drugiej. Samochód odjechał, a ja stałam na chodniku. Zrobiło się już bardzo gorąco. Powietrze było suche i smakowało kurzem. Obok mnie przechodziło, przebiegało i przepychało się mnóstwo osób z teczkami, torbami, walizkami i tobołkami. Auta trąbiły. Dwa bezpańskie psy szczekały, przy śmietniku siedział jakiś stary mężczyzna bez nóg i zębów i grał na akordeonie. Jakaś gruba kobieta z siwymi włosami i wielkimi plamami tłuszczu na fartuchu krzyczała: „Pierożki, świeże pierożki!”. Na jednej z ławek bez ruchu leżała chuda staruszka.
Piekły mnie oczy, skórę na całym ciele miałam napiętą i na dodatek burczało mi w brzuchu. Sprawdziłam, czy nikt nie patrzy, po czym rozwinęłam wilgotny, ciepły banknot. Widniał na nim wizerunek starszego mężczyzny z długimi wąsami, krzaczastymi brwiami i surowym, ale mądrym spojrzeniem. Byłam przekonana, że banknot z takim człowiekiem musi być dużo warty. Zastanawiałam się, co zrobię z takim mnóstwem pieniędzy.
Najpierw postanowiłam kupić sobie jeden z tych świeżych pierożków. Albo od razu kilka, na podróż. A potem jeszcze bilet na przejazd pociągiem. I jeszcze coś dla Mariny. Głupio byłoby zjawić się u niej bez prezentu. I może jakiś drobiazg dla jej rodziców? Ale co? Też pierożki? „Dlaczego nie?” – pomyślałam i podeszłam do stoiska.
– Pierożki poproszę – powiedziałam.
– Ile? – zapytała gruba kobieta.
– Dla mnie, dla Mariny i dla jej rodziców.
– Czyli?
– Dla mnie, dla Mariny i dla jej rodziców – powtórzyłam.
– Nie potrafisz liczyć czy co?
Policzyłam nas wszystkich na palcach i z dumą uniosłam cztery palce.
Kobieta pokręciła głową.
– Ach, te dzisiejsze dzieciaki… Wszystko w tym kraju schodzi na psy. Co ty mi pokazujesz? Cztery czy ile?
Pokiwałam głową.
– Dobrze. Dwadzieścia hrywien.
Podałam jej banknot. Potwornie się rozzłościła, a jej wielka okrągła twarz robiła się coraz bardziej czerwona. Wprawdzie zupełnie nie rozumiałam, o co jej chodzi, ale wiedziałam, że w takich sytuacjach najlepiej jest uciec, zanim wydarzy się coś złego.
Znów stanęłam pod drzewem, przy którym wysiadłam z samochodu, i zastanawiałam się, jak mam się dostać do dworca, na drugą stronę tej szerokiej ulicy, po której jeździły te wszystkie samochody i autobusy. Żadna z moich wielu prób nie zakończyła się sukcesem. Kilka razy omal nie potrąciło mnie auto. W końcu głośne trąbienie zwróciło uwagę pewnej młodej kobiety. Wzięła mnie za rękę i szybko przeprowadziła przez ulicę. Potem pokazała mi, gdzie jest wejście na dworzec, wyjaśniła, którędy dojść do kas, i popędziła dalej na swoich szpilkach.
Hala dworca była ciemna i chłodna. Na środku stało dużo ławek. Siedziało na nich kilka osób, a kilka leżało. Po prawej stronie od wejścia znajdowały się kasy, tak jak powiedziała kobieta w szpilkach.
Zajęłam miejsce za starszym mężczyzną, który stał na końcu kolejki. Przy okienku po lewej stronie siedziała na podłodze młoda kobieta z niemowlęciem. Miała takie same czarne włosy jak ja i taką samą ciemną skórę. Dziecko ssało jej pierś i widać było kawałek sutka. Przed nią leżała tabliczka oraz plastikowa miseczka z mnóstwem monet. Starszy mężczyzna stojący przede mną opierał się o wysoką ladę i mówił przez szkło, za którym siedziała ładna kobieta z blond włosami i dużymi różowymi ustami. Wyglądała prawie jak moja Barbie. Ale nie była taka piękna. Mężczyzna dał jej pieniądze, dostał swój bilet i odszedł. W końcu przyszła moja kolej. Stanęłam na palcach i próbowałam wyciągnąć szyję tak bardzo, jak to możliwe, żeby móc porozmawiać z kobietą zza szyby.
– Chciałabym pojechać do Niemiec. Proszę.
– Tak, wiele osób chce to zrobić… Ja też nie miałabym nic przeciwko, mała… – powiedziała kobieta z różowymi ustami.
– Chciałabym pojechać do Niemiec. Mieszka tam moja przyjaciółka.
