- W empik go
Kulawe konie - ebook
Kulawe konie - ebook
Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry…
Wykluczeni z grona czempionów z Regent’s Park, zesłani do Slough House za narkotyki i pijaństwo, za rozpustę i wpadki, za politykowanie i zdrady… Fatalnie dobrani i znakomicie wyszkoleni przeciętniacy pod wodzą Jacksona Lamba nie przeprowadzają już operacji. Przekładają tylko papiery.
Żaden z nich nie wstąpił jednak do kontrwywiadu po to, by stać się kulawym koniem.
Zostaje porwany chłopak. Zapowiedziano internetową transmisję na żywo z jego ścięcia.
Odgórne instrukcje są jednoznaczne – ale przecież kulawe konie ze Slough nie będą siedzieć cicho i patrzeć…
Nigdy nie lekceważ tych, którzy nie mają nic do stracenia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66873-21-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto w jaki sposób River Cartwright wypadł z szybkiego toru i dołączył do „kulawych koni”.
We wtorek rano dwadzieścia po ósmej na King’s Cross roiło się od ludzi, których S.D. nazywał „pozostałymi”: „To niebiorący udziału w walkach, River. Całkiem zacne zajęcie w czasach pokoju”. Miał kodycyl. „Nie mieliśmy pokoju od września 1914 roku”.
Myśl o S.D. sprawia, że River przekształca liczbę w głowie na rzymskie cyfry. MCMXIV.
Przystanął i udał, że zerka na zegarek; gest, którego nie da się odróżnić od prawdziwego zerkania na zegarek. Dojeżdżający do pracy opływali go niczym woda skałę, dając upust swojemu poirytowaniu chrząknięciami i głośnymi westchnieniami. Przy najbliższym wyjściu – w jasnej przestrzeni, przez którą wpadało słabe styczniowe światło – stali niczym posągi dwaj ubrani na czarno „zadaniowcy”. Niebiorący udziału w walkach, dla których rok 1914 był już odległą przeszłością, nie zauważali ich ciężkiego uzbrojenia.
Zadaniowcy, nazywani tak, bo potrafili wykonać swoją robotę, zgodnie z instrukcjami trzymali się sporo za nim.
Prawie dwadzieścia metrów przed nim znajdował się cel.
– Biały T-shirt, niebieska koszula – powtórzył szeptem River.
Teraz dodawał szczegóły do skąpego opisu podanego przez Spidera: młody mężczyzna, z wyglądu prawdopodobnie z Bliskiego Wschodu; podwinięte rękawy niebieskiej koszuli; czarne dżinsy, nowe i jeszcze sztywne. Kto by kupował nowe spodnie na taki wypad? Odsunął od siebie tę informację. Na takie pytania przyjdzie czas później.
Plecak na prawym ramieniu celu mocno ciążył ku ziemi, więc pewnie sporo ważył. Kabel wsunięty w ucho, jak u Rivera, mógł być od iPoda.
– Potwierdź kontakt wzrokowy.
River dotknął lewą ręką lewego ucha i powiedział cicho do czegoś, co wyglądało jak guzik na mankiecie:
– Potwierdzam.
W hali tłoczyła się grupka turystów; ułożenie ich bagaży świadczyło o tym, że ustawiali się przy wejściach do wagonów. River obszedł ich, nie odrywając wzroku od celu, który zmierzał na perony w dalszym budynku – te, z których odchodziły pociągi w kierunku Cambridge i na wschód.
Pociągi z reguły mniej zatłoczone niż ekspresowe HST jadące na północ.
W jego głowie pojawiły się nieproszone obrazy: poskręcane kawałki metalu rozrzucone na odcinku wielu kilometrów popękanych torów. Płonące krzaki przy torach, wiszące na nich kawałki mięsa.
„Musisz brać pod uwagę – jak ujął to S.D. – że czasem dochodzi do najgorszego”.
Najgorsze przyrastało w tempie wykładniczym przez ostatnich kilka lat.
Dwaj gliniarze z BTP przy przejściu biletowym zignorowali cel, ale przyglądali się uważnie Riverowi. Nie podchodźcie – ostrzegł ich bez słów. Nawet się do mnie nie zbliżajcie.
To za sprawą drobnych szczegółów upadały wielkie przedsięwzięcia. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, była słyszalna wymiana zdań; cokolwiek, co mogłoby zaniepokoić cel.
Gliniarze wrócili do rozmowy. River przystanął i mentalnie się przegrupował.
River Cartwright był młodym człowiekiem średniego wzrostu. Jasnowłosy, o bladej cerze i szarych oczach o spojrzeniu, które często wyrażało wewnętrzne skupienie, z dość ostrym nosem i małym pieprzykiem na górnej wardze. Kiedy się koncentrował, marszczył brwi w taki sposób, że można to było wziąć za wyraz konsternacji. Dziś był ubrany w niebieskie dżinsy i ciemną kurtkę. Jednak gdyby ktoś zapytał go tego ranka o jego wygląd, wspomniałby o swoich włosach. Ostatnio lubił chodzić do tureckiego fryzjera, który obcinał go dość krótko, a potem traktował uszy żywym ogniem. Nie dają człowiekowi żadnego ostrzeżenia, że coś takiego ma się zaraz stać. Po tych zabiegach River wstawał z fotela wyszorowany i wyparzony jak próg drzwi. Nawet teraz w podmuchach przeciągu czuł mrowienie na czubku głowy.
Nie odrywając wzroku od celu, znajdującego się teraz trzydzieści pięć metrów przed nim – a konkretnie: nie odrywając wzroku od jego plecaka – River znów powiedział do guzika:
– Idźcie za nim. Ale utrzymujcie dystans.
Jeśli za najgorsze uznać detonację w pociągu, to na drugim miejscu plasowałaby się detonacja na peronie. Niedawne wydarzenia pokazały, że ludzie są najbardziej bezbronni w drodze do pracy. Nie dlatego, że są słabsi, ale dlatego, że jest ich wielu, ściśniętych w zamkniętych pomieszczeniach.
Nie obejrzał się; ufał, że ubrani na czarno zadaniowcy są niedaleko za nim.
Po lewej stronie od Rivera znajdowały się punkty z kanapkami i kawą, pub i stoisko z wypiekami. Po prawej miał za chwilę odjechać długi pociąg. Podróżni na peronie wpychali walizki przez drzwi, nad głową gołębie hałaśliwie przelatywały z belki na belkę. Z megafonu padł komunikat i tłum za plecami Rivera zafalował, gdy zaczęli się od niego oddzielać pojedynczy podróżni.
Na stacjach kolejowych zawsze jest to poczucie zdławionego ruchu. Tłum jest jak eksplozja, która ma dopiero nastąpić. Ludzie to odłamki. Po prostu jeszcze o tym nie wiedzą.
Cel znikł za gromadką podróżnych. River przesunął się w lewo i cel znów się pojawił.
