Kuszenie losu - ebook
Kuszenie losu - ebook
„Trzymając się za ręce, wrócili do samochodu. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby opisać uczucia, jakie nim zawładnęło: miał wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, jakby jego stopy nie dotykały ziemi. Joy była niesamowitą osobą. Przy niej zapominał o wszystkim, co złe. Każda minuta w jej towarzystwie sprawiała mu radość. Obiecywał sobie, że więcej się nie zakocha, ale było już za późno…”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4021-5 |
Rozmiar pliku: | 714 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joy McKinley brzydziła się kłamstwem, ale nie miała wyjścia: musi okłamać Natalie.
– To tu, po prawej.
Sypało coraz mocniej. Zanosiło się na śnieżycę.
– Fajna chałupa. – Odgarniając z oczu włosy wystające spod szaro-białej czapki, Natalie zerknęła na zbudowany w stylu rustykalnym dom.
– Z zewnątrz tak, ale wewnątrz wymaga sporego remontu. Najpierw jednak muszę się zdecydować, czy chcę zostać tu na dłużej.
Joy wzdrygnęła się w duchu: kolejne kłamstwo. Dlatego od przyjazdu do Vail nie garnęła się do ludzi. Tak było łatwiej, nikomu nie musiała nic o sobie mówić. Tyle że samotność zaczynała jej doskwierać, zwłaszcza że zbliżały się święta Bożego Narodzenia.
Silnik samochodu cicho warczał, ale przynajmniej w środku było ciepło. Grudzień w Kolorado to nie przelewki. Joy dorastała w Ohio, gdzie ostre zimy nie były rzadkością, ale odzwyczaiła się od zimna, kiedy parę lat temu przeniosła się do Kalifornii.
– A chcesz?
– Nie wiem. Muszę rozważyć wszystkie opcje, znaleźć stałe lokum. Gdybyś słyszała, że ktoś szuka współlokatorki, to daj znać.
– Popytam – obiecała Natalie. – Bo szkoda by było, gdybyś odeszła z piekarni. Miło się z tobą pracuje.
– Z tobą też – odparła Joy, czując narastający niepokój. Bo jeśli właściciel domu wyjdzie sprawdzić, co tu robi obcy samochód? Wolała nie ryzykować.
– Oczywiście zdaję sobie sprawę, że praca w piekarni jest poniżej twoich możliwości.
– Bez przesady. – Specjalizowała się w kuchni włoskiej i francuskiej, ale gdyby zaczęła o tym rozmawiać, nigdy nie wysiadłaby z auta, a już i tak kusiła los. – Idę, jestem skonana. Dzięki za podwózkę.
– A co z twoim samochodem? Mam pogadać z bratem? Koleżance siostry tanio policzy.
– Kochana jesteś, ale nie trzeba – podziękowała Joy. Nawet na tanio nie było jej stać. – Do jutra. – Nie miała pojęcia, jak rano dotrze do pracy.
– Nie wiadomo, czy piekarnia będzie czynna. Lepiej zadzwoń wieczorem do Bonnie.
– Słusznie. – Machając na pożegnanie, Joy ruszyła do skrzynki na listy.
Gdy tylko Natalie znikła z pola widzenia, zawróciła na koniec ulicy i rozpoczęła długi marsz pod górę do ekskluzywnej górskiej rezydencji swoich byłych chlebodawców, Harrisona i Marielli Marshallów. Praca w ich posiadłości w Santa Barbara była spełnieniem jej marzeń, lecz piękny sen się skończył.
Harrison Marshall, jeden z najbardziej znanych szefów kuchni na świecie, stworzył kulinarne imperium. Niestety wkrótce po tym, gdy przyjął Joy do pracy, o mało nie zginął w wypadku samochodowym. Rodzina się pogubiła. Żona Harrisona, Mariella, zaczęła się na wszystkich wyżywać. Bez powodu urządzała awantury o nic. Któregoś dnia Joy nie wytrzymała i złożyła wymówienie. Została bez pracy, bez pieniędzy, bez dachu nad głową.
Uratował ją syn Marielli, Rafe, który dał jej klucze do domu w Vail. Powiedział, że może tam mieszkać do połowy stycznia, a potem przyjeżdża na narty jego rodzeństwo. Dom był piękny, ale Joy musiała za coś żyć. Zatrudniła się w piekarni.
Zwykle o tej porze wracała do domu zdezelowanym samochodem, modląc się, aby wjechał pod górę. Dziś omówił posłuszeństwa, mimo że niedawno wydała cały swój majątek, niemal sześćset dolarów, na jego naprawę. Mądrzej by było, gdyby porzuciła tego grata i zatrzymała pieniądze na kaucję za mieszkanie. Zegar tykał.
