Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kurtyna z czerni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 kwietnia 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kurtyna z czerni - ebook

Czy kawałek odpadającego tynku może odmienić czyjeś życie? Frank Townsend idąc ulicą, uderzył się w głowę i doznał drobnych obrażeń, ale...Gdy wrócił do domu z przerażeniem stwierdził, że nie poznaje swojego mieszkania, ani nie pamięta niczego z przeszłości. Potem okazało się, że ten dotknięty amnezją mężczyzna jest śledzony

i oskarżony o morderstwo. Zaczyna się rozpaczliwa walka Franka o przypomnienie sobie czegokolwiek z ostatnich 3 lat życia i oczyszczenie się z poważnych zarzutów. Kim był, zanim amnezja niczym czarna kurtyna przysłoniła mu własną tożsamość i wiedzę o tym, co w życiu ważne?

Ta powieść kryminalna z 1941 r. doczekała się adaptacji radiowych, teatralnych i filmowych na czele z częścią serii The Alfred Hitchcock Hour pt. ,,The Black Curtain" w reżyserii Sydneya Pollacka (1962 r.). ,,Kurtyna z czerni" to lektura idealna dla miłośników kryminałów w stylu noir thriller.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-3187-9
Rozmiar pliku: 538 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Na początku wszystko było zamazane. Potem poczuł gmerające wokół niego dłonie, mnóstwo dłoni. Właściwie nie dotykały jego; dotykały przedmiotów, które go dotykały. Czuł je tylko pośrednio. Odrzucały małe, leżące luzem przedmioty takie jak kawałki zaprawy czy fragmenty cegieł, które zdawały się przykrywać go całego. Z każdą minutą ich ubywało.

Następnie usłyszał przytłumiony głos: — Jest już karetka.

— Przenieście go tutaj, tu będą mieli do niego lepszy dostęp — odpowiedział inny głos.

Poczuł, że go podniesiono i znowu położono. Próbował otworzyć oczy; za pierwszym razem wpadło do nich mnóstwo piasku i pyłu, od których ból od razu zamknął mu je z powrotem. Udało mu się przy drugiej próbie. Uderzył go oślepiający widok błękitnego nieba. A dookoła błękitu spoglądały na niego, do góry nogami, jakieś twarze.

Poczuł, że ktoś rozchyla mu płaszcz i koszulę, a potem naciska boki. — Wszystkie żebra całe. — Ktoś zginał jego ręce, a potem nogi. — Wszystkie kości całe. Wykpił się tanim kosztem. Ma tylko ten paskudny guz na głowie.

Uniesiono mu tułów do pozycji siedzącej, przy czym z włosów posypał mu się tynk czy coś w tym rodzaju.

— No dobra, bracie, założymy opatrunek i to powinno załatwić sprawę — powiedział lekarz.

Musnął skaleczenie czymś, co zapiekło i sprawiło, że człowiek aż podskoczył. A potem coś na ranie przykleił. — W porządku, teraz już chyba może pan wstać.

Pomogli mu się podnieść; początkowo wyciągał rękę i trzymał się jednego z nich, by nie upaść. Po chwili mógł już stać sam.

— Chce pan się z nami zabrać do szpitala i dać się przebadać? — spytał lekarz, zamykając walizkę.

— Nie, nic mi nie jest — odparł. Chciał iść do domu. Na pewno już późno. Virginia będzie na niego czekać. Nie lubił się spóźniać.

— W porządku, ale gdyby się pan poczuł gorzej, niech pan lepiej przyjdzie i da się obejrzeć.

— Dobrze — zgodził się — tak zrobię.

Przepchał się do nich policjant z otwartym notesem. — Pańskie nazwisko i adres proszę — powiedział.

— Frank Townsend — odparł bez wahania. — Rutherford Street 820, Północ.