– Cóż, zatem jesteś bliżej swojego marzenia niż ja, kochanie. – Zaśmiała się i odrzuciła głowę do tyłu, a jej duże różowe usta wydawały się jeszcze większe. – Posłuchaj, mała, jesteś przesłodka, ale muszę dalej pracować. Za tobą stoją ludzie, którzy chcą kupić bilet, wiesz? Będzie lepiej, jeśli wrócisz do mamusi, dobrze?
– Nie jestem mała i też chcę kupić bilet. Bilet do Niemiec! – Demonstracyjnie wyciągnęłam swój banknot i uniósłszy go wysoko nad głową, uderzyłam nim o ladę.
– Ach, myszko, jakie to słodkie. Powinnaś sobie kupić za to kilka cukierków. Na więcej i tak nie wystarczy. Za pięć hrywien do Niemiec? To rozczulające. O Boże. Po prostu nie mogę. – Jej głupi śmiech stawał się coraz głośniejszy, a grube różowe usta coraz paskudniejsze.
– No już, dziecko, wystarczy, nie będziemy tu czekać w nieskończoność – odezwała się jakaś starsza kobieta i po prostu odepchnęła mnie na bok.
Przez dłuższy czas tylko stałam w miejscu i przyglądałam się tym wszystkim różnym ludziom, którzy kupowali bilety do swojego wymarzonego miejsca. Potem miałam już dość, usiadłam na ławce i zaczęłam się zastanawiać. W końcu wpadłam na rozwiązanie. Pieniądze. Potrzebowałam dużo pieniędzy.
Nastało południe. Nadal siedziałam w hali dworca z moją reklamówką, pięcioma hrywnami i głodem, który stał się już nie do wytrzymania. Zastanawiałam się, co jadły dzieci w bidulu. Ciekawe, czy zauważyli, że zniknęłam. Czy mnie szukali? Czy wiedzieli, że niedługo będę w Niemczech? Czy mi tego zazdrościli? A potem myślałam już tylko o jednym: głód, głód, głód, głód…
Nie chciałam wydawać pieniędzy, więc postanowiłam, że zapytam czarnowłosą kobietę z mnóstwem monet w miseczce.
Tak jak ja od wielu godzin siedziała w dworcowej hali. Dziecko trzymała na kolanach, przy piersi albo kładła je na chustce na podłodze.
Podeszłam do niej ostrożnym krokiem.
– Jestem głodna i mam mało pieniędzy. Dałaby mi pani trochę swoich? – zapytałam bardzo grzecznie i dodałam: – Proszę.
– Głupia jesteś czy jaka? Jak myślisz, co ja tu właściwie robię? Co? Spieprzaj, mała szmato, zanim złoję ci skórę. Idź żebrać gdzieś indziej, pizdo. Siedzi tu człowiek cały…
Słyszałam jej krzyki i przekleństwa nawet wtedy, kiedy ciężkie drzwi do hali już się za mną zatrzasnęły.
Południowy skwar był nie do zniesienia. Asfalt wydawał się topić i kiedy siedziałam na schodach prowadzących do wejścia, wydawało mi się, że nad ziemią widzę unoszącą się parę. Jakby ktoś smażył wszystkich ludzi na wielkiej patelni. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale nagle zaczęłam płakać i nie mogłam się opanować. W pewnym momencie nachylił się nade mną jakiś mężczyzna, podał mi cukierka i zapytał:
– Chcesz?
– Mhm. – Sięgnęłam po trochę rozpuszczonego karmelka, rozpakowałam go z szeleszczącej czerwonej folii i włożyłam do ust.
– Nie należysz do smakoszy, mam rację? – Mężczyzna krzywo się uśmiechnął. W kąciku ust miał papierosa. Później bardzo rzadko widywałam go bez niego. – Nazywam się Rocky. – Ciężko opadł na schody obok mnie i podał mi całą torebkę pełną pysznych cukierków. – Chcesz jeszcze trochę?
Poczęstowałam się. Początkowo z wahaniem wyciągałam cukierki z torebki, ale potem coraz śmielej. Odwijałam papierki i wsuwałam do ust coraz więcej lepkiej masy. Po jakimś czasie w mojej buzi znajdował się ogromny zbitek cudownego słodkiego karmelu. Nagle Rocky zaczął się śmiać. Nie wiedziałam dlaczego, ale zrobiłam to samo.
– Przynajmniej trochę cię rozweseliłem – powiedział.
– Mhm… – Dalej walczyłam z masą w moich ustach.
– Tak właściwie to z kim tu jesteś?
Unikałam jego spojrzenia. Wzruszyłam ramionami i próbowałam zdrapać karmel z zębów trzonowych.
– Uciekłaś?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz? Powiedziałaś rodzicom, gdzie jesteś, czy uciekłaś?
– Nie mam rodziców.
– Jesteś z domu dziecka?
– Mhm.
– A więc uciekłaś.
Czułam, jak moje ręce i nogi nagle robią się jak z waty, w uszach pojawiło się pulsowanie.
