- W empik go
Kunigas - ebook
Kunigas - ebook
Bracia Zakonu Krzyżackiego uprowadzają dwuletniego Margera i wychowują na jednego z nich. Zmieniają mu nawet imię. Jerzy pozbawiony swej tożsamości narodowej ulega germanizacji. Przełom następuje w momencie zasłyszenia przez niego kilku słów w ojczystym języku. Jerzy uzmysłowić sobie, że stał się ofiarą spisku Zakonu. Wraz z przyjaciółmi postanawia wrócić do domu – ostatniego niepodbitego przez Krzyżaków grodu... Powieść historyczna opisująca losy litewskiego księcia.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-362-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W krzyżackim Maryi-Grodzie dzwoniono na wieczorne pacierze. Głos niewielkiego dzwonka, cichy, smętny, leniwy jakiś, rozlegał się po zamkowych podwórzach, to podnosząc, to cichnąc, w miarę jak wiatr to go odpędzał gdzieś, to przybliżał.
Kapliczka, której drzwi stały otworem, była jeszcze prawie pusta i niemal ciemna.
Pora była późnej jesieni; mrok dnia mglistego okrywał budowy zamkowe. W tym pół świetle, pół cieniu, przybierały one kształty fantastyczne: część ich nikła w ciemnościach i rozpływała się w mrokach; niektóre ściany występowały ostro, resztkami dnia oświetlone w połowie lub pozapalanymi lampami i pochodniami, które otaczał krąg jasności, jakby dymem osutej.
Gdzieniegdzie wrota otwarte czarną zdawały się czeluścią; gdzie indziej zakratowane okno, już ogniem wnętrza zarumienione, na którego tle ciemne przesuwały się postacie, gorzało niby pożarem cichym i tym straszniejszym.
Zamek cały ponury i posępny był, jak więzienie. W milczeniu, smutnie, wolno, w podwórzach przesuwały się postacie rycerskie, czeladź w kusej odzieży, pachołki z ostrzyżonymi głowami.
Ludzie ci, nawykli o jednej porze spełniać obowiązkowe czynności, bez słowa, bez znaku życia szli, jak kółka jakiegoś misternego przyrządu, gdzie ich prowadził rozkaz niemy.
Ciszę tę straszną przerywało tylko kiedy niekiedy zawycie psa na uwięzi, Lub rżenie koni stajennych. Lecz i te stworzenia, jakby nawykłe do klasztornego milczenia, wprędce ucichały.
W tej ciszy majestatycznej był jakiś uroczysty smutek a siła, którą ma każdy czyn spełniony bez odgłosu, w spokoju, gdy się nań cała potęga ludzkiego ducha zdobywa.
Wszelka wrzawa odejmuje dziełu człowieka to wrażenie mocy zwycięskiej, której oznaką jest niemota dobrowolna.
Tu, oprócz mdłego głosu dzwonka, który powoływał na pacierze braci, nic więcej słychać nie było. Niekiedy wiatr jesienny przerzynał ciężkie powietrze, wilgocią przesiąkłe, i, cisnąc się między wąskie ścian przesmyki, urągał szyderskim głosem nakazanemu milczeniu.
W kaplicy, przed której ołtarzem paliła się ze stropu zwieszona lampa, słabo oświecająca ściany, okryte napisami i chorągwiami grobowymi – niewielu pobożniejszych rycerzy zeszło się leniwo na wieczorną modlitwę.
Kapelan w kapie stał u stopni ołtarza i modlił się szybko, półgłosem, jakby z obowiązku, senny i roztargniony. Stojący w swych ławach rzeźbionych starsi bracia, którzy więcej się ściągnęli dla przykładu i z powinności niż przez nabożeństwo, w modlitwie nie okazywali wielkiej gorliwości i zapału.
Niektórzy z nich, ponachylani ku sobie, szeptali; inni, ze złożonymi na piersiach rękoma, zdawali się z rezygnacją znudzoną wyczekiwać końca. Jeden sparł się o stallę i, zadumany, z zamkniętymi powiekami, drzemał, czy usypiał.
W mroku kaplicznej głębi trudno było rozpoznać tych, co się u drzwi zgromadzili, zwołani dzwonkiem, nie przywiązując wielkiego znaczenia do nabożeństwa.
Światło lampy drgało fantastycznie na brązach i złoceniach obrazów, sprzętów i na fręzlach chorągwi. Płomyk jej, poruszany falą powietrzną, skakał promykami, jak żywa jakaś istota, sięgając dalej, rzucając się na boki, na przemiany odkrywając twarze i obrazy lub topiąc je w mroku. On tu był jedynym czymś życiem i wolą obdarzonym. Wszystko zresztą spało, nieme i zdrętwiałe.
W końcu ławy rzeźbionej, wśród tego posępnego szeregu płaszczów białych i sukni czarnych, jedna tylko postać wybitniejsza zwracała na siebie oczy. Lampa właśnie rzuciła wiązkę światła na twarz jej, występującą wyraziście na tle mroków, które ją otaczały.
Było to męskie oblicze człowieka już życiem zahartowanego, z którego lata zrobiły brązową maskę, napiętnowaną rysy mnogimi, jakby hieroglifami, które przeszłość wypisała na niej – nieczytelnymi i tajemniczymi.
Odkryte, wyniosłe czoło fałdowały grube marszczki, ciemnymi pasy przerzynając je na kilka części.
Takież same fałdy głębokie zorały zejście się brwi czarnych, bujnych, rozrosłych, osłaniających parę oczu, ukrytych głęboko pod wystającą kością czołową, a świecących w oprawie kształtnej, która niegdyś piękność ich podnosić musiała. Dziś i tu marszczki się zbiegały, a poniżej nielitościwie krajały policzki i ust otoczenie. Wąsy i broda, ciemne jeszcze, już gdzieniegdzie srebrnymi włosy były posypane.
Blask lampy, silne rzucając cienie, uwydatniał rysy tej twarzy, jakby dłutem energicznym wykutej.
Wyraz jej był posępny, surowy, dumny a spokojny jakąś siłą wewnętrzną. Zwykły strój zakonników-rycerzy leżał na szerokich ramionach i piersiach, w wielkich fałdach jak od niechcenia rzucony. Nie widać było najmniejszej tu staranności, a sukno nosiło na sobie ślady zużycia i zszarzania.
Usta głęboko wpadłe nie poruszały się modlitwą, a z posępnego czoła zgadnąć było trudno, czy się modliła dusza. Oko – to się zatrzymywało na przedmiotach obojętnych, bez myśli, to śledziło wszystkich w kaplicy zebranych, równie pobliższych współbraci, jak dalej skupionych u progu półbratów, czeladź służebną i knechtów.
Przed okiem tym nic ujść nie mogło; biegło ono w ciemności, pewnym będąc, że je przeszyje, a odgadnie, co się w nich skrywa.
Coś się kazało domyślać, iż ten świadek, lecz nie uczestnik modlitwy, wrażał wszystkim przytomnym pewną obawę i poszanowanie. Tak samo, jak wzrok jego po ludziach, wejrzenie ludzi ukradkiem biegło ku niemu. Czeladź się instynktowo uchylała, słoniła za przymurki, aby nie być wystawioną na wzrok ten, przeszywający i groźny.
Na zastygłych licach zakonnika nie było oznaki najmniejszego wrażenia. Obok dumy, która pięknej tej twarzy rycerskiej zdawała się dziedzictwem krwi narzuconą, była i pokora mnisza, przybrana z musu.
Nie widać było, aby szczególne jakieś dostojeństwo i władza związane były z tym rycerza znaczeniem, jakie mu nadawało oblicze. W ławie braci stał on na najniższym miejscu, ostatni z brzegu.
Patrzył stąd, śledził...
Pacierze wieczorne zbliżały się do końca; mruczeniem głuchym odpowiadano ze stallów na głos kapelana. Przykląkł wreszcie, odwrócił się i z wolna, ze zwieszoną głową, ku zakrystii zmierzał.
Naówczas poruszyli się wszyscy, zbudził się zakonnik drzemiący, czeladź od drzwi szybko się wysypała na podwórze.
Pozostał chwilę na swym miejscu rycerz ów nieruchomy, głowę tylko zwróciwszy ku ołtarzowi. Ci, co go pomijali, wysuwając się z kaplicy, nie pozdrawiali ani skinieniem głowy, przechodzili, patrząc w inną stronę, jakby unikali jego wzroku z pewnym pośpiechem, niezręcznie ukrywanym. Żaden mu nie okazał uszanowania, choć widać było, że może wrażał obawę.
Kaplica już prawie była pusta, gdy i on ze swego miejsca poruszył się nareszcie i ciężkim krokiem iść począł ku drzwiom, u których jeszcze kupka czeladzi się zatrzymała.
Wśród niej stał, pytając o coś, brat Szpitalnik, człowiek niemłody, siwy, ruchów żywych, mowy prędkiej, gorącego temperamentu. Płaszcz, z ramion mu się osuwający nie po myśli, dokuczał niecierpliwemu, który go poprawiał i szarpał na sobie.
Wychodzący zakonnik zatrzymał się przy nim. Zobaczywszy go, knechty i służba natychmiast rozpierzchać się zaczęli.
Z szerokiej piersi jego dobył się głos męski, stłumiony, lecz silny, wychodzący jakby z głębiny, i tak właściwego sobie dźwięku, żeby go wśród tysiąca innych można było rozróżnić. Jak cała postać, nakazywał poszanowanie, nie dopuszczał przeciwieństwa.
Zwrócił się do Szpitalnika, który oczy w niego wlepił niespokojne i błyszczące.
– Cóż się z młodym Jerzym dzieje? – zapytał.
– Chory, chory – odparł zapytany żywo, poruszając ramionami i nie bardzo rad tłumaczyć się szeroko.