To było wszystko. Karetka zdążyła już z brzękiem odjechać. Policjant odwrócił się i idąc, kończył spisywać raport. Jedynymi pozostałymi jeszcze śladami tego, co zaszło, były kupka gruzu na chodniku i poszarpana szczerba w dachu wieńczącym budynek tuż obok. Gęsta gromadka zebranych dokoła gapiów zaczęła się przerzedzać i rozpraszać. Townsend odwrócił się i zaczął się przez nią przebijać.

Dwunastoletni mniej więcej wyrostek zawołał za nim: — Ej, pana kapelusz! Podniosłem go dla pana.

Townsend zawrócił i odebrał kapelusz, otrzepał pobieżnie z kurzu i odwrócił, by go założyć. Nagle znieruchomiał, wpatrując się w jego wnętrze. Na opasce miał wyszyte inicjały „DN”.

Pokręcił głową i próbował zwrócić go dzieciakowi. — Skąd go wziąłeś? Nie jest mój...

— Jasne, że pana! Widziałem, jak się panu stoczył z głowy, kiedy pan upadł!

Townsend z powątpiewaniem omiótł wzrokiem zaśmiecony chodnik i przylegający do niego rynsztok, ale w zasięgu wzroku nie było żadnego innego kapelusza.

Dzieciak przyglądał mu się spode łba. — Nie poznaje pan własnego kapelusza?

Niektórzy dorośli się zaśmiali. Nadal stali dokoła, gapiąc się na niego. Chciał stamtąd uciec. Wciąż czuł się słabo po wypadku. Chciał iść do domu. Nałożył kapelusz, a ten leżał jak ulał. Dawał to wymowne odczucie, że już setki razy był na jego głowie.

Nie zdjął go już i ruszył ulicą, wiedząc jednak, że ma na głowie cudzy monogram.

Rozejrzał się dokoła, nie rozumiejąc, co tutaj robił, a przede wszystkim co sprowadziło go w tę okolicę. Był w slumsach, na ulicy pełnej ludzi i przecinanej pchanymi ręcznie Wózkami. Dostał jakieś polecenie z biura? Załatwiał coś dla Virginii? Cokolwiek to było, wstrząs spowodowany wypadkiem zupełnie wybił mu to z pamięci. Skręcił, przechodząc pod tabliczką z nazwą ulicy, „Tillary Street”, i gdy był już za rogiem, sięgnął z roztargnieniem do kieszeni po papierosa, nie przerywając marszu w stronę domu.

Zamiast znajomej taniej, zgniecionej paczki, którą za każdym razem zwykle nosił całymi dniami, póki dosłownie nie podarła się na kawałki, wyciągnął lśniącą emaliowaną papierośnicę zdobioną złotem, migoczącą do niego zjadliwym blaskiem.

Upuścił ją, jakby go ugryzła. Długie minuty wpatrywał się w nią tam, gdzie leżała. W końcu pochylił się, podniósł drżącą ręką, otworzył i obejrzał. Papierosy, którymi ją napełniono, nie były nawet jego ulubionej marki. Wewnątrz ani na zewnątrz nie było żadnej inskrypcji, niczego, co mogłoby zdradzić, do kogo ona należy ani skąd ją ma.

Włożył ją z powrotem do kieszeni i zmusił się, by iść dalej. Bał się stać tam zbyt długo i pozwolić sobie za bardzo na rozmyślania. Powietrze tuż nad jego głową przepełniała dziwna groza i bał się przyciągnąć ją pełną siłą, tak jak ludzie boją się przyciągnąć piorun. Chciał dotrzeć do domu, teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Musiał wsiąść do autobusu, tak daleko zboczył z drogi. Całą podróż przebył tak jakby w cieniu, chociaż wnętrze było dobrze oświetlone.

Wysiadł, skręcił i w końcu jego oczom ukazał się znajomy widok Rutherford Street. Z trudem szedł ulicą w kierunku mieszkania. Już tylko kilkoro drzwi i będzie w domu. Mimo że ulica była znajoma, wyglądała jakby trochę inaczej. Tu i tam zmieniły się chyba jakieś szczegóły, ale nie potrafił powiedzieć, które konkretnie. Widział te same, znane z widzenia dzieciaki, zajęte zabawą; wszystkie wydały mu się jakby większe.