Mogłaby pożyczyć jeden z trzech stojących w garażu samochodów, z których każdy kosztował więcej niż jej zarobki z pięciu lat. Ale za bardzo zwracałaby na siebie uwagę, a przecież miała być niewidoczna. W tej sytuacji postanowiła skorzystać z roweru. Zrezygnowała w połowie oblodzonego podjazdu. Ponieważ groziło jej spóźnienie, za ostatnie pieniądze zafundowała sobie taksówkę. I dlatego drogę powrotną odbyła z Natalie.
Śnieżyca przybierała na sile. Z nieba już nie leciały miękkie płatki, lecz ostre lodowe pociski. Wiatr świstał, targał gałęziami. Mrużąc oczy, Joy zakryła szalikiem usta oraz uszy. Z trudem brnęła pod górę. Mimo zimna pot spływał jej po plecach. W najcieplejszym momencie dnia temperatura wynosiła minus pięć.
Teraz dochodziła piąta, słońce zaszło. Kolorado było wyjątkowo piękne, ale nie miała pewności, czy chce tu mieszkać na stałe. W tej chwili wolałaby siedzieć na plaży z kolorowym drinkiem w ręce.
Wędrowała przed siebie, trzymając się jak najbliżej pobocza. Tyle śniegu spadło w ostatnich tygodniach, że po obu stronach jezdni ciągnęły się wysokie zaspy. Poprawiwszy kurtkę, skupiła się na tym, co ją czeka na górze. To będzie rozkosz – wyciągnąć się na ogromnym materacu, zapomnieć o problemach, nie myśleć o przyszłości.
Droga stawała się coraz bardziej stroma. Joy zarzuciła torbę na plecy. Dyszała. Wszystko jej zamarzało: płuca, stopy, uda, palce, policzki. Zaczęła dygotać. Myśl o ciepłym łóżku, nakazała sobie w duchu.
Wtem zza zakrętu wyłoniły się światła reflektorów; omiotły zaspy i ośnieżone drzewa. Ale wokół panowała cisza, nie było słychać warkotu silnika. Dopiero po chwili rozległ się chrzęst kół na śniegu.
Na szczycie wzniesienia pojawił się czarny samochód. Joy przysunęła się do pobocza i pomachała, chcąc, by kierowca ją dostrzegł. Chyba tak się stało, bo ruszył wolno samym środkiem jezdni. Joy na moment zerknęła na swoje buty, a kiedy podniosła wzrok, samochód ślizgał się po lodzie. Żeby nie wylądować w rowie, kierowca szarpnął za kierownicę. Autem zarzuciło. Zaczął zsuwać się bokiem – prosto na nią! Kierowca wcisnął hamulec. Nie pomogło.
Uciekaj! – krzyknęła do siebie. Ale dokąd? Pośliznęła się, upadła, po czym szybko poderwała się na nogi. Blask reflektorów ją oślepiał. Samochód wciąż sunął w jej kierunku. Zorientowała się, że nie zdąży uciec, więc skoczyła w zaspę.
Ogarnął ją przenikliwy chłód. Poczuła bolesne ukłucie w piersi. Nie była w stanie nabrać powietrza: zewsząd otaczał ją śnieg. To było tak, jakby skoczyła do oceanu najeżonego bryłami lodu. Wymachując rękami, usiłowała się czegoś złapać i wstać, ale nie czuła gruntu pod stopami.
Czy można utonąć w śnieżnej zaspie? Za chwilę się o tym przekona. I kiedy walcząc z białym puchem, snuła te ponure myśli, nagle coś chwyciło ją za nogę. O Boże! Niedźwiedź!
Spanikowała. Zaczęła walczyć, drzeć się w niebogłosy. Zdołała przekręcić się na wznak. Niedźwiedź ją ciągnął. Broniła się, próbowała wbić palce w śnieg, lecz potwór uczepiony do jej nogi był zbyt silny. Chryste, zaraz ją pożre! Z dwojga złego wolałaby utonąć w śniegu.
Nagle uderzyła pupą o twardy grunt. Niedźwiedź puścił nogę. Nie przestając krzyczeć, Joy zobaczyła ciemną postać oświetloną od tyłu blaskiem reflektorów. Czy niedźwiedź miałby tak szerokie ramiona i rozczochrane włosy?
– Nic ci nie jest? – zapytała postać. – Daj rękę.
Joy usiadła, ale wciąż nie była w stanie się podnieść. Patrzyła zdezorientowana, usiłując wszystko poskładać do kupy. Na wprost niej stał mężczyzna, a za nim samochód. Mężczyzna przykucnął i potrząsnął ją lekko za ramię.