River minął jeden z punktów z kawą i na widok siedzącej pary powróciło wspomnienie. Wczoraj o tej porze był w Islington. Jego ocena sprawności obejmowała stworzenie dossier jakiejś osoby publicznej: Riverowi przydzielono ministra kultury z gabinetu cieni, który niedawno miał dwa niewielkie wylewy i przebywał w prywatnej klinice w Herfordshire. Wyglądało na to, że proces nominowania jego zastępcy nie został uruchomiony, więc River wybrał jednego z własnej inicjatywy i przez dwa dni śledził Lady Di, nie pozwalając się zauważyć – biuro/siłownia/biuro/winiarnia/biuro/dom/kawiarnia/biuro/siłownia… To właśnie logo tego miejsca wywołało skojarzenia. S.D. w jego głowie warknął karcąco: „Skup się na robocie. To samo miejsce, dobry pomysł?”.
Dobry pomysł.
Cel odbił w lewo.
– Potterville – mruknął do siebie River.
Przeszedł pod wiaduktem i też skręcił w lewo.
Rzut oka na niebo nad głową – szare i wilgotne jak ścierka do naczyń – i River był już przy wejściu do małej hali mieszczącej perony 9, 10 i 11. Ze ściany po jej zewnętrznej stronie wystawała połowa wózka na bagaż: peron 9 i ¾, skąd odjeżdżał pociąg do Hogwartu. Wszedł do środka. Cel schodził już na dół, na peron 10.
Wszystko przyspieszyło.
Wokół nie było wielu ludzi – następny pociąg odjeżdżał dopiero za piętnaście minut. Jakiś mężczyzna czytający gazetę na ławce, i w sumie to tyle. River przyśpieszył kroku, zmniejszył dystans. Wychwycił za plecami zmianę dźwięków – z wszechobecnego gwaru na pełen skupienia pomruk – i domyślił się, że to zadaniowcy przyciągnęli uwagę.
Cel się jednak nie obejrzał. Poruszał się dalej, jakby zamierzał wsiąść do najodleglejszego wagonu: biały T-shirt, niebieska koszula, plecak i tak dalej.
River znów zbliżył usta do guzika. Wypowiedział słowa: „Brać go”, i puścił się biegiem.
– Wszyscy na ziemię!
Mężczyzna na ławce podniósł się i natychmiast został powalony przez postać w czerni.
– Na ziemię!
Z przodu jeszcze dwóch mężczyzn zeskoczyło z dachu pociągu i przecięło drogę celowi. Ten odwrócił się i zobaczył Rivera, który pokazywał mu ręką, żeby padł na ziemię.
Zadaniowcy wykrzykiwali polecenia.
„Plecak!”
„Rzuć plecak!”
– Połóż plecak na ziemię – powiedział River. – I uklęknij.
– Ale ja nie…
– Rzuć plecak!
Cel rzucił plecak. Natychmiast przejęła go czyjaś ręka. Inne ręce chwyciły za kończyny: cel leżał płasko na ziemi, z rozrzuconymi rękoma i nogami, a tymczasem plecak podano Riverowi. On zaś umieścił go ostrożnie na pustej teraz ławce i rozsunął suwak.
Gdzieś nad jego głową rozległ się z głośników automatyczny komunikat. _000">Inspektor Samms proszony o zgłoszenie się do centrum dowodzenia_.
Książki, notes formatu A4, metalowy piórnik.
_Inspektor Samms_…
Plastikowy pojemnik na jedzenie, w nim kanapka z serem i jabłko.
_001">_…_proszony o zgłoszenie się do_…
River podniósł wzrok. Drgała mu warga. Całkiem spokojnie…
…_centrum dowodzenia_.
…powiedział:
– Przeszukać go.
– Nie róbcie mi krzywdy! – Głos chłopaka był zduszony. Leżał z twarzą wciśniętą w podłogę, jego głowa znajdowała się na celowniku.
Celu, upomniał się River. Nie chłopaka. Celu.
_Inspektor Samms_…
– Przeszukać go! – Znów skupił się na plecaku. W piórniku były trzy długopisy i spinacz.
…_proszony o zgłoszenie się do_…
– Jest czysty.
River rzucił piórnik na ławkę i obrócił plecak do góry dnem. Książki, notes, jakiś zbłąkany ołówek, paczuszka chusteczek higienicznych.
…_centrum dowodzenia_…
Wszystko rozsypało się po podłodze. Potrząsnął plecakiem. W kieszeniach nic nie było.
– Sprawdźcie go jeszcze raz.
– Jest czysty.
_Inspektor Samms_…
– Czy ktoś w końcu wyłączy to gówno?
Wychwycił nutę paniki we własnym głosie i zacisnął usta.
– Jest czysty. Sir.
…_proszony o zgłoszenie się do_…
River jeszcze raz potrząsnął plecakiem, jakby to był szczur, upuścił go.
…_centrum dowodzenia…_
Jeden z zadaniowców zaczął cicho i z przejęciem mówić coś do mikrofonu wpiętego w kołnierzyk.
River uświadomił sobie, że ktoś wpatruje się w niego przez okno czekającego pociągu. Zignorował tę kobietę i ruszył truchtem wzdłuż peronu.
– Sir?
Słychać w tym było pewien sarkazm.
_Inspektor Samms proszony o zgłoszenie się do centrum dowodzenia_.
Niebieska koszula, biały T-shirt, pomyślał River.
Biała koszula, niebieski T-shirt?
Przyspieszył kroku. Gdy dotarł do barierki na przejściu biletowym, policjant z BTP zrobił krok w jego stronę, ale River wyminął go w biegu, krzyknął nieskładnie jakieś polecenie i pognał ile sił w nogach z powrotem do głównej hali.
_Inspektor Samms_… – i w tym miejscu urwał się nagrany komunikat, zakodowana wiadomość dla personelu, że wykryto zagrożenie i trwa alarm. Zamiast tego rozległ się głos prawdziwej osoby:
– W związku ze zdarzeniem naruszającym ochronę dworzec zostanie ewakuowany. Proszę skierować się do najbliższego wyjścia.
Miał góra trzy minuty, zanim przyjadą „psy”.
Stopy Rivera jakby same niosły go w stronę głównej hali, póki wciąż miał dość miejsca, by się poruszać. Ale wszędzie wokół ludzie wysiadali z pociągów, komunikaty spowodowały wstrzymanie podróży, które jeszcze się nie rozpoczęły, i bardzo niewiele brakowało do wybuchu paniki – w takich miejscach jak dworce kolejowe i lotniska zbiorowa panika zawsze czai się tuż pod powierzchnią. Często wspominany flegmatyczny spokój Brytyjczyków niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.
Szum i trzaski z głośników.
– _002">_Proszę spokojnie udać się do najbliższego wyjścia – rozległo się z głośników. – W tej chwili dworzec jest zamknięty.
– River?
– Spider?! – wrzasnął do guzika. – Ty kretynie, źle podałeś kolory!
– Co się tu, do diabła, dzieje? Tłumy wychodzą każdym…
– Biały T-shirt, niebieska koszula. Tak powiedziałeś.
– Nie, mówiłem niebieski T-shirt, biała…
– Pierdol się, Spider. – River wyszarpnął słuchawkę z ucha.
Dotarł do schodów – miejsca, gdzie tłum jest zasysany do metra. Teraz się z niego wylewał. Dominowało poirytowanie, ale dało się też wyczuć inne emocje: strach, tłumiony popłoch. Większość z nas uważa, że niektóre rzeczy przytrafiają się tylko innym. Wielu z nas sądzi, że jedną z takich rzeczy jest śmierć. Słowa płynące z głośników osłabiły to przekonanie.
– W tej chwili dworzec jest zamknięty. Proszę udać się do najbliższego wyjścia.
To metro jest główną arterią miasta, pomyślał River. Nie peron, z którego odjeżdżają pociągi na wschód. Metro.
Wcisnął się w tłum ewakuowanych, ignorując ich wrogość. „Proszę mnie przepuścić”. To niewiele dało. „Ochrona. Proszę mnie przepuścić”. To podziałało lepiej. Wprawdzie nie otworzyła się przed nim ścieżka, ale ludzie przestali spychać go do tyłu.
Dwie minuty do przyjazdu psów. Niecałe.
Korytarz rozszerzał się u dołu schodów. River pognał za róg, gdzie było trochę więcej przestrzeni – automaty z biletami przy ścianach, okienka kas z poopuszczanymi żaluzjami; ludzie, którzy jeszcze niedawno stali w kolejkach, dołączyli do tłumu zmierzającego gdzie indziej. Zbiorowisko już się przerzedziło. Zatrzymano ruchome schody i zabezpieczono je taśmą, żeby idioci trzymali się od nich z daleka. Na peronach poniżej było coraz mniej pasażerów.
Rivera zatrzymał gliniarz z BTP.
– Dworzec jest ewakuowany. Ne słyszysz cholernych megafonów?
– Jestem z wywiadu. Perony już puste?
– Z wywia…?
– Perony puste?
– Są ewakuowane.
– Jesteś pewien?
– Tak mi powie…
– Macie tu monitoring?
– Oczywiście, mamy…
– Zaprowadź mnie.
Hałas wokół trochę przycichł; echa oddalających się podróżnych odbijały się od sufitów. Zbliżały się jednak inne dźwięki: szybkie, ciężkie kroki na wyłożonej kafelkami podłodze. Psy. River miał niewiele czasu, żeby wszystko naprawić.
– Teraz.
Gliniarz zamrugał, ale wychwycił naglący ton Rivera – trudno go było nie zauważyć – i wskazał przez ramię na drzwi z napisem „Zakaz wstępu”. River przeszedł przez nie, nim zjawiły się psy.
W małym pomieszczeniu bez okien pachniało bekonem. Wyglądało jak kryjówka podglądacza. Obrotowe krzesło naprzeciw rzędu monitorów. Każdy z nich miarowo mrugał, pokazując z różnych ujęć tę samą scenę: opuszczony peron metra. To było jak nudny film science fiction.
Powiew przeciągu zawiadomił go, że gliniarz wszedł do środka.
– Który peron jest który?
Gliniarz mu pokazał: pogrupowane po cztery.
– Północny. Piccadilly. Victoria.
River przyglądał się im. Co dwie sekundy kolejne mrugnięcie.
Spod podłogi dobiegł odległy pomruk.
– Co to?
Gliniarz gapił się na niego.
– Co?
– To pociąg metra.
– To one kursują?
– Dworzec jest zamknięty – wyjaśnił policjant, jakby rozmawiał z idiotą – ale linie działają normalnie.
– Wszystkie?
– Tak. Ale żaden pociąg się tu nie zatrzyma.
Nie musiał się zatrzymywać.
– Co jest następne?
– Co jest…?
– Następny pociąg, do cholery. Z którego peronu?
– Victoria. Na północ.
River był już za drzwiami.
U góry schodów stał niski ciemnowłosy mężczyzna, zagradzając mu drogę powrotną do głównej hali dworca. Rozmawiał przez słuchawki. Na widok Rivera ton jego głosu nagle się zmienił.
– Jest tutaj.
Ale Rivera już nie było. Przeskoczył przez barierkę i był u szczytu najbliższych ruchomych schodów; zerwał zabezpieczającą je taśmę; zbiegał po zwykłych schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Na dole było upiornie pusto. Znów ten klimat z filmu SF.
Pociągi metra przejeżdżały przez nieczynne stacje bardzo powoli. River dotarł na opustoszały peron dokładnie w chwili, gdy pociąg wtaczał się na niego jak wielkie, ociężałe zwierzę z oczyma utkwionymi tylko w nim. A miał wiele oczu. River czuł je wszystkie na sobie, spojrzenia ludzi uwięzionych w brzuchu bestii; wpatrywali się w niego, gdy popatrzył wzdłuż peronu i zobaczył kogoś, kto właśnie pojawił się w wejściu na drugim końcu.
Biała koszula. Niebieski T-shirt.
River rzucił się biegiem.
Za nim biegł ktoś jeszcze, wołając go po imieniu, ale to nie miało znaczenia. River ścigał się z pociągiem. Ścigał się i wygrywał – zrównał się z nim i go wyprzedzał; jak w zwolnionym tempie słyszał jego mechaniczny zgrzyt potęgowany panicznym, narastającym w środku strachem. Słyszał łomotanie w okna. Zdawał sobie sprawę, że maszynista wpatruje się w niego z przerażeniem, przekonany, że biegnący zaraz rzuci się na tory. River nie mógł jednak nic poradzić na to, co myślą inni – River mógł tylko robić to, co robił, czyli biec wzdłuż peronu dokładnie z taką szybkością, z jaką biegł.
Przed nim – w niebieskim T-shircie i białej koszuli – ktoś także robił jedyne, co mógł.
Riverowi nie starczyło tchu, żeby krzyknąć. Ledwie starczało mu tchu, żeby przeć naprzód, ale udało mu się…
Niemal mu się udało. Niemal był wystarczająco szybki.
Za nim ktoś znów zawołał go po imieniu. Za nim pociąg nabierał prędkości.
Zdał sobie sprawę, że wyprzedza go kabina maszynisty, pięć jardów od celu.
Bo to był cel. To od początku był cel.
Dystans między nimi błyskawicznie się kurczył i River zobaczył, że to młody chłopak – osiemnaście, dziewiętnaście lat? Czarne włosy. Śniady. W niebieskim T-shircie i białej koszuli – pierdol się, Spider – którą właśnie rozpinał, odsłaniając pas napakowany…
Pociąg zrównał się z celem.
River wyciągnął rękę, jakby chciał przyciągnąć do siebie metę.
Kroki za jego plecami zwolniły i ucichły. Ktoś zaklął.
River był już tuż przy celu – pół sekundy od niego.
To jednak nie wystarczyło.
Cel pociągnął linkę przy pasie.
I to by było wszystko.2
Wyjaśnijmy sobie przynajmniej tyle: Slough House ani nie znajduje się w Slough, ani nie jest domem. Jego drzwi wejściowe czają się w zakurzonym zakamarku między lokalami handlowymi w gminie Finsbury, rzut beretem od stacji metra Barbican. Na lewo od nich mieści się dawny kiosk z gazetami (obecnie kiosk połączony ze sklepikiem spożywczym, monopolowym i wypożyczalnią DVD); na prawo – chińska restauracja New Empire, której okna zawsze są zasłonięte grubą czerwoną zasłoną. Napisane na maszynie menu oparte o szybę pożółkło z biegiem lat, ale nigdy go nie wymieniono; zmiany są po prostu nanoszone markerem. O ile dla przetrwania kiosku kluczowe okazało się poszerzenie działalności, o tyle długoterminową strategią New Empire jest oszczędność; dania są regularnie wykreślane z menu niczym numery z karty do bingo. Jackson Lamb jest przekonany, że w końcu New Empire będzie oferować tylko ryż smażony po kantońsku i wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym. A wszystko to serwowane za grubymi czerwonymi zasłonami, jakby niewielki wybór był tajemnicą wagi państwowej.
Frontowe drzwi, jak już wspomniano, czają się w zakamarku. Są pokryte zestarzałą już czarną farbą i ochlapane przez przejeżdżające samochody, a przez szybkę u góry nie widać światła. Pusta butelka po mleku już od tak dawna stoi w ich cieniu, że miejskie porosty na dobre przytwierdziły ją do chodnika. Nie ma dzwonka, a skrzynka na listy zasklepiła się jak rana z dzieciństwa: jakikolwiek list – a pod ten adres nigdy nie przychodzi żadna poczta – popychałby tylko jej klapkę, ale nie dałby rady wpaść do środka. Zupełnie jakby te drzwi były atrapą istniejącą tylko po to, by stworzyć strefę buforową między sklepikiem a restauracją. I rzeczywiście, można by całymi dniami siedzieć na przystanku autobusowym naprzeciwko i ani razu nie zobaczyć nikogo, kto by ich używał.
Tyle tylko że gdyby ktoś zbyt długo siedział na tym przystanku, zainteresowano by się jego obecnością. Obok takiej osoby mógłby usiąść krępy mężczyzna, prawdopodobnie żujący gumę. Jego obecność działałaby zniechęcająco. Otaczałaby go aura tłumionej agresji, urazy żywionej na tyle długo, że przestało być dla niego ważne, na kim się wyładuje. Ten facet będzie cię obserwował, dopóki sobie nie pójdziesz.
Tymczasem do kiosku co jakiś czas ktoś wchodzi albo stamtąd wychodzi. I zawsze coś się dzieje na chodniku, ciągle przechodzą ludzie zmierzający w jedną czy w drugą stronę. Ulicą przetacza się zamiatarka, obrotowe szczotki zgarniają niedopałki papierosów, odłamki szkła i kapsle od butelek. Dwóch mężczyzn próbuje się wyminąć i wykonuje ten taniec uników – każdy ruch jednego jest lustrzanym odbiciem ruchów drugiego – ale jakoś udaje im się na siebie nie wpaść. Kobieta rozmawiająca przez komórkę, przechodząc, zerka na swoje odbicie w szybie. Daleko w górze z warkotem przelatuje helikopter relacjonujący dla jakiejś stacji radiowej, gdzie trwają roboty drogowe.
I codziennie gdy to wszystko się dzieje, drzwi pozostają zamknięte. Nad New Empire i sklepikiem wznoszą się ku ponuremu październikowemu niebu cztery piętra Slough House; na ramach okien łuszczy się farba, szyby są brudne, ale da się przez nie zajrzeć do środka. Pasażerowi siedzącemu na górnym piętrze przejeżdżającego autobusu, który na dłuższą chwilę musi się tu zatrzymać – a coś takiego z łatwością może się zdarzyć, wystarczy kombinacja czerwonych świateł, nieustannych robót drogowych i słynnej inercji londyńskich autobusów – okna oferują widok na pomieszczenia na pierwszym piętrze, w których dominują żółcie i szarości. Stare żółcie i stare szarości. Żółte są ściany, a raczej te ich fragmenty, których nie zasłaniają szare szafki na dokumenty i szare biurowe regały z nieaktualnymi pozycjami referencyjnymi; niektóre leżą, inne opierają się o towarzyszy, żeby się nie przewrócić, kilka wciąż stoi prosto, a litery na ich grzbietach wyglądają jak widma w sztucznym świetle, które miesza się z naturalnym. W innych miejscach widać poupychane jak popadnie segregatory; wiele z nich jest powciskanych na półki tak ciasno, że niektóre wystają, jakby w każdej chwili mogły spaść. Sufity też mają niezdrowy, żółtawy kolor, tu i ówdzie pokryte są pajęczynami. A biurka i krzesła w pokojach na pierwszym piętrze są metalowe i funkcjonalne tak jak regały; prawdopodobnie pozyskano je z tego samego źródła – z likwidowanych koszar albo z bloku administracyjnego jakiegoś więzienia. Nie są to krzesła, na których można wygodnie się rozsiąść i w zamyśleniu patrzeć przed siebie. I nie są to biurka, które można traktować jak przedłużenie własnej osobowości, ustawiając na nich zdjęcia i maskotki. Te fakty same w sobie dostarczają pewnych informacji: a mianowicie że ci, którzy tutaj pracują, nie są na tyle cenieni, by pracodawców obchodził ich komfort. Mają siedzieć i robić to, co do nich należy, tak by nic ich przy tym nie rozpraszało. A potem mają wyjść tylnymi drzwiami, niezauważeni przez kierowcę zamiatarki czy kobiety rozmawiające przez komórkę.
Z górnego piętra autobusu nie za dobrze widać pomieszczenia piętro wyżej, ale można dojrzeć takie same pożółkłe od nikotyny sufity. Jednak nawet trzypoziomowy autobus wniósłby niewiele nowego: biura na drugim piętrze są przygnębiająco podobne do tych poniżej. A poza tym informacja zapisana złotymi literami na ich oknach skutecznie sprawia, że każdy traci zainteresowanie. „W.W. Henderson” – głosi. „Kancelaria notarialno-prawna”. Od czasu do czasu za ekstrawagancko szeryfowymi czcionkami tego od dawna nieaktualnego logo pojawi się jakaś postać i spojrzy na ulicę w dole, jakby patrzyła na coś zupełnie innego. Jednak cokolwiek to jest, nie przykuje uwagi mężczyzny na dłużej. Za chwilę już go tam nie będzie.
Najwyższe piętro nie zapewnia takich rozrywek, ponieważ jego okna są zasłonięte. Ktokolwiek zamieszkuje ten poziom, najwyraźniej nie ma ochoty, by przypominano mu o świecie zewnętrznym ani by przypadkowy promień słońca przeniknął przez otaczający go mrok. Jednak to również jest pewna wskazówka, ponieważ sugeruje, że duch nawiedzający owo piętro ma wolność wyboru i może się zdecydować na ciemność, a wolność wyboru zasadniczo przysługuje tylko szefom. A więc Slough House – nazwa ta nie pojawia się w żadnych oficjalnych dokumentach, nagłówkach papieru listowego, na żadnych tabliczkach, rachunkach czy umowie dzierżawy ani na wizytówkach, w książce telefonicznej czy w bazie biura nieruchomości i w ogóle nie jest nazwą tego budynku, chyba że jedynie w najbardziej potocznym sensie – jest ewidentnie zarządzane z górnego piętra, choć sądząc po monotonnym, żałosnym wystroju, tutejsza hierarchia ma ograniczony charakter. Albo jesteś na samej górze, albo nie. A na samej górze jest tylko Jackson Lamb.
W końcu światła się zmieniają. Autobus krztusi się, rusza i zaczyna się toczyć w stronę katedry Świętego Pawła. I w ciągu tych ostatnich kilku sekund nasz pasażer na górnym piętrze autobusu może się zastanawiać, jak to jest pracować w tych biurach. Może nawet fantazja na chwilę podsunie mu wizję, w której ów budynek nie jest podupadłą kancelarią, lecz nadziemnym lochem, do którego trafiają za karę nieudacznicy z jakichś służb. Trafiają tu za _003">_narkotyki, pijaństwo i rozwiązłość; z powodów politycznych i za zdradę; za to, że są nieszczęśliwi i popadają w zwątpienie, i za niewybaczalne niedbalstwo polegające na dopuszczeniu do tego, by mężczyzna wysadził się w powietrze na peronie metra, zabijając lub ciężko raniąc około stu dwudziestu osób i powodując realne straty w wysokości trzydziestu milionów funtów oraz prognozowany spadek dochodów z turystyki w wysokości dwóch i pół miliarda. W efekcie budynek staje się więc administracyjnym miejscem zsyłki, do którego trafia nadmiar papierów sprzed epoki cyfrowej oraz partacze i wyrzutki, którzy przestali być potrzebni – i gdzie to wszystko może spokojnie porastać kurzem.
Naturalnie takie złudzenie nie przetrwałoby czasu, jakiego potrzebuje autobus, by przejechać pod pobliską kładką dla pieszych. Ale jedno podejrzenie mogłoby przetrwać trochę dłużej: że żółcie i szarości dominujące w wystroju nie są tym, czym się w pierwszej chwili wydają – że żółć nie jest wcale żółcią, lecz znużoną bielą brudną od nieświeżych oddechów, tytoniu, oparów zupek instant i płaszczy suszących się na kaloryferach; i że szarość wcale nie jest szarością, lecz czernią, która straciła wolę walki. Jednak również ta myśl szybko wyblaknie, bo niewiele rzeczy związanych ze Slough House pozostaje w pamięci. Trwała okazała się tylko jego nazwa, która narodziła się wiele lat temu, w trakcie swobodnej rozmowy dwóch szpiegów:
„Lamb trafił na zsyłkę”.
„Gdzie go wysłali? W jakieś okropne miejsce?”
„Gorzej być nie może”.
„Rany, chyba nie do Slough?”
„Całkiem możliwe”.
A to w świecie tajemnic i legend wystarczyło, by ukuć nazwę dla nowego królestwa Jacksona Lamba: miejsca żółci i szarości, gdzie kiedyś wszystko było czarne i białe.
Tuż po siódmej rano zapaliło się światło w oknie na drugim piętrze i za napisem „W.W. Henderson. Kancelaria notarialno-prawna” pojawiła się postać. W dole ulicą przejechał, terkocząc, elektryczny wózek z mlekiem. Postać przez chwilę stała w oknie, jakby spodziewała się, że wózek okaże się niebezpieczny, ale wycofała się, gdy zniknął z pola widzenia. Mężczyzna powrócił do tego, czym się zajmował: odwrócił do góry dnem mokry czarny worek na śmieci i wysypał jego zawartość na gazetę rozłożoną na zniszczonym, wyblakłym dywanie.
W powietrzu natychmiast rozszedł się nieświeży zapach.
Marszcząc nos, w gumowych rękawiczkach na rękach, opadł na kolana i zaczął przeglądać bajzel z worka.
Skorupki po jajkach, ścinki warzyw, fusy po kawie w rozpadających się papierowych filtrach, torebki herbaty w kolorze pergaminu, kawałek mydła, etykiety ze słoików, zgnieciona plastikowa butelka, zmięte poplamione papierowe ręczniczki, rozerwane brązowe koperty, korki, zakrętki od butelek, spirala i kartonowa okładka notatnika, kilka kawałków stłuczonego naczynia, które do siebie nie pasowały, aluminiowe tacki po posiłkach na wynos, pogniecione samoprzylepne karteczki do notatek, pudełko po pizzy, wyciśnięta tubka pasty do zębów, dwa kartony po sokach, pusta puszka po paście do butów, plastikowa miarka i siedem paczuszek starannie zawiniętych w strony „Searchlight”.
Na dywan wypadła zawartość popielniczki.
Pokręcił głową i odrzucił rozmiękłą gazetę z powrotem na stertę.
Od strony schodów na tyłach budynku dobiegł dźwięk i mężczyzna przerwał to, co robił, ale odgłos się nie powtórzył. Wejść albo wyjść ze Slough House można było tylko od podwórza na tyłach z oślizłymi, przeżartymi grzybem ścianami. Każdy, kto wchodził, wywoływał przykry, głośny hałas, bo drzwi się zacinały i – podobnie jak większość używających je ludzi – potrzebowały porządnego kopniaka. Ten dźwięk był jednak zupełnie inny, więc mężczyzna tylko pokręcił głową i doszedł do wniosku, że to po prostu budynek się budzi; rozprostowuje nadproża czy co tam stare budynki robią rano po deszczowej nocy. Nocy, którą spędził na zewnątrz, żeby zabrać śmieci tego dziennikarza.
Skorupki po jajkach, ścinki warzyw, fusy po kawie w rozpadających się papierowych filtrach…
Sięgnął po kolejną z paczuszek ze zmiętym nagłówkiem potępiającym ostatnie demo Brytyjskiej Partii Narodowej i wstępnie ją powąchał. Nie śmierdziała popielniczką.
– Poczucie humoru potrafi być skończonym sukinsynem – powiedział Jackson Lamb.
River upuścił paczuszkę.
Lamb opierał się o drzwi, jego policzki lekko lśniły, jak zwykle po wysiłku. A zaliczało się do niego wchodzenie po schodach, chociaż kiedy to robił, nawet nie skrzypnęły. River nie potrafiłby się tak skradać, a nie dźwigał tyle ciała – u Lamba w większości zebrało się ono w pasie, jakby był w ciąży. W tej chwili przesłaniał je sfatygowany płaszcz przeciwdeszczowy, a z przewieszonego przez jego ramię parasola kapała woda.
River, próbując ukryć, że jego serce właśnie zderzyło się z żebrami, spytał:
– Myślisz, że nazywa nas nazistami?
– Cóż, tak. Oczywiście, że nazywa nas nazistami. Ale chodziło mi o to, że robisz to na połowie pokoju, która należy do Sid.
River podniósł zawiniątko, ale rozmiękły papier rozpadł mu się w ręce. Wysypało się z niego trochę małych kosteczek i zeskrobanej skóry, które przez jedną paskudną chwilę wyglądały jak dowody na brutalne morderstwo niemowlaka. A potem z tych resztek wyłonił się kształt kurczaka. Zniekształconego kurczaka, który składał się tylko z nóg i skrzydełek, ale bez wątpienia były to resztki ptaka. Lamb parsknął. River potarł obleczone w rękawiczki dłonie, zbijając przemoczone resztki gazet w kulki, po czym strząsnął je na stertę. Czerwony i czarny tusz nie chciały tak łatwo puścić. Wcześniej żółte rękawiczki przyjęły teraz kolor palców górnika.
– To nie było za mądre – stwierdził Lamb.
Dzięki, pomyślał River. Dzięki, że zwróciłeś mi na to uwagę.
Przez ostatnią noc od północy czaił się pod mieszkaniem tego dziennikarza, próbując się schronić pod niewielkim okapem budynku naprzeciwko, a deszcz lał, jakby miał nadejść biblijny potop. Większość sąsiadów wykonała już swój obywatelski obowiązek: czarne worki ustawione w szereg, przypominające siedzące świnie, albo pełne pojemniki na śmieci, zapewniane przez lokalny samorząd, stojące przy drzwiach niczym wartownicy. Ale nic przed budynkiem tego dziennikarza. Zimny deszcz spływał Riverowi po karku i dalej, aż do samej dupy. I wiedział, że bez względu na to, jak długo tu postoi, to na pewno nie będzie zabawne.
– Nie daj się złapać – powiedział mu przedtem Lamb.
Cholera, jasne, że nie dam się złapać, pomyślał.
– Spróbuję.
– Parking tylko dla mieszkańców – dodał jeszcze Lamb takim tonem, jakby zdradzał mu jakieś supertajne hasło.
Parking tylko dla mieszkańców. I co z tego?
To, że nie mógł siedzieć w samochodzie, uświadomił sobie poniewczasie. Nie mógł wygodnie się rozsiąść, słuchać, jak deszcz bębni o dach, i czekać, aż pojawią się śmieci. Szanse na to, że parkingowy – czy jak tam ich teraz nazywali – zrobi obchód po północy, były niewielkie, ale istniały.
Tylko tego by mu jeszcze brakowało – mandatu za parkowanie. Jego nazwiska w jakiejś bazie.
„Nie daj się złapać”.
W strugach deszczu pozostał mu więc niewielki okap. Jeszcze gorsze od tego było migoczące światło za cienkimi zasłonami w oknie na parterze, gdzie siedział ten dziennikarz; co jakiś czas pojawiał się na nich cień. Jakby pismak siedział sobie tam w środku, w suchym miejscu i zrywał boki na myśl o Riverze na deszczu, wyczekującym wystawienia śmieci, żeby móc je zgarnąć i potajemnie zbadać. Jakby dziennikarz o tym wszystkim wiedział.
Tuż po północy Riverowi przyszła do głowy myśl: może i wiedział.
I tak było przez ostatnich osiem miesięcy. Co jakiś czas przyglądał się temu z szerszej perspektywy i potrząsał tym, co widział, jak kawałkami puzzli. Czasami układały się inaczej; czasem w ogóle do siebie nie pasowały. Dlaczego Jacksonowi Lambowi do tego stopnia zależało na śmieciach dziennikarza, że dał Riverowi pierwsze zadanie w terenie od czasu, kiedy przenieśli go do Slough House? Może wcale nie chodziło o zdobycie tych śmieci? Może po prostu River godzinami miał stać w deszczu, podczas gdy ten pismak śmiał się z tego, rozmawiając z Lambem przez telefon?
O tym deszczu mówili w prognozach. Cholera, padało, kiedy Lamb przydzielił mu to zadanie.
„Parking tylko dla mieszkańców” – powiedział.
„Nie daj się złapać”.
Po kolejnych dziesięciu minutach River doszedł do wniosku, że ma tego dość. Nie będzie żadnego worka ze śmieciami, a jeśli nawet, to i tak bez znaczenia, po prostu wysłano go z idiotycznym zadaniem… Ruszył z powrotem, po drodze zabierając pierwszy lepszy worek ze śmieciami; wrzucił go do bagażnika samochodu, który zostawił przy najbliższym parkometrze. Pojechał do domu. Położył się.
Leżał tam przez dwie godziny, patrząc, jak puzzle zaczynają się układać inaczej. „Nie daj się złapać” Jacksona Lamba mogło oznaczać właśnie to: że River dostał ważne zadanie i nie wolno mu dać się złapać. Nie bardzo ważne – bo gdyby tak było, Lamb wysłałby Sid albo może Moody’ego – ale na tyle ważne, że trzeba je wykonać.
Albo może to była próba. Próba mająca sprawdzić, czy River był w stanie wystawić się na deszcz i przynieść worek śmieci.
Znów wyszedł na dwór, wrzucił przypadkowy worek do pierwszego mijanego kosza. Powoli przejeżdżając obok mieszkania dziennikarza, ledwie mógł uwierzyć, że stał tam, oparty o ścianę pod oknem – zawiązany czarny worek.
Zawartość tego worka leżała teraz rozsypana na podłodze przed nim.
– Zostawię cię, żebyś mógł to posprzątać, dobrze? – powiedział Lamb.
– A czego tak dokładnie szukam? – spytał River.
Ale Lamb już sobie poszedł; tym razem było słychać, jak wchodzi po schodach. Każde skrzypnięcie i jęk odbijały się echem i River został sam, na połowie pokoju należącej do Sid, wciąż otoczony tym śmierdzącym syfem i wciąż przytłoczony tym niejasnym, ale wyraźnym wrażeniem, że jest workiem treningowym Jacksona Lamba.
W Max’s stoliki zawsze były ustawione zbyt blisko siebie, jakby w optymistycznym przygotowaniu na napływ klientów, który miał nigdy nie nastąpić. Max’s nie był popularny, ponieważ nie był za dobry; potrafili po kilka razy zaparzać tę samą kawę, a rogaliki były czerstwe. Powracający tu klienci stanowili wyjątek, nie zasadę. Istniał jednak jeden stały klient i każdego ranka, kiedy wchodził z gazetami pod pachą, osoba przy ladzie zaczynała napełniać jego filiżankę. Nie miało znaczenia, jak często zmieniał się personel – jego rysopis przekazywano sobie razem z instrukcjami dotyczącymi ekspresu do cappuccino. „Beżowy płaszcz przeciwdeszczowy. Rzadkie ciemnoblond włosy. Ciągle poirytowany”. No i oczywiście te gazety.
Tego ranka szyby były zamglone od mżawki. Krople z jego płaszcza kapały na linoleum z wzorem w szachownicę. Gdyby nie przyniósł gazet w plastikowej torbie, zmieniłyby się w papier mâché, czekającą na to, aż ktoś coś z niej uformuje.
– Dzień dobry.
– To paskudny dzień.
– Ale zawsze miło pana widzieć.
To ostatnie powiedział dzisiejszy Max, bo dla Roberta Hobdena oni wszyscy nosili takie imię. Przecież nie mógł ich odróżniać, skoro pracowali za tą samą ladą.
Usiadł w tym samym kącie co zwykle. Przy stoliku obok, koło okna, siedziała rudowłosa kobieta, jedna z zaledwie trojga klientów. Na oparciu jej krzesła wisiał czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Była ubrana w białą koszulę bez kołnierzyka i czarne legginsy do kostek. Zauważył to, ponieważ owinęła stopy wokół nóg krzesła tak, jak to czasem robią dzieci. Przed nią stał miniaturowy laptop. Nie podniosła wzroku.
Max przyniósł mu latte. Hobden burknął coś do niego i jak zwykle wyłożył na stół klucze, komórkę i portfel. Nie znosił siedzieć, mając to wszystko w kieszeniach. Do tego dołożył pisak i notebook. Pisak był cienki; w breloczku znajdowała się karta pamięci. Jeśli zaś chodzi o gazety, były to porządne dzienniki oraz „Daily Mail”. Razem tworzyły dziesięciocentymetrową stertę, z której zamierzał przeczytać mniej więcej trzy centymetry; znacznie mniej w poniedziałki, kiedy było więcej relacji sportowych. Dziś był wtorek, trochę po siódmej. Znów padał deszcz. Padał przez całą noc.
„Telegraph”, „Times”, „Mail”, „Independent”, „Guardian”.
W jakimś momencie w przeszłości pisywał dla nich wszystkich. Nie była to myśl, która przyszła mu do głowy, raczej świadomość towarzysząca mu przez większość poranków, mniej więcej o tej porze. Początkujący reporter – absurdalne określenie – w Peterborough, potem nieuniknione przeniesienie do Londynu i zróżnicowane tempo głównych dziedzin, przestępczości i polityki, nim w wieku czterdziestu ośmiu lat dorobił się tego, co mu się słusznie należało: własnej cotygodniowej rubryki. A właściwie dwóch. W niedziele i w środy. Regularnie się pojawiał w „Question Time”. Od podżegacza do akceptowalnego przedstawiciela odmiennych poglądów; trzeba przyznać, że w jego przypadku była to długa trajektoria, ale dzięki temu tym słodsze wydawało się dotarcie do celu. Gdyby mógł wtedy zatrzymać czas, miałby niewiele powodów do narzekania.
Teraz nie pisywał już dla gazet. A gdy taksówkarze go rozpoznawali, robili to z niewłaściwych powodów.
Beżowy płaszcz, w tej chwili zdjęty i odłożony na bok; zawsze rzadkie ciemnoblond włosy – no i ta poirytowana mina. Robert Hobden zdjął nasadkę z mazaka, upił łyk latte i zabrał się do pracy.
W oknach paliły się światła. Jeszcze zanim Ho otworzył drzwi, wiedział, że w Slough House ktoś jest. Ale i tak by się zorientował po mokrych śladach butów na schodach i zapachu deszczu w powietrzu. Od wielkiego dzwonu Jackson Lamb zjawiał się przed Ho; to sporadyczne pojawianie się przed świtem miało czysto terytorialny charakter. Możesz sobie nawiedzać to miejsce ile chcesz, mówił przez to Lamb. Ale kiedy wyburzą ściany i policzą kości, to moje znajdą na samej górze. Istniało wiele dobrych powodów, żeby nie lubić Jacksona Lamba, i dla Ho to był jeden z ulubionych.
Ale to nie był Lamb. Albo nie tylko on. Na górze był ktoś jeszcze.
Mógł to być Jed Moody, ale tylko we śnie. Moody zwykle nie zjawiał się przed wpół do dziesiątej i ogólnie przed jedenastą nie był gotów na nic bardziej skomplikowanego niż wypicie czegoś gorącego. Roderick Ho nie lubił Jeda Moody’ego, ale to nie był żaden problem: Moody nie spodziewał się, że będzie lubiany. Nawet zanim przeniesiono go do Slough House, miał prawdopodobnie mniej przyjaciół niż rąk. A więc Ho i Moody nie najgorzej się dogadywali, dzieląc pokój: nie lubili się nawzajem i żadnego nie obchodziło, że ten drugi o tym wie.
Nie było jednak szans, żeby Moody zjawił się tu przed nim. Była dopiero siódma.
Bardziej prawdopodobne, że to Catherine Standish. Ho nie potrafił sobie przypomnieć, by Catherine Standish kiedykolwiek przyszła pierwsza, co oznaczało, że coś takiego nigdy nie miało miejsca. Ale zwykle zjawiała się zaraz po nim. Słyszał wtedy udręczony jęk otwieranych drzwi, ciche skrzypienie jej kroków na schodach, a potem nic. Pracowała dwa piętra wyżej, w małym pokoiku obok Lamba, a ponieważ pozostawała niewidoczna, łatwo było o niej zapomnieć. Właściwie to łatwo było o niej zapomnieć, kiedy stało się obok niej. Szanse na wyczucie jej obecności nie były duże. A więc to musiał być ktoś inny.
Ho to odpowiadało. Nie lubił Standish.
Wszedł na pierwsze piętro. W swoim pokoju odwiesił płaszcz przeciwdeszczowy na haczyk, włączył komputer, a potem poszedł do kuchni. Od strony schodów prowadzących na górę czuć było dziwny zapach. Woń deszczu zastąpiło coś zgniłego.
Lista podejrzanych przedstawiała się następująco: Min Harper, który był nerwowym idiotą, ciągle obmacującym się po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy czegoś nie zgubił; Louisa Guy, która wyglądała, jakby puszczała parę uszami i kojarzyła się Ho z szybkowarem; Struan Loy, biurowy dowcipniś. Ho nie lubił nikogo z nich, ale zwłaszcza Loya – biurowi dowcipnisie byli wyjątkowo upierdliwi – oraz Kay White, która kiedyś pracowała na najwyższym piętrze i dzieliła pokój z Catherine, ale została zesłana na dół za „ciągłe hałasowanie”: dzięki, Lamb. Dzięki, że teraz wszyscy musimy to znosić. Jeśli nie jesteś w stanie znieść jej trajkotania, czemu nie odeślesz jej z powrotem do Regent’s Park? Tyle tylko że żadne z nich nigdy nie wróci do Regent’s Park, bo wszyscy pozostawili tam kawałek historii; jakąś brzydką plamę w annałach tajnych służb.
A Ho znał kolory i kształty każdej plamy: wykroczeń związanych z narkotykami, pijaństwem i rozwiązłością; z polityką i zdradą – Slough House był pełen sekretów i Ho znał rozmiary i głębię każdego z nich, z wyjątkiem dwóch.
Co nasunęło mu na myśl Sid. To ona mogła być tam na górze.
Bo o to właśnie chodziło z Sid Baker: Ho nie wiedział, za jaką zbrodnię ją karano. To był jeden z tych dwóch sekretów, które mu umykały. Prawdopodobnie właśnie dlatego nie lubił Sid.
Gdy gotowała się woda, Ho przeglądał w myślach niektóre z sekretów Slough House. Myślał o tym nerwowym idiocie Minie Harperze, który zostawił w pociągu dysk z tajnymi danymi. I może by mu się nawet upiekło, gdyby dysk nie był we wściekle czerwonym woreczku z napisem „Ściśle tajne”. I gdyby tamta kobieta, która go znalazła, nie przekazała go BBC. Niektóre rzeczy są zbyt dobre, by mogły być prawdziwe, chyba że to akurat tobie się przytrafiają. Dla Mina Harpera ten epizod był zbyt okropny, by był w stanie w to uwierzyć, ale i tak mu się przytrafił. I właśnie dlatego ostatnie dwa lata niegdyś obiecującej kariery Min spędził, obsługując niszczarkę na pierwszym piętrze.
Z czajnika buchnęła para. W kuchni była kiepska wentylacja i z sufitu często sypał się gips. Jeszcze trochę i całe to cholerstwo się zawali. Ho nalał wrzątku do kubka z torebką herbaty. Jego dni były podzielone na takie segmenty, chwile spędzane na zalewaniu herbaty w kubku czy wyprawie po kanapki i dalej podzielone mentalnie na zastanawianie się nad wszystkimi tajemnicami Slough House, z wyjątkiem dwóch… Przez resztę czasu Ho siedział przed swoim monitorem, rzekomo wprowadzając dane z dawno zamkniętych spraw, podczas gdy tak naprawdę szukał drugiego sekretu – tego, który go zżerał i nigdy nie przestawał dręczyć.
Wyłowił łyżeczką torebkę herbaty, wrzucił ją do zlewu i wtedy uderzyła go myśl: wiem, kto jest na górze. River Cartwright. To musi być on.
Nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego Cartwright miałby tu być o tej porze rano. Ale mimo wszystko obstawmy. Ho obstawiał Cartwrighta. To on był w tej chwili na górze.
To by się zgadzało. Ho naprawdę nie lubił Rivera Cartwrighta.
Zaniósł kubek na swoje biurko. Monitor zdążył się już włączyć.
Hobden odłożył „Telegraph”; zdjęcie na pierwszej stronie przedstawiało groteskowo skrzywionego Petera Judda. Zrobił kilka notatek o zbliżających się wyborach uzupełniających – minister kultury z gabinetu cieni wycofał się z gry; udary, które miał w styczniu, zakończyły jego karierę – ale nic poza tym. Gdy politycy z własnej woli zrzekali się władzy, warto było się temu dokładniej przyjrzeć, ale Robert Hobden był weteranem w analizowaniu takich historii. Wciąż czytał je tak, jakby były napisane brajlem: nierówności języka podpowiadały mu, kiedy miał do czynienia z zakazami publikowania informacji zagrażających bezpieczeństwu państwa; kiedy ci z Regent’s Park maczali w tym palce i manipulowali faktami. Najprawdopodobniej to było tym, czym się zdawało: polityk wracający na zadupie po tym, jak wystraszył go stan własnego zdrowia. A Robert Hobden ufał swoim instynktom. Człowiek nie przestaje być dziennikarzem tylko dlatego, że już nikt go nie drukuje. Zwłaszcza jeśli wie, że ma jakąś historię, i tylko czeka, aż jej płetwa wynurzy się nad falami codziennych wiadomości. Prędzej czy później się wynurzy. A kiedy już się tak stanie, on rozpozna, z czym ma do czynienia.
Tymczasem kontynuował swój codzienny połów w tym morzu drukowanego tekstu. Właściwie nie miał zbyt wiele do roboty. Z dawnych koneksji Hobdena niewiele już zostało.
Powiedzmy to wprost: Hobden był pariasem.
I to również wiązało się z Regent’s Park. W tym czy innym okresie pisywał dla wszystkich tych gazet, ale pieprzeni tajniacy położyli temu kres. No więc teraz spędzał poranki w Max’s, polując na jakiś sensacyjny materiał… Tak się właśnie działo, jeśli było się blisko jakiejś dobrej historii: zaczynałeś się martwić, że wszyscy inni też są na jej tropie. Że twoja bomba jest zagrożona. A to zagrożenie się podwajało, kiedy byli w to zamieszani tajniacy. Hobden nie był idiotą. W notebooku nie miał nic, co nie byłoby dostępne dla wszystkich; kiedy zapisywał notatki uzupełnione o własne spekulacje, zachowywał je na karcie pamięci, żeby twardy dysk pozostał czysty. I miał też atrapę, na wypadek gdyby ktoś był naprawdę bystry. Poprzedniego wieczoru, krążąc po mieszkaniu zaniepokojony poczuciem, że coś mu umknęło, przeanalizował wszystkie niespodziewane spotkania, jakie mu się ostatnio przytrafiły, nieznajomych, którzy go zagadywali, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Potem przyjrzał się innym swoim spotkaniom w ostatnim czasie – z byłą żoną, z dziećmi, z dawnymi kolegami z pracy i przyjaciółmi, ale nic takiego też nie miało miejsca. Tylko w Max’s ktokolwiek mówił mu „dzień dobry”. Tym, co mu umknęło, było wystawienie śmieci, ale w końcu to sobie przypomniał.
– Przepraszam?
Powiedziała to ta ładna ruda siedząca przy sąsiednim stoliku.
– Proszę pana? Przepraszam?
Okazało się, że mówi do niego.
Resztki ryby. Ostatnia paczuszka ze strony „Searchlight” zawierała resztki ryby – nie ości czy głowy, które sugerowałyby, że pismak sam coś przygotowywał w kuchni, tylko stwardniałe kawałki panierki i skóry oraz grudkę zwęglonych frytek, co wskazywało, że jego lokal z jedzeniem na wynos nie należał do najlepszych.
River przesortował już większość śmieci i nie znalazł w nich żadnej wskazówki. Nawet starannie rozwinięte przez niego samoprzylepne karteczki nie zawierały nic prócz list zakupów. Jajka, herbata ekspresowa, sok, pasta do zębów – podstawy planu, na którym opierał się ten cały bajzel. A kartonowa okładka notesu ze spiralką była tylko okładką; nie przetrwały żadne strony. Przesunął palcem po kartonie, na wypadek gdyby odcisnęły się tam jakieś bazgroły, ale nic nie znalazł.
Usłyszał walenie w sufit. Ulubiony sposób Lamba na wzywanie do siebie podwładnych.
Nie byli już jedynymi w Slough House. Dochodziła ósma; drzwi otwierały się już dwa razy, a schody jak zwykle wyskrzypiały powitanie. Piętro niżej ucichły odgłosy, co oznaczało, że przyszedł Roderick Ho. Ho zwykle przychodził pierwszy, często wychodził ostatni, a to, jak spędzał tu godziny, pozostawało dla Rivera zagadką, choć puszki coli i pudełka po pizzy otaczające jego biurko wskazywały, że budował fortecę.
Odgłos kroków znów minął piętro Rivera – to Catherine. Musiał przez chwilę szukać w pamięci jej nazwiska: Catherine Standish. Lepiej pasowałoby do niej Havisham. River nie znał się na sukniach ślubnych, ale równie dobrze mogłaby chodzić owinięta w pajęczynę.
Kolejne walnięcie w sufit. Gdyby miał pod ręką miotłę, odpowiedziałby tak samo.
Tymczasem śmietnik zdążył się przenieść. Na początku ograniczał się do wysepki z rozłożonej przez niego gazety; teraz się rozprzestrzenił, zajmując większość podłogi na połowie Sid. Smród był bardziej demokratyczny i zajął cały pokój.
Pod biurkiem leżał zwinięty kawałek skórki pomarańczy, nieczytelny niczym podpis lekarza.
Kolejne walenie w sufit.
Nie zdejmując gumowych rękawiczek, River wstał i ruszył do drzwi.
_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._