Dojrzał tuż przed sobą swój dom, a gdy do niego dotarł i skręcił do drzwi, nagle zatrzymał się, zesztywniał ze stopą na najniższym schodku. Twarz mu stężała w spojrzeniu na jego własne okna na drugim piętrze, po lewej. Co się stało od dzisiejszego poranka? Co, na Boga, tutaj zaszło?

Zasłony znikły z okien. Szyby były mętne, pokryte kurzem, jakby nie myto ich od tygodni. Virginia zawsze utrzymywała okna w lśniącej, krystalicznej czystości. Jak mogły znaleźć się w takim stanie od dzisiejszego ranka? Musiała chyba specjalnie zamazać je popiołem albo proszkiem do szorowania; może wypróbowywała właśnie jakąś nową metodę mycia okien. A, i zdjęła z parapetu doniczkę z geranium.

Wszedł do środka, nadal blady, roztrzęsiony od szoku, jakiego właśnie doznał jego system nerwowy. Zorientował się, że zgubił klucz, prawdopodobnie na miejscu wypadku. Nie marnował czasu na szukanie; chciał wejść do środka, uciec od całej tej dziwności. Zapukał, gorączkowo szarpiąc za klamkę.

Nie podeszła do drzwi. Nie wpuściła go. Chyba nie powinien tak stać w miejscu. Wrócił do wejścia i zadzwonił na panią Fromm, żonę dozorcy.

Wyszła od razu. Na jego widok okazała przesadne zdumienie. A więc ona też miała być częścią tej dziwności.

— Pan Townsend! Proszę, proszę, a cóż _pan_ tutaj robi?

— Co ja...? — powtórzył oszołomiony.

— Zamierza pan z powrotem wynająć swoje stare mieszkanie? Wystarczy jedno słowo. Jest do wzięcia, ostatni lokatorzy wyprowadzili się ledwie sześć tygodni temu.

— Moje stare mieszkanie? Sześć tygodni... — Oparł się dłonią o ścianę, by nie upaść. — Czy mogę prosić o szklankę wody?

Pobiegła, by mu ją podać, strwożona.

Czuł, że dostaje gęsiej skórki, jakby w obliczu jakiejś mrożącej krew w żyłach, niezgłębionej tajemnicy. Próbował wziąć się w garść i odzyskać równowagę umysłową, utrzymać ją za wszelką cenę. „Jestem Frank Townsend. Przyszedłem do domu z pracy tak jak co dzień. Dlaczego mi się to przytrafia?”

Zanim kobieta wróciła, zmusił się do przybrania choćby pozorów spokoju. Instynktownie wyczuwał, że nie może mu pomóc ani pani Fromm, ani żadna inna osoba postronna. Wyszłaby z tego jedynie niepotrzebna zwłoka, może nawet trafiłby do aresztu. Mógł iść tylko do jednej osoby, tylko jednej osobie w pełni ufał. Chciał szybko zobaczyć się z Virginią, gdziekolwiek była. Ale właśnie, gdzie ona była?

— Czy mogłaby pani mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć żonę? — spytał, siląc się na obojętny ton. — Kawałek tynku przed chwilą uderzył mnie w głowę i jestem chyba trochę oszołomiony, przyszedłem tu przez przypadek...

Kobieta zbladła, ale dała mu to, na co liczył.

— Pana żona mieszka teraz przy Anderson Avenue, panie Townsend, dwie przecznice stąd, drugi dom za rogiem. Zachodziła tu kilka razy, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś listów do niej, stąd znam adres.

— Dziękuję — rzucił na koniec, cofając się. — Czy to nie zabawne, jak sobie... hm... nabiłem guza?