Pytający badał go wzrokiem. Byli już sami, bo czeladź się rozpierzchła. Szpitalnik poruszył się, jakby chciał odchodzić; zobaczywszy, że zakonnik stał w miejscu, niechętnie zatrzymać się musiał.
Ten powtórzył zapytanie:
– Chory? zawsze chory?
Ruchem głowy potakującym odpowiedział tylko żywy Szpitalnik. Namyślił się nieco.
– Zawsze chory! tak! a ja nawet nie umiałbym powiedzieć, na co chory... Wiecie, bracie Bernardzie, dużo przeróżnych chorób widziałem w życiu, ale tej nie znam i na tę poradzić nic nie umiem.
Chciał odejść, Bernard go za rękę powstrzymał.
– Zaczekaj chwilkę – rzekł – wiem, że ci zawsze pilno; ale powiedzże mi, co mu jest?
– Co mu jest? – z pewną niecierpliwością i półuśmiechem począł spytany – ale właśnie w tym trudność, że nie wiemy, co mu jest. Opowiedzieć to trudno. Skutki choroby widzimy jasno, ale jej samej zrozumieć i pochwycić nie podobna. Chłopak wyniszczał nagle, wychudł, zżółkł, sposępniał, stracił ochotę do jadła... powiedziałbym, że i do życia. Godzinami siedzi jak osłupiały, z oczyma wlepionymi w ścianę lub okno, w podłogę lub sufit.
I dokończył nowym ramion poruszeniem.
– Młodość potrzebuje ruchu i powietrza; sądzę, że wziąć by go może, na koń wsadziwszy, na jaką przyszłą wyprawę, na świeży świat, pomiędzy ludzi; zmienić życie, dać go gdzie na zamek, do którego z Komturów, trochę swobody...
Szpitalnik, słuchając, głową potrząsał.
– Możecie, czego chcecie, próbować – rzekł – bo ja już z mojej apteki, co tylko było do dania, wyczerpałem; nie sądzę, żeby się to na co przydało... Na koń siąść bodaj czy mu siły pozwolą. Dać go do jednego z tych gródków, w których dzień i noc czuwać potrzeba... to nie spoczynek... No, ja nie wiem – dokończył, zabierając się znowu odchodzić; ale Bernard jeszcze go raz za płaszcz przytrzymał.
– Jak sądzicie? grozi jego życiu niebezpieczeństwo? – zapytał.
– Gdyby starszym był – odparł, zżymając się nieco, zakonnik, któremu było pilno – prędzej by się dało zawyrokować, czy wyzdrowieje, czy zamrze... Z młodością, która ma siły wielkie i dziwactwa niespodziane, nigdy człowiek nie wie, czy ona zwycięży, czy od lada podmuchu wiatru, jak mało rozpalony knot lampy, zagaśnie.
– A szkoda by było – zamruczał Bernard. – Chowaliśmy go od dziecka... no, i rachowali nań.
Brat Szpitalnik, roztargniony, ledwie mógł ostatnie słowa dosłyszeć.
– Bracie Bernardzie! – odezwał się, wybuchając, jak zmuszony żywym temperamentem: – Wierzcie mi, stary jestem, widziałem wiele! Krwi nie przerobić w człowieku. Ma ona swe prawa. Hoduj, jak chcesz, ptaszę dzikie; ledwieś mu okna uchylił, a głosy swoich posłyszało – uleci.
– Na to się mu podcina skrzydła! – cicho zamruczał Bernard do ucha Szpitalnikowi, dodając:
– Miałżeby kto wydać mu i zdradzić tajemnicę? To być nie może!
Ręce podniósł do góry z oburzeniem.
– Któż by mógł? jakim sposobem? – przerwał Szpitalnik. – Oprócz nas kilku, przysięgą do milczenia związanych, żywa dusza o tym nie wie. Nikt! Domyślić się nawet nie podobna. Jerzy, jak wszyscy tu, wie, iż go małym chłopięciem z Niemiec przywieziono.
– Tak! – odparł Bernard – ale pamięć dziecka? Dzieją się rzeczy dziwne czasem. Nuż mu się tam, jakim cudem, lata chłopięce przypominają, jak sen jaki?
Szpitalnik głową potrząsał.
– To się zatarło! tyle czasu! – rzekł. – Żaden człowiek nie pamięta niemowlęctwa, a on się tu prawie w nasze ręce niemowlęciem dostał.
– Nie! nie! – zaprzeczył Bernard. – Mówił już, i tę szatańską, dziką, barbarzyńską mowę, którą bełkotał, ledwie mu potem grozą i sztuką z głowy wybito.
– Bądźcież spokojni; nie zna jej ani słowa! – rzekł Szpitalnik. – Nic podobnego mu do głowy przyjść nie mogło. Coś innego chorobę sprowadzić musiało. Co? Któż to zbada? Ciało gnębi duszę w człowieku, dusza czasem łamie ciało – oboje potem cierpią. Nie wiadomo, co leczyć? jedno czy drugie? tak są z sobą powiązane.