– Hej, kochanie, zbladłaś. – Pogładził mnie szorstką dłonią po policzku. – Nie musisz się bać. Nie mnie. Przecież na ciebie nie doniosę. Rozumiem cię lepiej, niż ci się wydaje. Też wychowywałem się w sierocińcu, wiesz?
– Też w Słoneczku? – zapytałam nagle.
– Nie. Nie. – Zaśmiał się ochrypłym głosem. – To nie było w Ukrainie. W Gruzji. Ale każdy bidul to gówniane miejsce. Tu czy tam. Wszystko jedno, gdzie się znajduje, mała. Czy razem z tobą uciekł ktoś jeszcze?
– Nie.
– Naprawdę? Tylko ty jedna? Wyrazy szacunku, kochanie, wyrazy szacunku. O rany. Trzeba mieć niemałą odwagę. Jesteś prawdziwym klejnotem. Takie rzeczy zauważam od razu! Mówię ci!
– Po czym?
– Jesteś po prostu wyjątkowa. Widać to na pierwszy rzut oka. Wystarczy spojrzenie twoich oczu! Popatrz na mnie, kochanie, no spójrz!
Zwiesiłam głowę i utkwiłam wzrok w jego kanciastej twarzy z wielkim nosem, na którym znajdowało się dużo małych czarnych punkcików. Jego skóra była równie ciemna jak moja. Spod szerokich brwi pobłyskiwały czarne oczy. Uniósł mój podbródek i spokojnie przyglądał się mojej twarzy.
– Te oczy… O rany, rany… Czy ktoś mógłby się im oprzeć? Jak dorośniesz, będziesz prawdziwą pięknością, kochanie. Jeszcze nigdy nie widziałem oczu o takiej barwie. Co to za kolor? Niebieskozielony? Jest na nim kilka żółtych kropek… I jeszcze te czarne rzęsy, aż trudno uwierzyć, że są prawdziwe. Gdybyś tylko nie miała tak surowego spojrzenia. Ale jest w nim coś dorosłego. Przypominasz małą Lolitę. Ile ty właściwie masz lat?
– Dwanaście.
– Naprawdę? – Uśmiechnął się lekko i wypuścił dym kącikiem ust.
– Nie. Siedem. – Nie wiem dlaczego, ale po prostu nie potrafiłam go okłamać.
– Ojej. I co masz zamiar teraz zrobić? To znaczy, masz jakiś plan? A może po prostu spontanicznie zwiałaś przez okno sierocińca?
– Nie. To znaczy tak. Tak, mam pewien plan i nie, nie zwiałam przez okno. Po prostu stamtąd odeszłam i chcę wyjechać do Niemiec. Tam mieszka Marina, moja najlepsza przyjaciółka. Ma teraz rodziców. To znaczy rodziców adopcyjnych. Ona na mnie czeka. I może już bym tam była, ale nie mogę kupić biletu i nie wiem też, do którego wsiąść pociągu i w ogóle…
– Nieźle. Brzmi naprawdę dobrze. Twoja przyjaciółka wygrała los na loterii. Niemcy są bogaci? Oczywiście. Co za głupie pytanie. No cóż, taka podróż do Niemiec to poważna sprawa. Wydaje mi się, że trwa dobrych kilka dni. I kosztuje mnóstwo kasy. Czy ta twoja przyjaciółka nic ci nie wysłała?
Pokręciłam głową.
– No cóż, to bardzo słabe z jej strony. Czy ty w ogóle masz jakieś pieniądze?
Włożyłam rękę do kieszeni i wyciągnęłam banknot z ponurym mężczyzną.
– Mam to – powiedziałam nieśmiało.
Tak jak się spodziewałam, Rocky zaczął się śmiać.
– Och, kochanie, to nie są żadne pieniądze. To wystarczy co najwyżej na kilka cukierków. – Mocno zaciągnął się papierosem i wypuścił do góry trzy okrągłe chmurki dymu. – Okej, dziewczynko, chyba dziś jest twój szczęśliwy dzień. Pomogę ci. Przecież nie możesz zostać na ulicy. Kto wie, kogo tu spotkasz. Zabiorę cię do siebie. Mieszkają ze mną inne dzieciaki. Są takie jak ty i ja. To pieprzone społeczeństwo także ich wypluło. U mnie wszyscy mają dach nad głową, coś do jedzenia też zawsze się znajdzie. Dogadasz się z nimi. Pokażę ci, jak zarobić trochę pieniędzy, a jeśli ci zabraknie, to dołożę coś od siebie. Kupimy bilet i będziesz mogła pojechać do Niemiec, mój klejnocie. Do pięknego życia. – Położył ciężką dłoń na mojej głowie, rozczochrał mi włosy, potem je wygładził, podniósł się i dodał: – Chodź, weź swoje rzeczy. Zaparkowałem niedaleko stąd.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_