Podeszła za nim do głównych drzwi, z troską kręcąc głową. — Na pana miejscu nie lekceważyłabym tego, może pan mieć lekki wstrząs mózgu...

Odwrócił się i szybko odszedł, serce waliło mu jak młotem. Teraz był bardziej niż przerażony. Straszne tajemnice piętrzyły się jedna nad drugą. Najpierw inicjały na opasce kapelusza nie pasujące do jego nazwiska. Potem papierośnica, której nigdy wcześniej nie widział, w jego kieszeni. Teraz puste mieszkanie po powrocie do domu; jego miejsce zamieszkania zmieniło się, bez ostrzeżenia, między rankiem a wieczorem. A dozorczyni na dodatek mówi tak, jakby stało się to przed tygodniami albo miesiącami. Zaczął biec w stronę Anderson Avenue.

W końcu znalazł ten dom i z uczuciem bliskim zgrozy zauważył nazwisko, jej, a jednocześnie nie jej, na jednej ze skrzynek na listy, które przeglądał: „Panna Virginia Morrison”. Cóż ona robiła tutaj, w tym dziwnym budynku, pod panieńskim nazwiskiem?

Czymkolwiek było to, co się stało, wiedział, że właśnie miał usłyszeć wyjaśnienie. Już za parę minut. Ale ta świadomość nie przyniosła mu ulgi. Bo rzecz sięgnęła takich otchłani niesamowitości, do jakich nie dotrze już żadne zwykłe wyjaśnienie. Teraz niemal bał się wyjaśnienia tak bardzo, jak trwania w niewiedzy.

Nacisnął dzwonek i otwarto dla niego drzwi wejściowe. Wszedł tam i wewnętrznym korytarzem dotarł do drzwi opatrzonych tym samym numerem co dzwonek. Stanął przed nimi i znieruchomiał.

Upłynęły minuty, jakie nikomu nie powinny przypaść w udziale. Minuty delirycznej dziwności, w których nie działo się nic, minuty nabrzmiałe oczekiwaniem na jakieś wydarzenie i zastanawiania się, co też to będzie.

Usłyszał kroki zbliżające się do drugiej strony drzwi i cofnął się nieco, odsunął od nich po swojej stronie. Wtedy poruszyła się klamka, rygiel się przesunął, drzwi otworzyły się trochę — na szerokość twarzy — i oto oboje patrzyli na siebie nawzajem.

On i ona. Frank Townsend i jego żona Virginia.

Nazywał ją swoją szmacianą lalką. Zawsze przypominała mu szmacianą lalkę. Jedną z tych zadziornych, które siedzą całe powykrzywiane na skraju komody. Może dlatego, że miała długie kończyny i zwykle siadała w fotelu w szczególny sposób, jakby się rzucała. Nie tylko opadała na niego tyłem, ale wchodziła bokiem, nad poręczą. Poza tym miała w zwyczaju nosić włosy nad oczami obcięte w prostej linii. To go utwierdzało. I usta miała bardzo małe, przeważnie wyglądały jak obrysowana na czerwono fałda. To była ona.

Ale teraz szmaciana lalka cała była wiotka i oklapnięta. I chociaż nie zmieniła się, to jednak się zmieniła. Wszystko było takie samo, a jednak niezupełnie takie samo. Jakby odrobinę wyblakłe, nieco stonowane, już nie tak lśniące.

Pomyślał, że ona zaraz osunie się na podłogę u jego stóp. Ale podtrzymały ją drzwi, których się chwyciła. Na chwilę wsparła czoło o ościeżnicę, jakby oczy jej się zmęczyły i chciała dać im odpocząć w ten sposób, zapewniając oparcie całej głowie.

I potem nagle stała oparta o niego, w jego ramionach.

Oddychała ciężko na jego piersi, jakby brakło jej powietrza. On sam nie mógł odetchnąć jak należy — to było jakby zaraźliwe.

