- W empik go
Kurs na ulicę Szczęśliwą - ebook
Kurs na ulicę Szczęśliwą - ebook
Bartosz Gardocki po pięciu latach rzucił pracę w agencji public relations, żeby spełnić swoje marzenie – zostać taksówkarzem. Jego pasażerami są między innymi: Hanna Krall, Halina Szpilman, Tomasz Stańko, Zbigniew Wodecki, Rafał Trzaskowski, ale i sprzedawca skarpet spod Dworca Centralnego, powstaniec warszawski, lewicowy baron, pan Marek, który odwiedza prostytutki, niewidomy o nazwisku Drakula, sfrustrowana matka… W książce Kurs na ulicę Szczęśliwą taksówka jest jak konfesjonał, a jej kierowca jak spowiednik.
Tych kilkanaście minut intymności przypomina jazdę windą z obcym człowiekiem. Kierowca i pasażer są skazani na swoje towarzystwo, czują nawzajem swój zapach. Niektórzy nie patrzą taksówkarzowi w oczy, traktują go jak maszynę, do której wrzucili monetę, nic nie mówią. Inni mówią bez przerwy. „Wiem dużo. Czasami wiem rzeczy, których wolałbym nie wiedzieć. Wiem kto z kim, kiedy, za ile, kto kogo, kto komu, czy było dobrze, czy źle, czy będzie jeszcze raz. Słucham ludzi. Jezu, tylu ludzi… Przez tych pięć lat w najlepszym zawodzie świata w mojej taksówce siedziało z piętnaście tysięcy osób”.
Taylor z Iralndii wsiada do taksówki bez majtek, informatyk z Gdyni opowiada, jak uwierzył w duchy, emerytka w fioletowym kapeluszu poleca masaże, a żona komunistycznego ministra zwierza się z samotności…
Kiedy Bartosz Gardocki usiadł za kierownicą, poczuł się szczęśliwy. Szybko się okazało, że jego pasażerowie też szukają szczęścia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65970-95-4 |
Rozmiar pliku: | 821 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poszły spać modne dziewczyny
sennie ziewają skinheadzi z przedmieścia
wzniećmy pożar w ich uszminkowanych sercach
czasy są niepewne
sytuacja jest napięta
kocham nocne przewroty
i kontrrewolucje
dziury w parasolach
seledynowych szpiegów
policjantów, złodziei
kieszonkowych morderców
nieważkich pijaczków
stróżów cnoty w burdelach
Samotny pasażer to ja
Ty jesteś moją samotną pasażerką
dusze nocy są w nas
a my jesteśmy ich częścią
fragment piosenki Pasażer
Krzysztofa „Grabaża” Grabowskiego, Pidżama Porno
(wersja oryginalna: Iggy Pop, Passenger)Dzielnice budzą się powoli i w różnym tempie. Jeśli przyjmie się tydzień za jednostkę czasu, da się zaobserwować powtarzalny cykl życia miasta. Jego zmęczony, lecz niestrudzony oddech. Niecichnącą melodię tego organizmu.
Najbardziej odrealniona pora doby wypada między czwartą a piątą rano. Czuję się wtedy jak jeden z ostatnich ludzi na ziemi. Pojedyncze samochody szukają sensu swojej podróży, tego, co im go nada. Sposób jazdy nocnych maruderów jest inny niż w dzień, kiedy kierowcy pędzą w nerwowym rozgorączkowaniu, wciąż nie nadążając za swoimi zegarkami. Klakierzy na trasie wyścigu karier. Piewcy wielkiej, obfitej, życiodajnej stolicy. Lokalni i przyjezdni. Białe kołnierzyki, krawaciarze, karierowicze, frankowicze, słoiki, agenci ubezpieczeniowi, przedstawiciele handlowi, kurierzy, dostawcy. Smogiem Warszawy jest stres. Jej puls wybija sekundnik.
Na pograniczu nocy i dnia nic nie jest pewne, nic nie jest oczywiste. Ale gdy wskazówka zegarka w mojej taksówce dochodzi do piątej, nieuchronnie zbliża się rzeczywistość.
Co chwilę mijam miejsca mojego życia. Przedszkole na Starym Mokotowie, szkoła podstawowa na Stegnach, kościół, w którym służyłem do mszy. Place zabaw, trzepaki, boiska. Blok dziadków na Muranowie i tamtejsze podwórka. Dom drugich dziadków w Wawrze. Pierwsze miłości, dziewczyna z Ursynowa, dziewczyna z Żoliborza. Miejsca dawniejsze, z początku osi czasu, oraz niedawne, z końca tej osi. Niektóre z nich robią mi już niewiele. Inne przyprawiają o szybsze bicie serca, gęsią skórkę i gulę w gardle, na moment pozbawiają oddechu. Szybko stamtąd odjeżdżam, bo powietrze tam pachnie inaczej. Bywa, że stratą. Brakiem. Miejsca oswojone, które kiedyś były mi najbliższe i takie miały już pozostać, z czasem stały się obce. Plany, nadzieje, radości i dramaty. Zyski i straty. Rozczarowania i tęsknoty. Mijam je wszystkie.
To moje miasto.
Jestem taksówkarzem.
Wiem dużo. Czasami wiem rzeczy, o których wolałbym nie wiedzieć. Wiem, kto z kim, kiedy, za ile, kto kogo, kto komu, czy było dobrze, czy źle, czy będzie jeszcze raz. Słucham ludzi. Jezu, tylu ludzi... Przez tych pięć lat w najlepszym zawodzie świata w mojej taksówce siedziało z piętnaście tysięcy osób.
Jestem ciekawy każdego z was.UL. SOBIESKIEGO – AL. NIEPODLEGŁOŚCI
– Bo ogólnie, proszę pana, to ja uważam, że ja nienawidzę – zaczyna mówić zaraz po zajęciu miejsca na tylnym siedzeniu.
Razem ze swoimi siatkami, reklamówkami, torbami kobieta zajmuje pół kanapy. Spod jej czerwonej sukienki wystają łydki fioletowe od pajęczyny żylaków.
– Nie za wesoło brzmi to pani „dzień dobry”... A dokąd jedziemy?
– Do GUS-u – odpowiada. I dalej na tym samym wydechu: – Nienawidzę tego osiedla, miasta i życia ogólnie. No i oczywiście tej pracy.
Mówi, jakby chciała oczyścić się ze wszystkiego, co jej ciąży. W końcu taksówkarz jest jak spowiednik.
– A Stegien to nie cierpię jak psów! – Mijamy powoli kolejne przecznice Dolnego Mokotowa: św. Bonifacego, Czarnomorską, Limanowskiego. – Bloczyska nudne jak msza święta i do tego wszystko źle! Wie pan, że na korytarzu mam o cztery żeberka w kaloryferze więcej niż w sypialni? Banda debili. Nigdzie na świecie tak się nie buduje, kto to widział na Zachodzie takie rzeczy?! Do więzień ich powsadzać i tyle. Te bloki... Wszystkie identyczne, można się pogubić.
– Ale słyszałem, że niedawno powstał tam fajny park multimedialny z fontannami – wtrącam nieśmiało.
– A na co to komu, proszę pana? Głupoty jakieś, na pewno za łapówkę. Niezłe koperty idą za takie historie, ja to panu mówię. Nerwy tylko się psują człowiekowi, jak na to wszystko wokół patrzy... A to my już tutaj? Ale pan sprawnie jedzie. Luźno dziś jakoś. Kiedyś to były korki, panie kochany, nie to co teraz. Jak na wsi... Nawet porządnych korków w tym mieście nie ma! Wie pan dlaczego? Bo nie ma pracy. Roboty brak, to i ludzie nie jeżdżą, więc ulice się nie korkują.
Milknie. Myślę, że może to już wszystko, co jej leży na wątrobie. Zerkam we wsteczne lusterko – ściąga brwi, jakby szukała czegoś we wspomnieniach.
– Wyznam panu, że tęsknię za Śródmieściem. Kiedyś mieszkałam przy Kruczej. Wszystko blisko – i jedzenie, i zabawa. Teraz zabudowali całe centrum, coraz bardziej jest nieprzewiewne, zasmrodzone...
– A długo pani mieszka na Stegnach?
– Trzydzieści lat będzie. A wie pan, jakoś tak...
Okrągła twarz pasażerki zastyga. Błądzi wzrokiem za oknem w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, dlaczego wciąż tam mieszka. Nagle budzi się z zamyślenia.
– A już najbardziej to nie cierpię tej pracy!
Przekłada pakunki w torbie na dwóch kółkach. Oddycha ciężko, każde słowo zdaje się sprawiać jej wysiłek. Wierci się nieustannie, a cała ta aktywność powoduje, że samochód kołysze się na boki.
– Pani chciała pod GUS-em od Niepodległości, tak?
– Panie kochany, wie pan, że jak tak dzień w dzień jadę pod ten adres, a jeżdżę już czterdzieści lat, to aż mi się niedobrze robi. Tak mi się nie chce, już sam ten budynek jest dla mnie tak obrzydliwy...
Parkuję przed wejściem. Kobieta, nie przestając mówić, szuka pieniędzy w torebce.
– I tak sobie marzę codziennie, gdy jadę, że jak już dojadę, to się okaże, że budynku nie ma, bo spłonął albo się zawalił, albo go wysadzili. Czasem to mi się śni nawet. A potem okazuje się, że nic z tego, jest, stoi.
Wzdycha, jakby rzeczywiście była zawiedziona, że dotarliśmy na miejsce.
– Reszty nie trzeba – mówi i trzaska drzwiami.
UL. SZCZĘŚLIWA 2
Korpulentna pani o zatroskanym obliczu:
– Szczęście? Proszę pana: zdrowie, pieniądze i miłość. I wszystko.
– Ale tak konkretnie gdyby miała pani powiedzieć?
– Tak konkretnie to miłość.
WARSZAWA – PODLASIE
Czarna sylwetka siedzącego na dachu stodoły bociana wygląda jak posąg na tle jaśniejącego świtem nieba. Ożywa dopiero, gdy ptak przekrzywia głowę, z zainteresowaniem patrząc na przelatującego obok nietoperza. Ostatnie gwiazdy gasną, a odległe pianie koguta ledwo przebija się przez koncert ptaków. Czwarta rano w lipcu. Moja ulubiona pora doby i roku.
Jestem następny w kolejce do przeprawy promowej przez Bug łączącej Zabuże z Mielnikiem.
Mój pasażer należy do tych mieszkańców Zabuża, którzy chętnie korzystają z unijnych udogodnień, ale delikatnie mówiąc, nie są unijnymi entuzjastami.
– Kiedyś było lepiej – mówi i patrzy w okno beznamiętnym wzrokiem. – Relacje były inne. Ludzie sobie pomagali, bo musieli, a dzięki temu trzymali się bliżej siebie. Ta wieś żyła swoim życiem. Komuna była, jaka była, ale na świni dało się zarobić, Rus brał. A teraz wahania cen takie, że nikomu nie chce się w to bawić. Nie wiadomo, co będzie. Młodzi wyjeżdżają, bo i co tu mają robić, na roli żaden nie posiedzi, nie chcą zostawać, do miasta każdy ciągnie. Kiedyś wszyscy mieli po równo, klepali biedę, ale trzymali się razem. Dzisiaj jeden z drugim dorobią się nie wiadomo na czym i już nosa zadzierają. Satelity, internety pozakładają, proszę pana, i siedzą po domach, nikt pod sklep nie wyjdzie pogadać. Sztuczne relacje się porobiły, to i taka sztuczna wieś dla mnie jest teraz. Kiedyś była prawdziwa. Unia przyszła, Unia dała, droga utwardzona, prom jest. Ludziom wygodniej, łatwiej żyć, ale jakoś tak nie wiem... Może za wygodnie. Za łatwo...
Przychodzi nasza kolej. Wjeżdżamy na prom, który po chwili odpływa od brzegu. Zerkam jeszcze na tablicę informacyjną z wyliczeniem wartości inwestycji z funduszy UE: „Dotacje na innowacje – inwestujemy w waszą przyszłość!”.
Flisak zapiera się całym ciałem, ciągnąc linę drewnianym chwytakiem. Prom porusza się bez napędu mechanicznego, wykorzystując jedynie nurt rzeki oraz – w mniejszym stopniu – siłę mięśni człowieka.
Przeprawa trwa kilka minut, mam mało czasu, więc zagajam do niego od razu po odbiciu od brzegu:
– Męcząca robota, co? Lubi pan ją?
– Panie kochany, uwielbiam! Państwowa posada, pieniążki na czas, piękne turystki i ruch na świeżym powietrzu. Czego chcieć więcej?
– A może da mi pan chwilę poprowadzić?
– Oj nie, kochany, nie dziś.
Nachyla się, ścisza głos i mówi poufnym tonem:
– Dostałem właśnie cynk, że będzie kontrola... Z urzędu... Już raz miałem kłopoty z powodu wygłupów. Nie mogę stracić tej pracy! Lepszej nie znajdę. Teraz to nawet słodycze jakieś dzieciakom czasem kupię. Wcześniej po zasiłkach ledwo na opał starczało. Najwięcej macham w sobotę i w niedzielę. Ludzie czasami stoją w kolejce na przeprawę pół godziny. Sami by dotarli wcześniej do Mielnika, gdyby pojechali naokoło mostem. Ale stoją, czekają, to atrakcja taka, frajda dla dzieciaków. Samochodem po rzece. Tylko że nie szanują tej rzeki. Wrzeszczą, kurwią, puszki rzucają. Kiedyś młodzi samochodów nie mieli, to i bardziej przyrodą się cieszyli, rybki połowili spokojnie, posiedzieli, pogadali. A teraz zjedzie się toto z okolicy, ognisko nad rzeką rozpalą, muzyka z auta, ptaki popłoszą. Śmieci tylko zostawiają... Panie, czego tam nie ma, nawet prezerwatywy zużyte leżą! Ścierwo takie, że mówię panu... Kiedyś nie było samochodów i promu, to dymali naokoło rowerkiem, ale szacunek do rzeki mieli, jak swoją traktowali. Dziś furą każdy się wozi, postępowo i wygodnie, ale do głowy więcej głupot przychodzi. Daj pan spokój. I idź swój wehikuł odpal. Jesteśmy na miejscu – mówi i wyciąga liny do zacumowania przy drugim brzegu.
Auta zjeżdżają z pokładu, a ja jeszcze chwilę zostaję na brzegu z flisakiem, który siada na ławeczce i wyciąga mocnego papierosa.
Chcę podtrzymać rozmowę, więc opowiadam, że jestem zachwycony tutejszą przyrodą i krajobrazami, że ciągnie mnie od zawsze na wieś, do natury. On prycha:
– Byśta kilka miesięcy posiedzieli w tej ciszy, głuszy, robić co nie ma, internetów nie ma, ludzi nie ma, nic nie ma, toby się wam odechciało tej natury. Zwłaszcza w zimie, jak trzeba sześć kilometrów w śniegu po pas do sklepu po chleb dymać. A zdarza się, że tak nawali, że nie odśnieży żaden, a i z gminy nikt nie dojedzie. Jak większe zakupy na zapas się zrobi, to czasem na trzeci tydzień dopiero człowieka zobaczysz.
– I co wtedy ludzie robią? Tak całymi dniami?
– A co? Bimber grzeją, bo co tu robić.
UL. SASKA – LOTNISKO MODLIN
Taylor wpada do mojej taksówki. Ucieka przed dziewczyną, która biegnie za nim, wymachując jego majtkami. Jest dziesiąta rano, a on nie wie nic. Nie wie, w którym barze zgubił znajomych, nie wie, czy są oni jeszcze w hostelu, czy już w drodze na lotnisko, a może i w Modlinie albo – najgorsze – w Dublinie. Nie wie, o której godzinie miał startować ich samolot czy może już odleciał. Nie wie, ani gdzie jest jego paszport, ani bilet lotniczy. Nie wie nawet, czy miał dobry seks z tą dziewczyną, która niezbyt czule go pożegnała. Miała na imię Anastazja, a przynajmniej tak się przedstawiła – tyle Taylor wie. I że teraz siedzi w mojej taksówce bez majtek, w samych spodniach.
Po podłączeniu telefonu do ładowarki chłopak dowiaduje się, że musi dostać się do Modlina w pół godziny.
Uwielbiam takie wyzwania. Pogłaśniam Can’t you hear me knocking Rolling Stonesów i dociskam pedał gazu.
Yeah, you got satin shoes
Yeah, you got plastic boots
Y’all got cocaine eyes (...)
Can’t you hear me knockin’ on your window
Can’t you hear me knockin’ on your door
Can’t you hear me knockin’ down your dirty street, yeah