– Patrzeć potrzeba, co z dwojga mocniej dotknięte.
– Tak! – uśmiechnął się Szpitalnik. – Gdyby to oko ludzkie do tych głębin zajrzeć mogło? Łaska chyba Boża oświecić o tym może.
To rzekłszy, ruszył się od progu kaplicy Szpitalnik, potrząsając pękiem kluczy, który mu wisiał u pasa, a dając tym do zrozumienia, iż mu do jego obowiązków pilno było.
Brat Bernard, już go nie wstrzymując, szedł z nim razem. Szpitalnik obejrzał się na niego, zdziwiony trochę, że mu towarzyszył; co postrzegłszy, Bernard się ozwał:
– Chciałbym ja go sam zobaczyć. Nic nadzwyczajnego nie będzie, gdy razem z wami zajdę do infirmerii.
Szpitalnik się uśmiechnął.
– Wam przecie – rzekł – przystęp nigdzie i nigdy wzbroniony nie jest. Róbcie, jak wam się zda lepiej.
Z kaplicy do domu chorych potrzeba było na drugi, niższy dziedziniec, przechodzić. Odległość była dosyć znaczna.
Ciemno się robiło wśród murów, lecz gdzieniegdzie z okien padające światło drogę wskazywało.
Bernard postępował milczący i zadumany. Nie przeszkadzało mu to, jakby z nałogu, po drodze tu i ówdzie rzucać oczyma, w każde drzwi na pół otwarte, w każde okno oświetlone, zwracać się ku każdemu przechodzącemu, którego spotykali, i pilnie się weń wpatrywać. Zdało się to skutkiem dawnego nawyknienia bardziej niż woli, gdyż zakonnik szedł cały w sobie pogrążony.
Szpitalnik, którego żywość pędziła, ciągle go wyprzedzał i musiał krok swój mierzyć, aby ciężej i powolniej kroczącego Bernarda zbyt nie wyprzedzać, bo mu miał służyć za przewodnika.
Weszli nareszcie do sieni, z której na prawo drzwi nie do izb obszernych, gdzie największa liczba chorych i rannych się mieściła, ale do kilku pomniejszych, dla braci zakonnej i starszyzny przeznaczonych, prowadziły.
Weszli. Pierwsza, ciemna, stała pustą; z drugiej przez szczeliny u progu i góry słabe się światełko przeciskało. Ojciec Szpitalnik otworzył je z wolna i, sam nie wchodząc, chciał przodem wpuścić Bernarda, który nawzajem wskazał mu, ażeby go wyprzedził.
Stało się, jak rozkazał.
Żwawy mały człowieczek wszedł do izby szczupłej, którą niewielka lampka oświetlała.
Oprócz łóżka i niewielkiego stolika, na którym talerz stał z jedzeniem nietkniętym i dzbanuszek kubkiem nakryty – ława tylko w oknie wgłębionym i parę półek były całym sprzętem małej celi.
Łóżko zasłane było kołdrą wełnianą – twarde i wąskie. Na nim, z nogami spuszczonymi, z głową w ręce zanurzoną, siedział młody chłopak, lat około siedemnastu mieć mogący, na swój wiek wyrosły bujnie, ale wychudły.
Włos, krótko przystrzyżony, jasny, najeżony i bezładnie porozrzucany, okrywał dość piękną głowę jego, która, podniesiona ku wchodzącym i zwrócona ku nim twarzą, wyrazem smutnym politowanie wzbudzała. Oczy miał wpadłe głęboko, policzki ściągnięte, usta zaklęsłe, czoło pomarszczone.
Piękne rysy młodzieńcze ból jakiś czynił sympatycznymi, ale groźnymi razem. Spod powiek patrzała gorączkowa niecierpliwość, znękanie i wyraz walki wewnętrznej, tłumionej w sobie.
Skromny przyodziewek, na pół mniszy – pół rycerski, suknie, przylegające ciasno, dawały rozpoznać budowę ciała silną, kościstą, ale wychudzoną i zeschłą.
Na widok wchodzących, brwi mu się ściągnęły mimowolnie i natychmiast stanął na nogi, z poszanowaniem głowę spuszczając; lecz zachwiał się i o stół oprzeć musiał.
Brat Bernard, którego oblicze zwykle było surowym, starał się, wysilając na próżno, złagodzić wyraz jego i z dobrocią zbliżył się ku chłopcowi.
– Cóż to? słyszę, żeście jeszcze dotąd chorzy! – rzekł, głos miarkując. – To źle! Cóż wam jest? Ojciec Sylwester nic mi powiedzieć nie umie!
Młodzian, stojąc z oczyma w ziemię wlepionymi, milczał.
Szpitalnik tymczasem spojrzał na nietknięte jadło, na dzbanek nieporuszony i ramionami zżymnął.
– Boli was co? – dodał pytający troskliwie.
– Nic – nic – odparł chłopiec krótko i zimno.
– A cóż wam jest?
Na to drugie pytanie odpowiedź przyszła nierychło.
– Sił nie mam – jęknął nareszcie chory.
– Jakże do tego przyszło, żeście je postradali? – badał Bernard.
Tymczasem Sylwester, przy stole stojący, machinalnie z niecierpliwości przebierał po nim palcami i na strop patrzył, jakby w skutek tych rozpytywań nie wierzył i wagi do nich nie przywiązywał.
– Ja nie wiem! – mruknął chory cicho i westchnął.
Na tym zdawało się wszystko skończone, gdyż chłopak nie okazywał najmniejszej chęci do szczerszej spowiedzi, a Bernard podbudzić go do niej nie umiał. Ojciec Szpitalnik ze swej strony pomagać mu do tego nie okazywał ochoty.
Stali milczący. Bernard, pomyślawszy nieco, uznał za właściwe dokończyć nauką moralną:
– Potrzeba – odezwał się – dziecko moje, modlić się. Boga prosić i Najświętszej Matki Jego, aby oni łaską swą Was dźwignęli. Trzeba samemu też starać się tę bezsilność przemagać, ociężałość otrząsać, próbować, usiłować, nie poddawać się. Nieprzyjaciel rodu ludzkiego zastawia sidła na dusze i ciała. Modlitwa go odpędza.
W czasie tej nauki, chłopak stał nieporuszony, z oczyma ciągle spuszczonymi, nie dając znaku, by ona wrażenie na nim czyniła. Stał jak skamieniały; drganie tylko zdradzało wewnętrzny wysiłek.
Nie odpowiedział nic. Bernard patrzał nań długo, badał – ale milczący. Szpitalnik wtrącił:
– Masz może do czego smak? ochotę? mów. Do napoju jakiego? do jadła? Natura ludziom, równie jak zwierzętom, daje czasem zbawcze instynkta.
Czekali długo, nim chłopak się zebrał na odpowiedź:
– Oprócz czasem do wody – rzekł głosem słabym i przymuszonym – ja do niczego nie mam smaku.
Skończyło się tym rozpytywanie; brat Bernard zamruczał coś, lepsze czyniąc nadzieje, radząc spoczynek... leżenie, sen, i wychodził już. Szpitalnik, za idącym ku drzwiom postępując z wolna, ukradkiem popatrzał na chłopca, wciąż stojącego przy łóżku, ruszył ramionami i wyszedł.
Chory, gdy się drzwi zamknęły, padł natychmiast na łoże i, ręce na kolanach oparłszy, oczy zakrywszy, zadumał się tak znowu, jak przed przyjściem tych, co go badali.
Lampka, pryskając, paliła się bladym płomykiem, który to się nieco do góry podnosił, to w glinianą miseczkę opadał, gdzie knot był zanurzony.
Kroki oddalających się niedługo słychać było; ucichło znowu wszystko w grobowym milczeniu. Z dala skrzypnięto drzwiami parę razy i infirmeria jakby spała już czy wymarła – nic się nie poruszało.
Chory nie kładł się, choć godzina wyznaczona do spoczynku dawno już była przeszła. Niekiedy podnosił głowę, przysłuchywał się, to twarz rękoma osłaniał i jak półsenny siedział w obojętnym odrętwieniu.
Lampka coraz się głębiej dopalała. Ledwie dosłyszane drzwi skrzypnięcie w pierwszej izbie, która celę poprzedzała, rozbudziło osłupiałego. Ciche jakieś, ostrożne kroki zbliżały się ku progowi; drzwi się poruszyły powoli i płaszczem otulona postać jakaś wsunęła się do celi.
Jerzy czekać na nią musiał, bo z łóżka powstał i twarz mu się ożywiła: trochę czucia, błysk radości ją oświecił.
Stojący w progu był chłopakiem tychże lat albo mało co młodszym. Twarz pospolitą miał, nie piękną, ale łagodną, a w tej chwili wyrazem serdecznego współczucia uśmiechniętą. Krótko ostrzyżony włos, suknia z grubej tkaniny, liche skórznie na nogach, same rysy i budowa krępa a niezgrabna, kazały się domyślać w nim prostego knechta.
W porównaniu z chorym, którego twarz miała w sobie coś pańskiego i odznaczała się prawie niewieścim wdziękiem, krwią jakąś wyszlachetnioną, wchodzący wyglądał gburowato, na pachołka. Dobroć tylko, na twarzy się malująca, czyniła tę brzydotę miłą, rysy grube i nieforemne oświetlała.
Chory, zobaczywszy go, uśmiechnął się. Gość zbliżał się z nieśmiałością, poszanowaniem i troskliwością wielką, na palcach, ostrożnie.
– A co! – zapytał po cichu – nie lepiej wam?
Pytanie zadał w złej niemieckiej mowie, z przeciągłym obcym akcentem.
Chory głową potrząsnął, usiadł na łóżku i przybyłemu wskazał ławę, bo innego siedzenia nie było. Ten umieścił się na różku jej, a raczej uczepił tylko.
– Mówże ty mi – rzekł, marszcząc się chory – mów mi o tym, o czym wczoraj rozpowiadałeś. Ja, sam zostawszy, gdy myślę a myślę, coraz więcej przypominam sobie. Tak! ta mowa wasza, której ty mi kilka słów powiedziałeś, była mi znana w dzieciństwie. Jedno twoje słowo wydobyło ze mnie jakby utopionych i przysypanych dużo. Oni mi powiadają, że sierotą z Niemiec mnie przywieźli, ale kłamią. Dzieckiem słyszałem tę mowę, mówiłem nią; litewska to mowa, i ja Litwinem być muszę... tak, jak ty!
Teraz, gdy w te mroki lat dawnych się wpatruję, coraz mi więcej rzeczy na pamięć przychodzi, które, jakby mgłą były okryte. Mgła się rozprasza...
Chłopak, siedzący na ławie, palec położył na ustach, obejrzał się trwożliwie ku drzwiom. Wzdychał i tarł czoło.
– A! to nieszczęśliwa godzina – wyjąknął – gdy się o tym zgadało! Co już pomoże myśleć o tym? co wam pomoże wiedzieć? Z ich rąk, co raz w nie wpadło, już się nie wydobędzie. Patrzajcie na mnie. Mnie też pochwycili gdzieś z chaty chłopięciem, na powrozie przy koniu, jak bydlę, przygnali, ochrzcili, ostrzygli, kazali służyć – i muszę. Idą oni na moich, każą za sobą nieść tarcze i miecze; idę za nimi i niosę. Patrzę, jak się moja krew leje, jak moi bracia giną... a! wszystko kipi we mnie, łzy do oczu się cisną; alem ja sam, i siły nie mam!
Jerzy podniósł się z łóżka trochę i, brwi ściągając, a ręce zacisnąwszy, szepnął:
– Zbiec przecie można!
– Dokąd? jak? – przerwał zastraszony pachołek. – Na co by się nam to dziś przydało? Tam by już nikt nas nie poznał i nikt nie przyjął. Jeszcze by nas pozabijali, jak krzyżackich knechtów, bo dla tych przebaczenia nie ma. Służyć im trzeba, choć ich nienawidzimy. Taka dola, a swej doli nikt nie jest panem.
Pomyślał trochę i ciągnął znowu:
– Jeżeli oni was kędyś z Litwy porwali, a chowali i pieścili, karmili jak paniątko i ubierali, czy oni dziś by zbiec pozwolili? Patrzą oni na was podwójnymi oczyma, a gdyby najmniejsza poszlaka... ho! ho!...
I ręką pociągnął sobie po szyi, jakby ścinał głowę.
Chory Jerzy dumał głęboko.
Przerwała się rozmowa, i zaczął pachołka siedzącego rozpytywać o litewskie nazwania rzeczy różnych: jak się matka, ojciec, brat, dom, ogień zowie? Słuchając, zadumywał się, za głowę chwytał, brwi ściągał, a oczy mu połyskiwały.
Pachołek dziwił się, ciekawił, wzdychał, ręce załamywał i co raz to przypominał, że cicho mówić było trzeba.
– Był tu stary Bernard? – spytał w końcu. – A co on tu robił u was! On darmo nigdy nie chodzi. Posyłają go wietrzyć, gdy innym nosa braknie. Chytry to a straszny człek, co jak spojrzy, na wylot przekole. Na zamku on niby niczym – taki brat jak drudzy; do starszyzny nie liczy się i z nią nie chodzi; stoi na boku. Urzędu nie ma; a boją go się najstarsi i może, co zechce. Wciska się wszędzie, nigdzie mu drzwi nie zamykają; podpatruje, słucha, odgaduje. Na kogo popatrzy, ciarki mu biegną po skórze. Jego tu nie darmo do was wysłali. – Czyście się przed nim z czym nie wydali?
Jerzy na to pytanie pogardliwie i dumnie ramionami poruszył.
– Oh! – rzekł – ani słowa nie dobył ze mnie!
– Szpitalnik – mówił pachołek – gbur, niecierpliwy, niby zły, gderze, popycha; ale dobre ma serce. Łaje chorych, gdy mu wyzdrowieć nie chcą, a dzień i noc koło nich chodzi, jak matka; a ten!... Dość, by popatrzył... zdaje się, że zje oczyma!
Chory Jerzy już dumał i nagle, jak przebudzony, zawołał:
– Kunigas? Kunigas?
– Aha! tak u nas najstarszych panów zowią – odparł chłopak.
– Ja dobrze pamiętam – rzekł Jerzy, bijąc się w czoło – że mnie dzieckiem na ręku piastująca kobieta tym imieniem uspokajała i wołała.
Słuchający parobczak obie ręce podniósł do góry i, jednę z nich prędko kładąc na ustach, nakazał milczenie mówiącemu. Wstał aż, przestraszony.
– Na Boga! na Boga! – szeptał – cicho! cicho! Po mnie już dreszcze przechodzą. Gdyby oni doszli, że wy się o tym przeze mnie dowiedzieliście, żyw bym nie został, a i z wami co by było... któż wie? Cicho, panuniu! cicho!
Jerzy dumał na ręku podparty. Ze zmarszczonego czoła wnosić było można, iż myśl w nim pracowała, aby z mroków przeszłości dobyć dawne wspomnienia. Pot kroplami okrywał mu skronie.
– Litwa! Litwa! – począł powtarzać. – Mów ty mi o niej. Ty ją musisz lepiej pamiętać... widziałeś ją, chodziłeś na nią z nimi. Mnie oni mało kiedy za wrota wypuszczali; a na dalsze wycieczki, chociaż się im prosiłem, nim się odkryło, kto ja jestem... brać mnie nie chcieli.
Mówili mi, żem za młody, i czekać kazali. Litwa! – powtórzył, wlepiając w pachołka oczy, który drgał, słysząc ten wyraz, i cała poczciwa twarz jego okryła się cieniem tęsknoty. – Litwa! mów o Litwie!
Parobczak się zadumał rzewnie, w obie ręce ujął głowę i kołysał nią długo, nim z jękiem wychodzącym z duszy mówić począł:
– Litwa! oj, Litwa! inny to kraj, obyczaj inny, świat i ludzie inni.
Mnie ona jeszcze w oczach stoi, w snach się roi! Tyle lat, a jakby wczoraj, czuję postronek, na którym mnie przywlekli. Litwa, Kunigasie mój, gdzież taka jest? taka, kędy nie dosiągł miecz krzyżacki, jak ją przed wiekami nasi Bogowie stworzyli?
Tu, na zamkach, co zobaczysz, wszystko robota człowieka, który psuł dzieło boże; a tam inaczej. Bóg nie w kościele siedzi – wszędzie ich pełno... Pełno bogów, pełno boga. Rosną sobie nietrzebione lasy, puszcze ogromne, a po nich dziki źwierz buja razem z dzikim człowiekiem. Źwierz i ptak, człowiek i drzewo, wszystko bracia rodzeni. Niedźwiedź gada do ludzi, pies z ptakiem rozmawia, rozumieją się. Zabijają się, jak bracia, ale jak swoi z sobą gadają.
Łoś z myśliwcem się łaje, kukułka dziewczętom pieśni śpiewa, których one od niej się uczą. Wiatr nawet i burza mowę dla nas mają zrozumiałą... Jak dąb Perkunów zaszumi, Wejdaloci słuchają i tłumaczą.
Wszystko tam takie, jak ten wielki Bóg, który małych ma pod sobą tysiące, stworzył, aby ziemia pustą nie była, kiedy jeszcze księżyc ze słońcem się żenił. W każdym drzewie i pniaku siedzi duch, co go strzeże; w każdym strumieniu mieszka bogini, co przez szklane wody patrzy, pilnując ludzi i stworzeń. Diwy rozkazują źwierzętom, one wprost umieją do serca mówić człowiekowi, tak, że on nie wie, skąd mu głos przychodzi, a czuje, że to boży... We śnie, na jawie, z góry, spod ziemi szepcą do niego, bo Bogów wszędzie pełno, nawet w ziarnach piasku.
O! panuniu mój! Jakie to tam życie, jakie życie! a swoboda po lasach i polach! Jakie tam pieśni płyną i srebrny śmiech się rozlega, gdzie Krzyżaków nie było! Bo gdzie oni przeszli, śmierć przeszła z nimi.
Prawda! nie ma szat takich, ani sprzętu takiego, ani domostw z kamieni, ani kościołów, w których Boga na klucz zamykają. Tam wszystko otworem, drzwi chat na oścież, ziemia – ludziom cała. Wszędy Bóg lata swobodny i mieszka, kędy chce, a człowiek też, Ziemia wszystka, jak szeroka, nie krajana, lasy bezpańskie. Kunigas siedzi na gródku, na wysokim, ale po to tylko, aby z daleka patrzył, gdy wróg nadciąga, a panuje, aby bronił od niego. Za to mu osyp dają i daninę.
Zadumał się parobczak i dodał jeszcze:
– Na Litwie nie ma, jak tu, ludzi, którym nie wolno spojrzeć w oczy kobiecie i do dziewki się uśmiechnąć. Nasi Wejdaloci i dziewice Wejdalotki chodzą swobodnie; a choć im się żenić nie wolno, żyć i śmiać się, i śpiewać nie bronią. W wiankach chodzą boże sługi, wesoło uśmiechają się sobie i światu.
My tu jak bydło w oborze siedzimy zamknięci; na gród nawet starej baby nie puszczą, żeby im dziewczyny nie przypominała. Oj! Litwa! – westchnął. – Kunigasie mój, świat inny a lepszy... tylko dla nas on zamknięty!
Jerzy się zasępił i spytał:
– Ale oni przecież jedynego, prawdziwego Boga znają, ci Krzyżacy, a myśmy się go od nich znać i chwalić nauczyli.
Parobczak, głowę spuściwszy, wzrokiem wylękłym potoczył po celi.
– Straszny ten ich Bóg! – zamruczał – wojuje i zabija! Prawda! i nasz piorunami ciska, ale tylko na winnych, a oni krew leją, nie pytając jaką. Widziałem niemowlęta pomordowane po chatach, a czym one zawiniły? Ich Bóg nienasycony, bo mu całej ziemi potrzeba, a nasze panowały u siebie w domu i cudzego nie pożądały.
Jerzy słuchał bacznie, brwi mu się ściągały i powieki opadały na oczy. Nic nie mówiąc, głową potrząsał.
Parobek odważył się dodać:
– Oni przecie sługami bożymi się mianują i powiadają, że pełnią wolę Jego. Naszym Wejdalotom miecza nie wolno tknąć, ani innej krwi, nad bydlęcia ofiarnego, przelewać. Ich Bóg krwi pożąda.
Jerzy siedział milczący; wzdychali oba.
– Pamiętasz Litwę? – wtrącił chory.
– Ja? lepiej od was – prawił drugi – mnie już sporego porwali z lasu, od trupa ojca i matki, kiedym już po ziemi chodził sam i na drzewa jak kot się wspinał. Byłbym zbiegł, ale gdy mi powrozu popuścili za późno było. Knecht na pętlę wziął i ciągnął mnie za sobą, okrwawionego, zbitego, choć jak wilk wyłem z bólu i strachu. Zamknęli potem do szopy z innymi, a myśmy ją podpalili, aby uciec. Nie pomogło; pochwytali. Bili potem i męczyli, abyśmy zapomnieli mowy i pieśni, a uczyli się ich szwargotu. Alem ja pochował tak głęboko, co tu wyniósł z lasu, że mi ten skarb z życiem odbiorą. Nie oduczyli mnie kochać, co swoje, ale kłamać nauczyli.
Uśmiechnął się chytrze i dziko.
– Popytajcie ich teraz! Mówią, że lepszego pachołka nie ma nade mnie, ani posłuszniejszego. A co? kłaniam się im do ziemi, rąbek szaty całuję, sławię ich, dziękuję, śmieję się, żeby myśleli, żem taki szczęśliwy. A co u mnie w duszy – to moje!
I na pół nucąc, pół mrucząc, dodał:
– Któż to wie? kto wie! Są Kunigasy jeszcze, ludu siła. Przyjdzie może i na Litwę godzina i dzień na litewskie dzieci!
Jerzy nie odpowiadał. Kunigas! Kunigas! chodziło mu po głowie i szumiało.
Wtem lampka przygasać zaczęła, sycząc; pachołek się porwał nagle, przestraszony, że się opóźnił. Zbliżył się do zamyślonego, pochylił się przed nim z pokorą i czułością.
– Kunigasie mój! – szepnął, usiłując za rękę go pochwycić – nie zabijacie się wy tęsknotą. To nie męska rzecz kwilić. Mężowi przystoi gniew, a niewieście smutek. Ona go wyśpiewa i wyleje z siebie, gdy jej duszę naciśnie; my z nim jak z trucizną chodzić musimy. Trzeba żyć. Któż wie? kto wie? – powtórzył – I na nas przyjdzie godzina i dzień na litewskie dzieci.
Jerzy spojrzał nań i z lekka go po ramieniu uderzył.
– Idź! – rzekł – tobie czas. Szpitalnik nigdy nie śpi, i po nocy nawet śledzi. Nuż by cię tu zastał. Wracaj; a jutro, gdy się wymknąć potrafisz, przyjdź mi mówić o Litwie. Tyś mi pierwszy objawił krew moję – i coś się we mnie zbudziło. Czy to sen? czy spominki? czy pokusy szatańskie?
– Szatańskie? – rozśmiał się parobek z niedowierzaniem. – Na Litwie, u nas, szatanów nie ma, tylko bogi, sługi wielkiego Boga, raz dobre, drugi raz złe, jak on im przykaże. To oni szatana sobie zmyślili. Nasz Perkunas by go nie zniósł i wnet piorunem by go wgniótł w ziemię, a nie dałby mu przeciw sobie gospodarować! Ho! ho!
– Cicho, nierozumny! – zawołał Jerzy. – Spraw bożych z ludzkimi nie mieszaj; co ty wiesz?
I bojaźliwie, ukradkiem, krzyż zakreślił na piersi. Ale ruchu tego nie dojrzał już Rymos, bo się co prędzej przez drzwi na pół otwarte wymknął i jak mysz cicho do izby chorych, na swój barłóg pusty prześlizgnął.