— Virginio, skarbie, daj mi wejść do środka — wyszeptał. — Jestem przerażony. Działy się dziwne rzeczy. Chcę być z tobą w domu.

Zamknęła drzwi plecami, trzymając go obiema rękami, jakby drzwi były jakimś żywiołem, który mógłby go znów wyssać na zewnątrz, gdyby go kurczowo nie ściskała. Po chwili był już w sypialni, siedział na skraju jednego z ich dobrze mu znanych pojedynczych łóżek, zdejmując buty. Jedno łóżko, jak zauważył, było rozebrane; usunięto z niego nawet materac. Nagą ramę odstawiono na bok, pod ścianę, i zaśmiecało ją nagromadzenie pudeł i innych bliżej nieokreślonych przedmiotów osobistego użytku. Drugie było w jak najlepszym porządku. Położył się na nim, a żona przyniosła zimny kompres i położyła mu na głowie.

Potem usiadła obok niego, ujęła jego dłoń w obie ręce i przycisnęła do policzka. Nic nie mówiła. Widział, że jest przestraszona tak samo jak on.

Nie odrywał od niej pytającego spojrzenia. — Virginio — bąknął w końcu — ta butelka whisky, którą ktoś dał mi na Gwiazdkę...

— Ciągle ją mam — odparła stłumionym głosem. Wstała i wyszła.

Czuł, że będzie potrzebował się napić.

Wróciła i podała mu szklankę. Ściskał ją mocno, jakby jego życie zależało od tego, czy ma ją w swoim zasięgu.

— Virginio, dziwnie się czuję. Pogubiłem się. Nic nie rozumiem. Może to tylko przez to uderzenie w głowę. Ale muszę to usłyszeć od ciebie. Już na ulicy zauważyłem parę drobiazgów, ale one nie mają znaczenia, nie będę na nie zwracał uwagi. Najważniejsze, to dlaczego to zrobiłaś? Co sprawiło, że przeprowadziłaś się tak nagle, nic mi nie mówiąc? Dlaczego, kiedy dziś rano wychodziłem do pracy...

Jej dłonie pofrunęły do ust, zasłaniając je kratą ze sztywnych, skrzyżowanych palców. Spoza nich wyrwał się stłumiony okrzyk.

Podniósł się ku niej, siadając na łóżku. Siłą oderwał od jej twarzy przeszkodę z rąk. — Virginio, powiedz, o co chodzi!

— Frank, o mój Boże, co też ty mówisz? _Dziś rano_...? Przeprowadziłam się tutaj z Rutherford Street ponad półtora roku temu!

Byli parą chorych z przerażenia ludzi. Wykonał nadgarstkiem szybki ruch i połknął whisky, by się uspokoić. Pusta szklanka zakołysała się obok niego na łóżku. On sam ściskał mocno głowę obiema rękami, jakby inaczej miała się rozpaść na kawałki.

— Pamiętam, jak całowałem cię przy drzwiach na pożegnanie! — powiedział bezradnie. — Pamiętam, jak zawołałaś za mną dla przypomnienia: „Na pewno masz szalik? Na dworze jest zimno”.

— Frank — odparła. — Choćby po samej pogodzie powinieneś się zorientować: jest ciepło, nie masz na sobie szalika ani nawet płaszcza. Zostawiłeś mnie zimą, a teraz jest wiosna. Zostawiłeś mnie trzynastego stycznia 1938 roku. Nigdy nie zapomnę tej daty, jakżebym mogła? A dzisiaj jest... poczekaj, sam możesz się przekonać.

Jeszcze raz wyszła z pokoju na chwiejnych nogach, wróciła z gazetą, wieczornym wydaniem z tego dnia, i wręczyła mu ją.

Gorączkowym wzrokiem odnalazł datę. „10 maja 1941 r.”

