- promocja
- W empik go
Kukuk - ebook
Kukuk - ebook
Koniec lat pięćdziesiątych, gdzieś nad jeziorem. Cały turnus, zamiast zażywać wypoczynku w ośrodku wczasowym, aż huczy od plotek o młodej żonie starego męża. Jaga Bolesna-Tupatajkowa nie przejmuje się jednak tym, co o niej mówią, pochłonięta nową znajomością oraz marzeniami o pewnym zaginionym jeziorze.
Tymczasem zbliża się sobótkowa noc, jedyna taka w roku. Noc wyczekiwanych cudów… i koszmarów powracających niczym echo z samego dna studni.
Opowiadanie zostało opublikowane w antologii „Kwiat paproci i inne legendy słowiańskie” (2023).
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-62-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uszanowanie pani doktorowej.
Uprzejmie kiwała głową w odpowiedzi. Na lewo, na prawo, na wszystkie strony świata. Który to już raz darowała sobie tłumaczenia, że wedle wszelkich językowych prawideł doktorowa to inaczej żona doktora, tymczasem jej mąż dorobił się tytułu profesorskiego. Nie liczyła, bo i po co? Choć ten przekaz jeszcze by miał szansę dotrzeć do celu – gdyby zamiast podkreślać własne tytuły, zasłoniła się godnością mężowską i mężowskimi zasługami. Mąż mój, proszę panów, jest z zawodu profesorem. Mąż mój, proszę pań, jest człowiekiem zasłużonym dla ojczyzny i nauki. Cenionym. Wybitnym.
Mój mąż, proszę państwa.
Mój mąż.
Przyjechali tu z turnusem rodzinnym, choć tylko we dwoje. Cały ośrodek wypoczynkowy plotkował, że wczasują tu co roku ponad normę czasową, w warunkach bez mała luksusowych, a to za sprawą osobiście i głęboko wdzięcznego kierownika. Bo ten łysiejący jegomość, ten poczciwina jakby wiecznie zafrasowany, to był Tupatajko Leopold, wybitny specjalista od spraw sercowych, zaś kobieta u jego boku to nie córka, proszę państwa, nie Tupatajkówna na nieco spóźnionym wydaniu, choć mogłoby się tak wydawać. Nie córka jednak – a żona! Tupatajkowa Jadwiga, państwo sobie wyobrażą. Żona jak malowanie, żonka, żoneczka, istne cacuszko. Taka zgrabna, strzelista, aż miło oko zawiesić. Niby też doktorka, szeptał ośrodek, i też sercowa, jak mąż. Ale gdzieżby ona bez niego, proszę państwa…
No coś podobnego?
A tak, tak.
No wie pani…
Co pan, wczoraj się urodził? Jak świat światem, piękne, młode ptaszyny wiją sobie najlepsze gniazdka pod skrzydłami takich starych, ślepych gawronów.
Oj tak, tak… Kukułeczki takie!
Kukułeczki, otóż właśnie! Nim się człowiek obejrzy, ta już się mości wygodnie.
A dajcie wy spokój…
A co, a nie?
A pan by nie przygarnął? Takiej ptaszyny? Proszę pana!
Proszę pani, no co też pani!
Tak, proszę pana, tak… Ja sroce spod ogona nie wypadłam, proszę pana. Ja swoje wiem.
Niosły się szepty i żarty, cmokania i zatroskane komentarze, niosły się po całym ośrodku razem z wiatrem od jeziora. Bo kto to widział, żeby taka młoda z takim starym. Taki stary z taką młodą. Kto to widział!
Cóż. Jaga zawsze miała dobre serce, nie żałowała więc ludziom ciekawych widoków. Co rano zjawiała się w stołówce razem z mężem, zbierając uszanowania – oto, proszę państwa, wybitny specjalista od spraw sercowych, u jego boku zaś żona, żonka, żoneczka, szczupła i prosta niczym trzcina, z włosami upiętymi wysoko, jak lubiła najbardziej, w kolorowych fatałaszkach. I tylko przelotny błysk w jej niespotykanie żółtych oczach zdradzał pokłady kpiny i inteligencji, lecz komu by się chciało przyglądać, kiedy nogi takie zgrabne, kibić taka wąska, aż by człowiek chwycił, ach, ależ by chwycił!
Stolik zajmowali zwykle w ustronniejszym kącie, zaraz pod oknem. Śniadanie zjadali wspólnie, bez pośpiechu – wszak byli na wczasach, wolni od obowiązków dnia codziennego, którym by się trzeba na gwałt podporządkować, żeby zdążyć, żeby dopilnować, dopełnić, dopiąć, stanąć na wysokości zadania. Na koniec wypijali kawę zbożową z wyszczerbionych kubków, po czym wybitnego specjalistę zaczynało nosić jak młokosa.
„Jadwiniu ty moja”, zawsze tak do niej mówił. Jak gdyby wciąż nie mógł uwierzyć, jak to się stało, że ona tak z nim, więc wciąż przyklepywał, tak na wszelki wypadek, sprawdzał, upewniał się, że to nie sen czy inne złudzenie.
– Jadwiniu ty moja, to ja się może… może udam? Co? Jak ty uważasz?
Z uśmiechem rozedrganym w kącikach ust Jaga pokręciła głową. No bo cóż tu ona miała do uważania? Małżeństwem byli od lat już piętnastu, zdążyła się przecież połapać, że myśleć ten jej Tupatajko potrzebował tak jak oddychać, a najlepiej myślało mu się w ruchu. Niespokojna dusza na niespokojnych nogach. Powsinoga zatracony.
– Tylko się nie zgub w lesie – poprosiła półżartem.
– Oj, byłby wstyd. – Tupatajko pokręcił szpakowatą głową. – Wstyd na cały ośrodek!
Lecz ona machnęła ręką.
– A tam wstyd. Tylko jak ja tam ciebie potem znajdę? – Jaga skinęła na gęstwinę okolicznych borów, która zieleniła się ciemno za oknami stołówki. – Sama się zgubię i dopiero będzie.
Jeszcze całus w policzek i mogli się rozejść do swych spraw prywatnych, pełni ludzkiego uszanowania i zbożowej kawy. On miał tu już swoje ścieżki, które wydeptywał z oddaniem, ona zaś ulubione miejsce na plaży. Wypatrzyła je sobie zaraz pierwszego dnia. Leżało na uboczu, z dala od wody, za to blisko linii drzew, gdzie piasek jeżył się dziesiątkami patyków, sosnowych igieł i szyszek. Jaga rozsiadała się tam na leżaku, z nogami w słońcu, głową w cieniu i papierosem w dłoni. Spoglądając na migotliwą taflę rozległego jeziora, cieszyła się tym skrawkiem samotności.
Lecz nie tym razem. Już z daleka spostrzegła, że jakaś kobieta w pasiastej sukience mocowała się właśnie z równie pasiastym leżakiem, usiłując rozłożyć go w cieniu drzew. Wypchana słomiana torba co chwilę zjeżdżała jej z ramienia na łokieć i obijała charakterystyczną krągłość brzucha.