– Słyszysz mnie? Boli cię coś?
Kiedy odzyskała ostrość widzenia, pomyślała sobie, że chyba umarła i poszła do nieba. Facet był nieziemsko przystojny. Jak książę z bajki. Miał gęste falujące włosy, błękitne oczy, dołeczek w brodzie.
Wyjął z kieszeni komórkę.
– Jesteś w szoku. Dzwonię po karetkę.
– Nie! Nic mi nie jest.
Wzięła głęboki oddech. Jednak nie umarła, facet jest prawdziwy.
– Możesz wstać?
Skinęła głową.
– Przepraszam. Wpadłem w poślizg… – Miał niski głos. Był wysoki i z bliska jeszcze przystojniejszy, niż jej się wydawało. Wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, kwadratowa szczęka, prosty nos… Do tego czarny wełniany płaszcz, a na rękach czarne skórzane rękawiczki. – Dlaczego szłaś szosą po ciemku?
– Wybrałam się na przechadzkę.
– W tych butach? – Wskazał na brązowe kozaki.
Lubiła je: były wygodne, a obcasy sprawiały, że pupa świetnie wyglądała, ale nie chodziła w nich cały dzień. W pracy nosiła saboty.
– Jestem niewolnicą mody. – Roześmiała się nerwowo.
– Najwyraźniej. – Ściągnął brwi. – Lepiej zakończ tę przechadzkę i pozwól się odwieźć do domu.
O nie! Mieszkała u Marshallów; nikomu o tym miała nie mówić. Mężczyzna, który prawie ją rozjechał, mógł być przyjacielem Harrisona i Marielli, którzy znali tysiące osób.
– Nie trzeba, nic mi nie jest.
– Nalegam. Mogłaś doznać wstrząśnienia mózgu. Moja matka, gdyby żyła, nie pozwoliłaby mi zostawić cię tu samej. Wychowała syna na dżentelmena.
– Ale ja…
– Albo dasz się odwieźć, albo dzwonię po karetkę.
– W porządku. – Joy westchnęła ciężko. Coś wymyśli, jeżeli na widok domu Marshallów jej książę zacznie zadawać pytania.
Alex pomógł nieznajomej wsiąść do samochodu.
– Zaraz włączę ogrzewanie fotela. – Ostrożnie zatrzasnął drzwi.
Psiakrew, wybrał się na przejażdżkę, by ochłonąć po problemach w pracy, i nagle wpadł w poślizg. Scena, która się potem rozegrała, była jakby żywcem wzięta z filmu.
Zająwszy miejsce, zerknął na swoją pasażerkę, która patrząc w lusterko, usiłowała zetrzeć z twarzy rozmazany tusz.
– Wyglądam koszmarnie.
Owszem, była potargana, jakby znalazła się w środku tornada, ale nie wyglądała koszmarnie. Przeciwnie. Miała klasyczną urodę, jak aktorki w starych hollywoodzkich filmach.
– Jeśli to ma być koszmarnie, to ciekawe, jak wyglądasz, kiedy idziesz na randkę. – Wyciągnął rękę. – Alex – przedstawił się. – Alexander Townsend.
Mierząc go wzrokiem, Joy ściągnęła rękawiczkę.
– Miło cię poznać, Alexandrze Townsendzie. Nie wiem, czy to twój sposób na podryw, ale jeśli tak, to go zmień.
Mężczyzna roześmiał się. Piękna i dowcipna.
– A ty jesteś…?
– Joy.
– Miło cię poznać, Joy. Joy…?
– Baker – skłamała.
– Bakerowie z Denver to rodzina?
– Niestety nie.
– Szkoda. A skąd pochodzisz?
– Z Santa Barbara.
– Ja z Chicago… – Zapadła cisza. – Dokąd cię podrzucić?
– Jedź pod górę.
Ruszyli. Śnieg skrzył się w światłach reflektorów. Alex milczał. Uświadomił sobie, że mógł dziewczynę zabić. Może była ranna? Może ma krwotok wewnętrzny? Albo doznała urazu głowy? Od najmłodszych lat miał silnie rozbudowany instynkt opiekuńczy – starał się chronić matkę przed brutalnością ojca. Ale Joy nie znał; nie było powodu sądzić, że potrzebuje jego opieki.
Zamyślił się. Należał do bogatej rodziny. Ludzie często próbowali to wykorzystać, choćby jego była narzeczona. Przez nich stał się przesadnie podejrzliwy.
– Tam, po lewej. Wysiądę przed bramą.
Dojechał na szczyt wzniesienia. