- W empik go
Kundel - ebook
Kundel - ebook
Nikt nie lubi być kundlem, gdy jest się wrażliwym młodzieńcem, który musi pokonać świat, by uśpić lęk dzieciństwa. Dlatego wiele lat później, będąc zagranicznym korespondentem wielkiego tygodnika, Jacek Somk rusza na Hybrydy, na wyspę ludzi o ptasich nogach. Czy jednak jest gotowy na miłość Kryszki, która także uciekała od dzieciństwa?
STANISŁAW ESDEN-TEMPSKI
Powieściopisarz, poeta i dziennikarz, urodzony w Gdańsku w rodzinie o kaszubskich tradycjach. Studiował psychologię na Uniwersytecie Warszawskim i filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim.
Już od czasu swego głośnego debiutu – tomu wierszy pt. "Wytrwale rozwijam swe złe skłonności" wzbudzał kontrowersje i zainteresowanie. Powieści "Kundel" i "Łowca orchidei" ukazały go jako oryginalnego prozaika.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-273-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Coś wreszcie jej nie usłuchało, złamało jej dumę! Po stypie pomyślałem: „No, ma czego chciała, poszła do piachu!” Myślałem, że mam ją wreszcie z głowy. Jak bardzo się myliłem, poczułem w Londynie.
Wynająłem pokój na Green, w Richmond. Moją lanlord była ostrożnie wścibska pani Medow – zadbana wdowa, uśmiechająca się na mój widok zgryźliwie i serdecznie zarazem. Gdy wieczorem wróciłem z POSK-u, wysławszy do „Dziennika” ostatnią korespondencję z karnawału pan, Medow wysunęła siwy pyszczek zza oszklonych drzwi pokoju przeznaczonego na biuro i spytała, czy wszystko załatwiłem.
– Tak, już ją pochowali – rzekłem obojętnie.
– Czy to była bliska osoba? – drążyła dalej.
– Ciotka Asia była moim ulubionym generałem.
Przez twarz gospodyni przemknął delikatny cień rozbawienia. Więcej okazać nie umiała, dlatego zamknęła płochliwie drzwi, jakby bała się, że chcę się włamać do jej serca. I zbezcześcić jej duszę. Uciekłem do pokoju na pierwszym piętrze. Tam, w fotelu pod oknem, było bezpiecznie.
Śmierć ciotki, jakkolwiek by to brzmiało, bardzo ułatwiła mi życie. Mój byt został zapewniony, zależny od własnej inicjatywy. Nie miałem nikogo, ale też na samą myśl, że ktoś mógłby się wtrącać w moje życie jak ojciec czy ciotka Asia, robiło mi się nieswojo. Londyn był tylko przystankiem do dalszej podróży. Chciałem otrząsnąć się z domowych miazmatów i uciec od męczących widm rodzinnych. Musiałem poskładać się w samotności. Za spadkowe pieniądze mogłem wreszcie pojechać na Hebrydy. Na wyspę Old Storr.
Wszyscy ciągną na Południe. Jakby w upale, w słońcu łatwiej się było odnaleźć. Głupi przesąd. To, co najistotniejsze, jest zawsze ukryte, tkwi w chłodzie i mroku. Dopiero w walce z ciemnością i zimnem krzepnie wosk ducha. Pastor Macculoch pisał w 1851 roku:
„Utopia, tak długo szukana – gdzie ją znaleźć? Gdzie znajdziesz ziemię, na której nie ma armii, pieniędzy, kodeksów, gdzie lekarstwa są zbędne, nie ma polityków ani podatków, żadne gazety nie zaniepokoją cię swoimi sądami, nie spotkasz dziesięciny u drzwi kościoła, ręce prawa nie dosięgną białych, morskich głuptaków... Jest taka ziemia, powiadam wam. Ta ziemia – to Old Storr. Możemy ją łatwo zniszczyć naszym wścibstwem, zabić naturalne szczęście Storran...”
Po ukończeniu cyklu korespondencji z karnawału w Notting Hill Gate planowałem ruszyć w drogę.
Zmierzchało już i z zielonych trawników Green dochodził szmer kroków. Nagle coś spadło mi na kark jak ciemny liść lub cień. Byłem pewien, że od tej chwili nic nie będzie już takie samo... Ogarnął mnie lęk tak silny, że na czole wystąpiły kropelki potu. Ścisnęło mi się gardło, a stóp dotknęła fala zimnej, lodowatej pustki. Kręciłem się po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Skąd ta nagła emocja – pytałem siebie. Dlaczego?!
Wstydziłem się swoich emocji, jak niegdyś wstydziłem się pryszczy i wychudzenia. Pryszcze już dawno znikły, stałem się postawnym mężczyzną, ale uczucia goniły we mnie bezładnie jak szczury w ciemnej piwnicy. Zawsze byłem nieopanowany. I – co tu dużo gadać –nieobliczalny... Ciotkę bardzo to gniewało. „Masz to po matce” – mówiła. To właśnie, w jej oczach, obnażało niższość mojej rasy...
Ale przecież j a musiałem c z u ć mocno, żeby być czegokolwiek pewnym. Nie ufałem myślom! Osamotnione, chłodne myśli – myśli bez mocnych uczuć – stawały mi w gardle jak niepodlany sosem kawał wołowiny. Jednak lęk, który mnie nagle ogarnął, nie chronił mnie, nie dodawał pewności. Przeciwnie – zdawał się być gniewnym pomrukiem Ciotki. Tak! Wciąż żyła we mnie niby jakiś dokrewny gruczoł lub krystaliczny procesor!
Zerwałem się z fotela i wybiegłem na Green. Nie piłem długo – dwanaście lat. Właściwie uważałem się za wyleczonego. Ale pomóc mógł mi jedynie alkohol...! Tylko on.
Nosić na głowie gliniany dzban – to wymaga ostrożności, ale nosić na głowie czajnik pełen wrzątku – to horror! Więc czemu się wahać? Czyż nie zasłużyłem sobie na chwilę psychicznego komfortu?! Na chwilę ulgi?!
Wargi mi wyschły, gdy wszedłem do pubu Gold Crown. Za barem stała tamta kobieta w towarzystwie rudzielca w okularach. Rudzielec miał nerwową, inteligentną twarz. Znałem mnóstwo takich typów, podobnych do mnie – sparaliżowanych tym, że się narodzili. Nawet gdy uciekają, ich bieg jest kurczowy. Kobieta uśmiechnęła się po angielsku, to znaczy tak, jakby ten grymas chronił przed upadkiem. Poprosiłem ją o whisky. Zapytała o którą. Co za różnica? Powiedziała coś do rudzielca i spostrzegłem, że pod jej układnością czai się agresja. Długo nie mogłem dojść, skąd to wrażenie. Dopiero gdy się odwróciła, jej profil obnażył to, co kryło się pod uśmiechem. Jej twarz nie była ludzka, płaska – była pyskiem ogolonej małpy!
Nie mogłem dłużej znieść tego widoku. Wychyliłem jednym haustem alkohol i poczułem, że wszystko się nagle zmieniło. Moje przerażenie, moja gorycz doznały ulgi. Mężczyźni chodzili w krótkich spodniach, kobiety czesały długie włosy. Whisky wprowadziła mnie znów w świat doskonałej jednoznaczności.
2.
Jedynym dźwiękiem, dochodzącym do mego pokoju, był głos samolotów, chroniących się na Heathrow. Rzeczywistość stała się na powrót spójna. Była cała, jak cała jest noga w bucie. Mogłem po prostu siedzieć i myśleć. Zapomniałem, jakie to szczęście. Dwanaście lat – to już prawie inne życie! Lecz to, co widzę za oknem, może być zawsze dwojakie. Pełne słońca i słodyczy jak spacer po kwiaty, jak poranek w Garczynie, gdy siedząc w fotelu dziadka Beno mieściłem się w nim cały, a światło słoneczne było tak niewyobrażalnie miłe, jak może je odczuwać tylko chłopiec, spędzający wakacje daleko od domu. A potem ciotka Marysia przykrywała mnie przedwojennym, wełnianym kocem. Leżałem na puchowej mieliźnie, wiedząc, że gdy się obudzę, zjem pajdy świeżego, żytniego chleba, a Kasia zrobi psikus i pocałuje w policzek .Ale to samo może być zupełnie inne – ciemne i rozpaczliwe, obce, jakbyś już nie miał prawa
do życia. Gdy żagwie lęku zapłoną w moich żyłach. I nie będę wiedział, czy wytrzymam choćby tę jedną chwilę, potrzebna, by się ubrać. Kiedy jak wściekły pies będę bał się wody! I dobrze mi będzie jedynie w kompletnej ciemności, gdy będę czuł, że zasypiam, marząc o Hebrydach.
Stary, zakurzony numer „Problemów”, który uświadomił mi istnienie Old Storr, znalazłem u ciotki w szufladzie ogromnej gdańskiej szafy. Chciałem natychmiast lecieć piętro wyżej, do Mirka, by pochwalić się znaleziskiem. Nie zdążyłem jednak zrobić ani kroku, gdy do salonu weszła ciemna od urazy i oburzenia sama Joanna Somk, grożąc chudą, szponiastą ręką:
– A kto ci, kawalerze, pozwolił wchodzić tutaj pod moją nieobecność?! Czy tam, na dole, uczą cię, że można grzebać w cudzych szufladach? Wyjdź, proszę – rozkazała.
Później cała rodzina przypominała mi, gdy tylko była ku temu okazja, ten incydent jako przykład, do czego mogą doprowadzić braki w kindersztubie. Bo przecież ja nie byłem w Gdańsku s w o i m, ani nawet przyjezdnym, jak moja matka. Urodziłem się i trwałem w jakiejś bolesnej strefie niczyjej. Mama mówiła, że jestem po prostu k u n d l e m.
Do pieczar ciotki Asi wkradałem się pod jej nieobecność, zwykle po to, by dotykać rzeczy, do których nigdy nie będę miał prawa. W szufladach ciotka gromadziła cały śmietnik. Zwiędłe róże z butonierki Antonio Wiatraka, konsula prawie wszystkich bananowych republik, rękopisy liryków Pompowskiego i Przybyszewskiego, guziki i wizytówki prababek, pożółkłe blankiety firmowe dziadka Beno... Nad tym wszystkim unosił się swąd naftowego oświetlenia jak zapach cmentarnych chryzantem. Bez tej archeologii tamten świat, Wolne Miasto Gdańsk, mógł zostać podany w wątpliwość, mógł zostać nawet zanegowany. A wtedy nasz dom stałby się pustą karoserią, mój umysł komputerem bezsensownie świecącym w półmroku, a ja sam – człowiekiem bez programu. Moje maszyny mogły zamilknąć na zawsze. To przerażało. Ciotka umierała dwa lata, oglądając telewizję. Pewnego dnia nie mogła już iść sama do sklepu monopolowego, by kupić swój codzienny koniak. Wykrzykiwała wtedy:
– Nie chcę już żyć, Jacek. Chcę do piachu!
To było fałszywka. Myślała, że tym bluźnierstwem wyjedna zwłokę. Wystraszy kostuchę! Była agresywna – lęk walczył w niej jak kot w worku, ranił każde jej słowo.
Jakie binokle wkładała na swój haczykowaty nos, gdy krzyczała tak w nocy? Może wołało z niej jakieś trzecie ego, z którym obcowaliśmy codziennie, nigdy go nie znając – ego Ciotki Asi, ego Starego Karamazowa? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem.
Któregoś dnia położyła się na tapczanie przed telewizorem i już nie wstała. Pochowaliśmy ją obok pradziadka na cmentarzu w Oliwie. Byliśmy zadowoleni, że mamy taki grób, grób wielu pokoleń i nie musimy wałęsać się po jakiś Łostowicach czy Srebrzyskach. Było to w samo skwarne południe. Płakałem, jak to mężczyzna, raczej wyciskając łzy na dowód płaczu niźli dając się ponieść uldze. Między nami nie mogła być do pomyślenia jakakolwiek równość. Czy dlatego tak mało było we mnie żalu? Całując jej dłoń na przywitanie i pożegnanie, zawsze miałem wrażenie, że to dłoń istoty wyższego gatunku. Myślałem o zmianie nazwiska. Ale jak długo można udawać, że nie jest się częścią tego, co cię tworzy? Bez czego byś nie istniał? Nawet w piwnicy na Kuźniczkach, we Wrzeszczu. Ze zdziwieniem dowiedziałem się od adwokata, że po sprzedaży domu dziadka Beno, gdzie kitwasiliśmy się wszyscy, otrzymam niezłą kasę. Zapragnąłem szerszego oddechu. I wyjechałem.
3.
Wolałbym go, rzecz jasna, nie spotkać. Ale stało się – wpadłem na niego i Janice. Wysiadłem na stacji Notting Hill Gate. Cały peron wypełniony był tłumem, który posuwał się stopa za stopą między szpalerami policjantów. Stacja od rana przyjmowała pasażerów „do”, lecz nie „z powrotem”. Nie można było stąd wyjechać aż do siódmej wieczorem, by nie tamować ruchu przyjeżdżających.
Przed wyjściem z podziemia tłum kontrolowały nowe szpalery bobbych i policja konna. Na malutkim rondzie siedzieli długowłosi chłopcy i ich łysa dziewczyna z dwoma rudymi szczeniakami, które sikały i szczekały. Łysa dziewczyna była spokojna i ziewała, nie zakrywając ust. Na słupach świateł ulicznych wisieli młodzi ludzie, podrygujący w takt muzyki reggae, dobywającej się z tysięcy głośników. Po chwili ogłuchłem i zobojętniałem. Krok tłumu stał się taneczny, jeśli to, co robiłem z nogami, posuwając się o pół stopy do przodu i ćwierć stopy do tyłu, można nazwać tańcem. Sprzedawcy zachęcali do kupna gwizdków, grzechotek, bębenków i marakasów. Przed nami jechał samochód z brazylijską orkiestrą, a ponad głowami tłumu widniały czarne tancerki z pióropuszami na głowach.
Przez chwilę znów ogarnął mnie łapczywą, niemiłosierną falą lęk. Niosłem w sobie dźwięk bardziej przejmujący, niźli muzyka płynąca głośników. Dźwięk, poprzedzający katastrofę. Kiedy usidlało mnie to uczucie, mogłem tylko bezwolnie posuwać się z tłumem. To znaczy – szły moja rozpacz, mój brak sił. Było to bolesne, jakby każdy mięsień kurczył się w innym czasie. I ten skurcz trwał. Ale próbowałem i potrząsałem marakasem, który chyba kupiłem przed chwilą. Podeszła do mnie czarna tancerka i pocałowała w usta. Pachniała czymś, co przypominało jesień. Odwdzięczyłem się jej grymasem. Gdy spróbowałem ją objąć, uciekła. Nagle zobaczyłem go, jak wynurza się spomiędzy tancerzy. Początkowo nie dostrzegłem żadnego podobieństwa. Miał sztuczną brodę, zawinął spodnie i wpuścił nogawki w długie skarpety, nosił koszulę w gryzącym kolorze pink i góralską kamizelkę. W ustach trzymał piszczałkę, w którą poświstywał. Rozbawieni tym widokiem Anglicy ciągnęli go za brodę, a on przewracał oczyma i z ust wypełzał mu pomarańczowy fallus. Wybuchały salwy śmiechu. Zanim szła kobieta ledwie po trzydziestce z miną i w stroju, który natychmiast wzbudził moją niechęć. Była to wysoka blondynka, zapięta na ostatni guzik, trzymająca się prosto i niosąca swą niezależność od tłumu jak bukiet. Nasze oczy spotkały się na chwilę. Odwróciłem wzrok. Nie chciałem mieć nic do czynienia z tą parą. Po chwili jednak Lajkonik wyrósł przed mymi oczyma.
– To ty? – zapytał.
– Nie rozumiem – odparłem nieprzytomnie.
– Nie poznajesz mnie?
Zastanowiłem się chwilę. Ta czterdziestoletnia twarz coś mi mówiła. Ale kto to mógł być, u diabła?
– To ja, Mirek.
Wtedy sobie przypomniałem. To był Mirek! Ale skąd w Londynie? – myślałem szybko. – Czy to możliwe? Według moich ostatnich informacji powinien być na terapii grupowej z narkomanami w Ohio. Psychologia – to nie był jego wyuczony zawód. Jak większość został terapeutą z przypadku. Najpierw odbębnił kurs social worker w Nowym Jorku. Co mu strzeliło do głowy z tą sztuczną brodą?
To już piętnaście lat... Od czasu, gdy ujrzałem człowieka, malującego fugi pomiędzy cegłami muru pewnego domu w Oliwie. Jechałem tramwajem, i widząc go, powiedziałem sobie: „Jakie białe są te fugi!” – Zrobił właśnie trzy rzędy. Fugi świeciły świeżą bielą jak zęby telewizyjnej kukły. – „Ja go w tym momencie zapamiętam.” – Będzie żył, wyciągając rękę, by nabrać farby do pomalowania fugi czwartej. Lecz się zatrzyma (rzeczywiście się zatrzymał!). Nie będzie malował dalej. Będzie żył we mnie pomiędzy fugami i palił papierosa jak na przerwie między lekcjami. Klęczący na rusztowaniu, w ciemnoniebieskim kombinezonie i pijący piwo. Mój tramwaj go minął. W międzyczasie zniknął mur berliński, rozpadł się Związek Sowiecki i umarła w bezlitosnych boleściach ciotka Asia. Ja natomiast stałem się dalekowidzem, a teraz tracę oko i najbliższe badanie w Charing Cross Hospital ma potwierdzić ten wyrok. Nie wyobrażałem sobie, jak być jednookim. Milicjant, który mi to zrobił, przeszedł właśnie weryfikację i będzie służył nowemu ustrojowi. Moja depresja nic go nie obchodzi.
Mirek uśmiechał się do mnie serdecznie. Janice uśmiechała się także. Zaofiarował się, że przyniesie z baru trzy piwa.
– Nie piję...
– Ty?!... Od kiedy?
– Od... tamtej nocy.
– Gratuluję. Ale... coś musiało się stać...? – był szczerze zaniepokojony. – Co się stało? Po prostu robisz ze mnie wała? Co? Przyznaj się – próbował przyjąć to jak dobry żart.
– Co za różnica? Wierzysz, nie wierzysz – twoja sprawa. Wiesz, ciotka poszła wreszcie dopiekła! – powiedziałem ze złością. Mój głos był cichutki i cienki, ale nie potrafiłem mówić głośniej. Mirek wyciągnął szyję, by mnie dosłyszeć. Ulica ryczała, młody barman puszczał ostrą rockową muzykę.
– Szkoda.
– Jasne, że szkoda.
– Jak to możliwe? Nie była przecież taka stara...
– Była żywotna, ale pamiętaj, że miała osiemdziesiąt sześć lat.
– Aż tyle?
– Wydawało się, że będzie żyć wiecznie.
– Jak to się stało?
– Nie wiem, tego właśnie nie rozumiem. Pod koniec życia stała się bogata i cały czas szykowała się wyjechać do Niemiec. Ale potem jej przeszło. Posyłała mnie na Wallenroda po swoją ulubioną brandy.
Janice uśmiechała się.
– Przynosiłeś jej?!
– Tak.
Wbiłem wzrok w okno pubu. Zatrzymały się tam trzy czarne piękności z pióropuszami na głowach i ogromnymi kołami w uszach, miały srebrne lub złote biustonosze. To było całe ich ubranie. Po lewej stronie okna wisiał portret angielskiego dżentelmena w cylindrze.
– Nic ci nie zostawiła? – spytał dociekliwie.
W tym pytaniu tkwiła niewyrażona obawa: „Czy to znaczy, że teraz ty jesteś właścicielem chałupy Somków?”
– Zostawiła – zapiszczałem. – Coś zostawiła i wszystko zabrała. Teraz naprawdę już wszystko się skończyło. Wraz z odejściem ich obojga – jej i starego Karamazowa... On też
kopnął w kalendarz.
– Karamasov – wtrąciła z dumą przysłuchująca się tej rozmowie Janice – to z Dostojewskiego?
– Stary Karamazow – to mój ojciec...
Janice spojrzała na mnie w milczeniu. Miała oczy szare jak piasek w Garczynie.
– You are poor... – powiedziała cicho.
Nienawidziłem takich bab. Już chciała mnie zagłaskać! Była opięta w dżinsową kamizelkę, własnoręcznie wyhaftowaną, jak w kamizelkę kuloodporną. Nosiła rozpuszczone dwoma skrzydłami jasne włosy. Była zamknięta na zatrzask, który mieścił w jej jasno malinowych ustach. Jej zęby były strasznie białe, prawie sztuczne. Już jej nie znosiłem!
– Karamazow... Współczuję ci... – żachnął się Mirek. – Zdawało mi się jednak, że był między wami jakiś ciepły kontakt?
– Nienawidziłem go, zresztą... czy ja wiem?
Moje palce poczuły znów, jak wpycham do ust jedzenie, by ojciec zjadł cokolwiek. Miał ptasie spojrzenie spomiędzy poduszek. Teraz wiem, że nie jadł, bo się bał.. Ja też jadam niewiele.
– Dobrze ci tam jest? – zapytałem bezradnie.
– Co to znaczy dobrze? Czy mi dobrze w Stanach? Tak, stary, robię to, co zawsze chciałem robić. Wyciągnął z portfela kolorowe zdjęcie na tle palm. Palmy były ogromne, a on sam mały jak mysz.
Zamyślił się. – „Nie możesz poddawać się temu stanowi. Jacek! – krzyknął. – Czemu robisz takie głupie miny? Co ty, dziecko?” – wystawiałem język do Janice, która była zaskoczona i próbowała się uśmiechnąć.
– Gdzie mieszkasz? – spytał.
– Nie powiem ci.
– Dlaczego?
– Wiesz sam. Będziesz się wtrącał!
– Nie możesz być sam. Ty przecież sam się nie wyciągniesz... Zaczniesz chlać, stary! To pewne, jak w banku! − Zrobiło mi się gorzko.
– Jedź z nami do East Isley. To urocze miejsce – bredził. – Wynajmiesz tam pokój, a jeśli nie masz forsy, pomożemy ci...
– Nie mogę. Czy nie widzisz, w jakim jestem stanie?
– Do narzekania zawsze znajdziesz mnóstwo powodów, ale później, zgoda? Posłuchaj ,przyjacielu... Nie możesz się poddać. Jeśli poddasz się, nie będzie ci potrzebne żadne towarzystwo, a szpital! Nie rozumiesz?
– Myślisz, że tego nie wiem? Nie!
– Dlaczego?
– Boję się.
– Po co się bać?
– Nie ma „po co”! To fakt!
– Gdzie? – rozejrzał się wokoło. – Nie widzę nic, co może wywoływać lęk. Po jaką cholerę ci lęk?
– Nie możesz zrozumieć.
Popatrzyłem na Janice. Jej uśmiech znaczył tyle, co „przyjechałam z daleka.”
– Ty sam – wskazał na mnie paluchem – musisz zdecydować!
– Zamknij się! Nie będę miał oka!
– Co?
– Słyszysz.
– O kurczę! Jeszcze po tamtym?
– Tak.
– Zamieszkaj z nami... Proszę.
– Ani mi się śni.
– Dlaczego?
– Nie wiesz dlaczego, kutasie?! Kamienica na Grażyny już sprzedana! Rozbiorą ją i zbudują dom handlowy. Nigdy już tam nie wrócisz!
– To był wasz dom, nigdy nie dawałem ci odczuć...
– O nie, zawsze byłeś w porządku... Zbyt w porządku, żebym w twoim towarzystwie nie wypadał gorzej.
– Byliśmy... jesteśmy?... przyjaciółmi. Zapomniałeś już?
– Nie, nie zapomniałem. Tyle, że ty zawsze mieszkałeś wyżej...
– To naprawdę depresja – zdecydował. – Tu jest moja wizytówka. Zadzwoń do mnie,
proszę... Strasznie się cieszę, że cię spotkałem.
– Me too – dołączyła Janice.
– To cieszcie się beze mnie...!
Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Już po chwili tego żałowałem.
W otwartych drzwiach pubu minąłem się z dużym, grubym ptakiem z papierowym dziobem.
– Welcome – powiedział mechanicznie barman.
4.
Nie chciałem iść do kostnicy, lecz wreszcie mnie zmuszono. Musiałem dokonać identyfikacji zwłok. W trumnie wyglądała jak namalowana. Wspominając to, wciąż się lękam, że zaraz się tu zjawi i nieznośnym głosem starej panny zgani mnie, że w ogóle śmiem myśleć na ten temat. Jakby to było coś intymnego, co tylko jej dotyczy i jakby chciała mieć, tam w Oliwie, spokój. W owej chwili padał deszcz i bałem się, że ją zmoczy, choć przecież była już dobrze opakowanym
trupem, schowanym w drewnianej skrzyni głęboko pod ziemią.
Siedziałem na ławeczce nad Tamizą. Od rzeki tchnął ku mnie spokój wody. Na drugim brzegu stały stateczki spacerowe z oknami wielkimi jak u nas w suterenie. W powodzi nocnych świateł trwał Richmond Bridge. Wokół panowała absolutna cisza. Na ścieżce wiodącej od mostu
dostrzegłem czerwony ognik papierosa. Musiałem się uzbroić, by ten ktoś, kto zmierza w moim kierunku, nie spłoszył rodzącego się we mnie spokoju. Przypatrywałem się dużemu żukowi, mijającemu moją stopę. Podniosłem z ziemi gałązkę i dotknąłem go. Żuk znieruchomiał, lecz
nie próbował zmienić trasy. Po prostu leżał na ścieżce jak nieżywy. Próbowałem poruszyć go palcem, ale nie reagował. A przecież nie był nieżywy!
Czym jest depresja? Czy on się boi? pytałem siebie. Czy ja zachowuję się tak samo? Nic nie pomoże siadywanie na ławkach. Po długim procesie wyrodnienienia siatkówki, spowodowanym wciąż jeszcze tymi urazami z 83 roku, oślepłem na jedno oko. Pora to uznać, a dla kobiet ważne jest i tak co innego, więc – skoro nic nie widać...Czerwony ognik papierosa zdekonspirował się wreszcie. Tkwił w rękach młodego, czarnego chłopaka w towarzystwie białej dziewczyny. Dziewczyna opowiadała coś żywo, a chłopak milczał. Miał minę podniośle –smutną, jak zwykle na pierwszych randkach, gdy mężczyzna próbuje ocalić swą samotność, a kobieta chce się w nią wedrzeć z mnóstwem dobrych pomysłów na życie.
Odchodzili w kierunku mostu kolejowego, przecinającego rzekę. Chciałem się ukryć. Śmierć ciotki Asi wykopała dół pod moimi stopami. Ta groźna pustka musiała zostać czymś wypełniona, lecz wypełniła się lękiem. Dwa lata wcześniej zginął w wypadku ulicznym ojciec. Odejście Starego Karamazowa nie dobiło mnie tak skutecznie, jak wygaśnięcie funkcji bioelektrycznych tej starej jędzy. Teraz jeszcze Mirek – to było ponad moje siły! Nie umiałem mu wybaczyć.
Z biegiem lat to, co działo się w akademikach, stało się nierealne jak kadry cudzych wspomnień. Byłem już innym człowiekiem. Ale on, Mirek, był ciągle tą samą osobą – złodziejem uczuć, który wykorzystał nas oboje – mnie i Olę! Gdyby nie to, znalazłbym świetną zabawę w obronie mej metamorfozy. Cieszyłbym się z każdego blasku zdziwienia w jego oczach. Przecież tak byłem dumny, że udało mi się zrzucić togę papieża gdańskich alkoholików. Znalazłem upodobanie w czymś, co kiedyś wydawało mi straszliwie głupie, w opisywaniu w gazetach moich wrażeń z oglądanych sztuk teatralnych, czytanych książek, zamiast po prostu je p r z e ż y w a ć. Ale dzisiaj?! Nie, nie zadzwonię do niego – postanowiłem i lżej mi się oddychało. Poszedłem w ślad za zakochanymi. Gdy doszedłem do wiaduktu, skręciłem w prawo. Minąłem pałac i obok mnie zahuczał pociąg. Nagle poczułem tchnienie zrozumienia. Wszystko, co się zdarzyło przed chwilą, miało długą tradycję. Depresja, leczona wysiadywaniem nad Tamizą. Spacerujący nad rzeką zakochani, pociąg mijający kogoś z hukiem, obcojęzyczny dziennikarz w Londynie. Poczułem się pewniej, jak w znanym sklepie. Tak, wszystko to już było, krążę wśród stereotypów jak narciarz w slalomie. Gdy doszedłem do Green, zaskoczyło mnie pytanie: „W takim razie gdzie szukać siebie?”
Depresja zaczyna się zawsze od drobnego niepokoju. Przechodzi fazę rozpoznania terenu, z wielu możliwych rozwiązań zawsze wybierając najgorsze. I karmi się tym, i urasta. Urasta. By stać się wreszcie tym, czym jest w istocie – lękiem. Kiedy doszedłem do swojego nie –swojego domu, byłem już pewny: nie ma mnie! Zgubiłem się, krążąc po świecie. To, co użyło przed chwilą klucza, by otworzyć drzwi domu pani Medow, stanowiło pusty futerał. Zbyt szybko uznałem za siebie to, co widzę w lustrze. To było tylko puste, skórzane opakowanie. M n i e j u ż t a m n i e b y ł o!
Moje zachowanie nie było moim zachowaniem. To słodkie, co ssałem ciągle w ustach, mówiąc: „Ja, ja ja” – rozpuściło się gdzieś, zostało dawno wyplute. Przyjąłem to spokojnie, lecz lęk, który runął na mnie, był lękiem, jaki odczuwać może jedynie skazaniec, wiedziony do celi śmierci. Więc mnie nie ma? To co w takim razie tak boli?! Byłem gotów zgodzić się na wszystko, byle tylko nie cierpieć. Oddychałem powoli, jakby własne myśli wprawiły mnie w zadyszkę. Chciałem tylko ciszy we mnie. Co zrobić, by wrócić tam, skąd przyszedłem?
Zapaliłem papierosa i poczułem bóle w piersiach. Zdenerwowałem się podstępnością anty-mnie we mnie. O n wykorzystuje każdy dogodny moment. To pasożyt! Każdy taki ból może stać pierwszym kamykiem lawiny. Nie chodzi mu bowiem ani o racjonalność, ani o miarę zagrożenia. Jest cudzożywny. W tej chwili zaczyna się od papierosa i nerwicowego bólu w piersiach, ale jego rozrost na inne rejony ciała i duszy budzi grozę. Może zaraz doprowadzić do utraty kontroli nad losami mego spokoju!
Nie mogłem m u się poddać – bo znaczyło to zostać kaleką. Zbyt dobrze miałem w pamięci dni, spędzone na kanapie w oczekiwaniu chwili wytchnienia od lęku przed... niczym. Istotnie –umarła mi ciotka, z matką nie miałem już dawnego kontaktu, ojciec wpadł pod autobus do Gdyni, długo leżał w deszczu, nim go zabrali. Ja sam wreszcie straciłem oko po długim procesie wyrodnienia siatkówki. Ale przecież widziałem! Więc czemu się bać?! Lęk, podobny do ćmiącego bólu, ogarniał w końcu całą duszę. Z powodu jednego papierosa?! Przecież to idiotyczne! Podszedłem do okna, w którym lśniła Tamiza. Napompowałem do krwi tlenu .Poczułem możliwość zawrotu głowy, ale lęk cofnął się i bóle ustały. Kurewska depresja! Jak długo będzie trzymać?! Czy ta dziwka, ciotka Asia, jest warta, bym przez nią tak cierpiał? Skoro i tak już umarła? A przecież rzeczywiście umarła! I nic nie jestem w stanie jej pomóc. Żaden jej dzwonek już mnie nie zmusi, bym pobiegł na górę z wiadrem węgla! Stałem przed otwartym oknem. Powietrze było kryniczne. Ciągle za mało oddycham .Pamiętam: w przedszkolu, gdy jakiś chłopiec próbował mi przycisnąć główkę do pościeli, wiłem się jak piskorz. Odczuwałem wtedy lęk taki, jak teraz. Więc to, co odczuwam teraz, to lęk przed uduszeniem? Ponowiłem eksperyment z kontrolą oddechu. Lęk przygasł, ciemność za oknem była zupełna. Ja trwałem u jej brzucha jak mszyca. I nie bałem się. Byłem tym, kim jestem. J a. Poczułem coś w rodzaju chromego szczęścia. Niechętnie położyłem się do łóżka. W postawie wyprostowanej mogłem w każdej chwili uciec albo wyskoczyć przez okno. Gdy tylko zamknąłem oczy, przypominałem sobie t a m t o! – ranę, która raz otrzymana, jątrzyła już całe życie. Do dzisiaj.
Opowiadałem o tym Mirkowi wiele lat temu. Byliśmy jeszcze uczniami. Spojrzał na mnie z wrogością.
– Ty jesteś c h y b a c h o r y!
Był tak obcy, jak wszyscy – a przecież był moim przyjacielem. Żałowałem, że mu to powiedziałem. Nie wolno zwierzać się z takich rzeczy. Nikomu.
– ...Wychodziłem wtedy przed dom cioci Marysi w Garczynie, siadywałem na schodkach i medytowałem do późna w nocy. Myślałem o różnych ważnych i nieważnych sprawach .Wymyśliłem wtedy tę dziwną zabawę... Polegała na wyobrażeniu sobie możliwości n i e i s t n i e n i a. Rozumiesz? Doszedłem w tych akrobacjach do takiej wprawy, że czasami d r o g a p o w r o t n a wydawała mi się już niemożliwa. Taki nieistniejący, zawieszony w głębokim ,milczącym mroku, między gwiazdozbiorem Wegi a konstelacją Panny, pozostawałem tam jakby już na zawsze – obłok mglistej, opalizującej materii. Z tej perspektywy powroty na dół, do domku ciotki Marysi, pomiędzy zwykłe, codzienne sprzęty, zawsze zadziwiał. To właśnie ona – Realność – była niesamowita, a tamte wyobrażone stany jedynie prawdziwe.
Zaprzestałem tej zabawy, gdy wydarzyło mi się coś, co zbulwersowało rodzinę i wyrobiło opinię chłopca nie całkiem normalnego. Którejś nocy, gdy jak zwykle zrobiłem przegląd codziennych wydarzeń i postanowiłem zrobić spacer po granatowym, letnim niebie – poczułem, że zabawa może się skończyć inaczej niż zwykle. W każdym razie szybko wprawiłem się w stan, w którym mogłem opuścić ciało, zawisnąć wysoko nad Garczynem i z wysoka oglądać dom ciotki, ogród, zabudowania sąsiadów. Nagle poczułem paraliżujący lęk, jak człowiek, który zgubił drogę. Chciałem wrócić do siebie, do ciała, które zostawiłem na przyzbie, ale nie mogłem. A im bardziej się starałem, tym ono – to moje ciało, siedzące na schodkach z głową opartą na rękach i spoglądające w górę – stawało się odleglejsze, tym bardziej niedostępne. Lęk przerodził się w przerażenie, a stamtąd, z dołu, doleciał mnie nieludzki, przeciągły głos. Moje ciało wyło! Był to głos zwierzęcy, przyprawiający o dreszcze. Nigdy później nie zdarzyło mi się usłyszeć niczego równie okropnego. Psy z sąsiedztwa obudziły się i zaczęły szczekać i wyć jak ja. A ja ciągle nie mogłem wrócić! Czułem drapanie w gardle i brakło mi powietrza, lecz musiałem wrzeszczeć, wyć przenikliwie, z taką siłą, że byłem pewien, iż struny w gardle miękną! Słyszałem, jak budzą się ciocia Marysia i Kasia, czułem szarpanie, w końcu ktoś chlusnął na mnie wodą z wiadra, ale wrzeszczałem dalej. Aż wreszcie słony smak łez i zapach ziemi, w którą wtulałem twarz, przywróciły mi przytomność. Pierwsze, co zrobiłem – to obejrzałem ręce.
Były brudne i drżały. W całym ciele czułem przenikliwe zimno. Zaniosły mnie do domu i przykryły kołdrą. Nie mogłem zasnąć pod kołdrą – ciepło własnego ciała było obrzydliwe. Noc spędziłem w kącie pokoju, siedząc w kucki. Dopiero wtedy powróciła mi radość, zwykła radość życia. Bo przecież tak naprawdę to na chwilę umarłem.
5.
Londyn wydawał mi się teraz podwójnie groźny. Chodząc po rozgrzanych ulicach Richmondu, powtarzałem sobie: „Muszę to wszystko zrozumieć, bo póki nie zrobię porządku z własną duszą, zawsze będę się bał! Każda przeciwność losu wpędzi mnie w depresję”. Lecz coto znaczy zrozumieć?
Surgery była całkiem blisko, znacznie bliżej niż myślałem. Kiedy tam szedłem, moje nogi próbowały mi w tym przeszkodzić. Odzywały się bólami i skurczami mięśni. Musiałem przystawać, by złapać oddech. Póki siedziałem w pokoju i gapiłem się beznadziejnie na Tamizę, nie czułem ich zupełnie. Dopiero, gdy szedłem na spotkanie z okulistą, nogi zbuntowały się przeciw mnie, jakby nie chciały, bym szukał pomocy. Co się ze mną działo? Czułem, jakby ktoś wykręcił mi najważniejszą śrubę i w wszystko we mnie latało, nie reagując na wolę.
Wizytę zamówiłem telefonicznie. Musiałem za nią zapłacić, ale to nieistotne. Najważniejsze było, czy mają tam tomograf, który potwierdziłby stan siatkówki lewego oka. Niestety, widziałem coraz mniej. Czekałem na dzień, gdy obudzę się z rana i stwierdzę, że widzę świat już tylko jednym okiem. Właściwie to nawet wolałbym, by tak się stało... Byłaby to jakaś pewność. Czekanie na dzień zasłużonego półoślepnięcia wzbudzało we mnie panikę. Przyjął mnie doktor Grant. Był to trzydziestoletni mężczyzna w typie „Dyzio-marzyciel” ,który śmiał się do mnie szeroko i prawie poklepywał po plecach. Pytał fachowo o okoliczności urazu i objawy niedowidzenia. Przejął się, że doszło do tego w czasie demonstracji politycznej. On też był niedawno na demonstracji – w sprawie Kurdów. Interesuje się losem tego narodu, oglądał nawet film o Kurdystanie...
– Kurdystan – to gdzie indziej, chyba w byłym ZSRR – zauważyłem.
– Och tak, doprawdy... Ale w ogóle polityka to gangsterstwo, a w świecie jest tyle nienawiści...
– Dużo – zgodziłem się.
Gdy poprosiłem o jakieś leki antydepresyjne, choćby uspokajające, spojrzał z wyrzutem.
– Nie mogę. Takie rzeczy może przypisać tylko psychiatra, a ja jestem okulistą.
– A czy do ogólnego zdrowia pacjenta nie należy psychika? – zauważyłem nieśmiało.
– Tak, ale ja pana nie leczę...
– A co pan robi?
– Żeby przypisać leki psychiatryczne, musiałbym mieć pana pod obserwacją dłuższy czas i zrobić odpowiednie badania. Co do pańskich leków decyzję podejmie profesor Gravestone („Nagrobek”?! – wzdrygnąłem się z lękiem) – w Charing Cross Hospital.
Doktor Grant miał zmartwioną minę, jakby odmawiał najbliższemu przyjacielowi. Za tym współczuciem kryła się pogarda. Chciałem wreszcie przestać się bać! Dlatego właśnie to powiedziałem.
– A jeśli to czekanie na profesora Gravestone skończy się powrotem do picia? Bo przecież wiem, jak sobie poradzić. Wystarczy jedna kolejka whisky, a miną wszystkie problemy. A jeśli na kacu po tym leczeniu zdarzy mi się utonąć w Tamizie?
– Proszę pana, czy nie myśli pan – zapytał – że to szantaż?
– Tak, to szantaż...
Doktor Grant nie przepisał mi żadnych psychotropów. Leczy się to, c o w i d a ć. A pomnie niewiele można było poznać. Pani Medow starała się nie zwracać uwagi, że bywałem nieuczesany, wychodząc po papierosy do pobliskiego newsagent. Ale była zdziwiona i jakby trochę przestraszona. Rzadko wychodziłem z pokoju i całe dnie spędzałem, wpatrując się w konar rozłożystego drzewa przed domem. Zza tego konara można było dostrzec masywne ciała samolotów, zniżających swój lot nad Richmond. Konar dębu, stabilny i starożytny, był jedyną cząstką rzeczywistości, jaka nie budziła mych obaw. Siedziałem całymi dniami w fotelu i paliłem papierosa za papierosem. Pokój zaćmił się od dymu. Jadałem byle co, a moją duszę napełniało poczucie niezawinionej straty. Przeczytanie jednego akapitu trwało piętnaście minut, a do każdego zdania musiałem wracać po kilkanaście razy. Czyżbym po prostu zwariował? Gdyby ktoś mnie dotknął, jak ja owego żuka na ścieżce – nie zrobiłbym niczego w swej obronie.
Co musiałbym zrobić, by znów być sobą? Decydować, na co mam w tej chwili ochotę, nie bać się zostać w pokoju sam na sam ze sobą? Doznać raz jeszcze słodyczy zwyczajnego poznania? Marzyłem o tym, by mieć obok siebie pełną butelkę. Widziałem siebie, idącego do sklepu Tesco i wybierającego odpowiedni gatunek. Potem nalewającego sobie szklaneczkę, gapiącego się w telewizor. Mogłem uczynić to w każdej chwili. Nikt by mnie za to nie skarcił, nikt by się tym nie zainteresował...
Szukając na czworakach zapałek, które wypadły mi z dłoni, zajrzałem do torby podróżnej, stojącej pod stołem. Wyjąłem zeń niespodziewanie dla siebie d y s c y p l i n ę. Rodzinną nahajkę o pięciu rzemieniach, z węzłem na każdym końcu. Woziłem ją ze sobą jak żartobliwą pamiątkę utraconego raju. Trzymałem twardy koniec dyscypliny, obciągnięty skórą, i było mi wreszcie dobrze, swojo, domowo – puściły zardzewiałe zamki pamięci i wróciłem tam – do Kuźniczek.
Tyle rzeczy zdarzyło w moim życiu i o tak wielu rzeczach zapomniałem! Dlaczego, zamiast być właścicielem przeszłości, stałem się biedakiem, zdanym na litość każdej obecnej chwili? Siedzącego na podłodze w obcym angielskim domu ogarniało mnie tchnienie tamtych piwnicznych woni – mieszanina zapachu zbutwiałego drewna i zaschniętego jak krew wapna..