Wypuścił gazetę z rąk, jej uwolnione kartki rozsypały się po całej podłodze, a on z desperacją tarł dolną częścią wewnętrznych stron obu dłoni kościste krawędzie swych oczodołów. — Mój Boże! Co się stało z całym tym czasem? Tymi tygodniami, miesiącami, tymi latami... Pamiętam wszystko tak dobrze, do ostatniego szczegółu, do tego poranka. Pamiętam, co jedliśmy na śniadanie. Pamiętam nawet, że poprzedniego wieczora wybraliśmy się do kina, żeby obejrzeć MacDonald i Eddiego w _Rosalie._ Zdaje mi się, że to było _wczoraj._ A przed chwilą spadł na mnie gzyms z jakiegoś budynku przy Tillary Street, i kiedy ludzie pomogli mi się pozbierać, po prostu wróciłem do domu, tu, gdzie moje miejsce. Ale co stało się z tymi latami, które minęły w międzyczasie?

— Czy w ogóle _nic_ nie pamiętasz?

— Umknęły mi jak jedna sekunda. Wręcz mniej, bo nawet trwająca jedną sekundę chwila może pozostać w pamięci, jeśli bardzo się postarasz. A one minęły tak, jakby ich nigdy nie było.

— Może jeśli wezwiemy lekarza...

— Żaden lekarz mi ich nie zwróci. One przydarzyły się _mnie_, nie jemu.

— Czytałam kiedyś o takich przypadkach — próbowała go uspokoić. — Amnezja, chyba tak to nazywają. Gdzieś pomiędzy domem a pracą, po tym jak się pożegnaliśmy tamtego ostatniego poranka, coś musiało ci się przytrafić, jakiś wypadek, jakieś uderzenie, coś w rodzaju tego dzisiejszego zdarzenia z Tillary Street. Może uderzyła cię w głowę zbłąkana piłka baseballowa rzucona przez jakichś chłopców. Cokolwiek to było, podniosłeś się, na pozór cały i zdrowy... i nie wiedziałeś już, kim jesteś, zapomniałeś, dokąd szedłeś, zapomniałeś do mnie wrócić. I nikt z ludzi dookoła ciebie, którzy widzieli, co się stało, nie mógł ci pomóc. Tamtego ranka twój garnitur właśnie wrócił z pralni. Wyszedłeś w pośpiechu, nie tracąc czasu na przeniesienie ze starego do nowego większości osobistych drobiazgów, jakie zwykle nosisz w kieszeniach. Pomógłby ci choćby jeden z nich: adres na starej kopercie, pokwitowany rachunek. Ale bez nich zostałeś zupełnie odcięty...

I dodała po chwili: — Frank, teraz wróciłeś. Tylko to się liczy. Zapomnijmy o wszystkim.

Z upływem godzin, podczas których omawiali tę sprawę, jego przerażenie nieco zelżało. Ale w głębi duszy nadal bardzo się martwił, o wiele bardziej niż ona. To było naturalne. To on stracił tożsamość, nie ona. Ona go odzyskała, dla niej tajemnica przestała istnieć. Dla niego nadal pozostawała niezgłębiona i zionęła za nim niczym otchłań widziana z bezpiecznie odzyskanego, zalanego słońcem skalnego występu. Jeden fałszywy krok i...

Tejże nocy, wśród ciszy, długo po zgaszeniu świateł i po godzinach spokojnego leżenia w zaciemnionym pokoju, zerwał się nagle na równe nogi, z czołem zlanym zimnym potem.

— Virginio, boję się! Zapal światła, boję się ciemności! Gdzie ja byłem? _Kim_ ja byłem przez cały ten czas?2

Odzyskał swą dawną posadę. Czy raczej inną posadę u tych samych pracodawców. W tygodniach tuż po jego zniknięciu powiedziała im, w odpowiedzi na powtarzające się pytania, że przeszedł załamanie nerwowe i musiał wyjechać, by odpocząć. Zmusiła ją do tego duma. Nie mogła znieść myśli, że ktoś mógłby wiedzieć, że ona nie zna jego miejsca pobytu, nie ma pojęcia, co się z nim stało. Więc teraz, kiedy pojawił się tam ponownie, zrobiono dla niego miejsce, zadając jak najmniej pytań, a jeśli już, to jedynie w celu okazania współczucia. Dzięki temu czuł się o wiele mniej zakłopotany.

Do jego codziennego życia zaczęła powracać stara, znajoma rutyna. Luka stopniowo odpływała coraz dalej w przeszłość. Frank ważył się nawet mieć nadzieję, że być może, w jakiejś niezbyt odległej przyszłości, stanie się ona jednym z tych pamiętanych jak przez mgłę, nigdy nie poruszanych epizodów, o których dwoje ludzi wie, ale o nich nie mówi.

Dni się wydłużały i któregoś z nich Frank, wychodząc z pracy, wychynął na ulicę nadal jasną od promieni zachodzącego słońca. Przy narożnym stoisku kupił gazetę, by zabrać ją do domu, po czym pospieszył na swój zwykły przystanek, gdzie dołączył do jednej czy dwóch osób, które już tam stały.

Czekając, rozłożył gazetę i zaczął ją przeglądać. Trzymana w ten sposób, zasłaniała mu dolną część twarzy, choć wtedy o tym nie myślał.

Stał tak może dwie minuty — autobus najwyraźniej trochę się spóźniał — gdy coś sprawiło, że drgnęły mu powieki i on je uniósł. Zrobił tak przez odczucie, że ktoś mu się bacznie przygląda.

W płynącym chodnikiem tłumie szedł mężczyzna, który miał go minąć. Nagle odsłonięta twarz Townsenda przyciągnęła jego obojętną uwagę w momencie, gdy wyłoniła się znad gazety. Przypadkowe zerknięcie zamieniło się we wbite spojrzenie. Wbite spojrzenie zamieniło się w badawcze oględziny.

Wpatrujący się mężczyzna stracił pęd. Zaczął stawiać mniejsze kroki. W końcu zupełnie zapomniał o ich stawianiu, przytrzymał stopę uniesioną nad chodnikiem. Zdążył się już niemal całkiem zatrzymać.

Soczewka umysłu Townsenda pstryknęła go, wywołała i zrobiła odbitkę — wszystko w jednym błyskawicznym procesie. Mężczyzna był krzepkiej budowy, nieco poniżej średniego wzrostu, ale nie niski. Rondo kapelusza zasłaniało mu włosy — poza bokami, gdzie były zbyt krótko przycięte, by dało się rozpoznać ich kolor — ale oczy pod gęstymi, ciemnymi brwiami miał szare, barwy agatu. Twarde oczy, rzadko łagodniejące. Takie, które się nie śmieją. Trudno było powiedzieć, kim (lub czym) był tylko na podstawie wyglądu. Mógł być każdym. Był twarzą w tłumie i Townsend go nie znał, nigdy wcześniej go nie widział.

Ale twarz nie odchodziła; została niczym biała skała niezmiennie wyzierająca spomiędzy pędzących fal. Coś sprawiło, że w sercu Townsenda włączył się dzwonek ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Ludzie nie zatrzymują się bez powodu na ulicy, by dokładnie ci się przyjrzeć. Ten człowiek go rozpoznał, albo sądził, że go rozpoznał, ale nie był do końca pewien. Cokolwiek się za tym kryło, na pewno nie było niewinną towarzyską znajomością. Świadczyło o tym zachowanie mężczyzny. Nadal niepewny, z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że zwraca na siebie uwagę, każe Townsendowi mieć się na baczności, wpatrując się w niego tak otwarcie. Próbował naprawić szkodę, ruszając dalej w swoją stronę — raczej zbyt raptownie, by wyglądało to wiarygodnie, i zdając się oddalać ruchliwym chodnikiem w kierunku, w którym początkowo szedł.

Ale nie uszedł daleko. Wyglądało na to, że jego uwagę przyciągnęło jakieś niezbyt oddalone okno wystawowe; obrócił się w jego stronę, po długiej przekątnej — zaczął skręcać dość daleko przed punktem, z którego mógł z choćby najmniejszą dokładnością zobaczyć to, co go tak zainteresowało. Zatrzymał się przed wystawą, tyłem do chodnika, i z zajęciem zajrzał w szybę. Townsend wiedział, że okna wystawowe to dobre zwierciadła.

Wewnętrzny dzwonek alarmowy przeszedł już w harmider. „Wydostanę się stąd!”, rezolutnie zapewniał sam siebie.

Nie zdradzając się najmniejszym ruchem głowy, rozważał możliwości. Autobus byłby po prostu pułapką na czterech kołach, gdyby ten nieznajomy postanowił wsiąść za nim. Gdy już obaj znajdą się w środku, nigdy nie będzie mógł wysiąść niezauważony.

Jeśli wróci do miejsca pracy i poczeka parę minut na późniejszy autobus, prześladowca może nadal się czaić w pobliżu, kiedy znowu wyjdzie — i wtedy dowie się, skąd Townsend wychodzi codziennie o tej porze, czego na razie nie wiedział.

Jeśli po prostu przejdzie się po kwartale, w nadziei zgubienia go, a potem wróci tutaj, do punktu wyjścia — cóż, dwie osoby mogą się przejść po kwartale równie dobrze jak jedna, w pewnej odległości od siebie.

Ścigana albo nękana istota, czy to dwunożna, czy czteronożna, instynktownie szuka dziury w ziemi. Nie ma lepszej kryjówki od dziury w ziemi. Przy następnej ulicy było metro. Nigdy dotąd z niego nie korzystał, bo linia odbiegała od jego miejsca przeznaczenia o więcej niż jedną ulicę. Nie była najkrótszą drogą między jego pracą a domem.

Ale jakiekolwiek działanie było lepsze od groźby utajonej w tej zawoalowanej inwigilacji i przenikliwego niepokoju, jaki w nim budziła. Postanowił spróbować dotrzeć do metra, jeśli dałoby się to zrobić.

Poruszył nieco nosem na boki, nie oglądając się przez ramię całą twarzą. Ta wystawa coś długo zajmowała nieznajomego. O wiele za długo. Townsend, który pracował tuż obok, wiedział, co przedstawia. Była to wystawa sklepu z pasami chirurgicznymi i przepuklinowymi. Być może oglądającemu wystawę czegoś brakowało, ale na pewno tym czymś nie były żadne akcesoria korygujące wady postawy. Plecy miał proste jak od linijki, a talię wąską i giętką.

Townsend przygotował się, ukradkiem skracając szerokość gazety. Odczekał, aż zmienią się światła, po czym ruszył do akcji. Nie poderwał się od razu do biegu, zaczął tylko nieoczekiwanie iść żwawym krokiem.

Będąc jeszcze na widoku, przechodząc między chodnikami, nie oglądał się. Czuł straszny przymus, by to zrobić, instynkt wszystkich ściganych stworzeń, ale mu nie uległ. Dotarł do przeciwległego krawężnika i zarys narożnego budynku przeciął łączącą ich linię widzenia, na moment przerywając kontakt wzrokowy.

W jednej chwili jego żwawy chód zamienił się w długie, pospieszne susy, którymi szybko pokonywał dystans, nie wyglądając jednocześnie dość desperacko, by obudzić podejrzenia przechodniów.

Poprzeczna ulica nie była długa; w zasadzie nie była dość długa, by zapewnić mu odpowiednią przewagę na starcie. Ale przed nim widniał wyraźnie prostokątny otwór, niczym ukryta w ziemi pułapka, będący jego celem. Dotarł do niego. Jego obcasy zadzwoniły na obramowanych stalą stopniach dźwiękiem przypominającym nieco potrząsanie kośćmi przed rzutem. To _był_ hazard; nie miał wyboru, musiał zaryzykować.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: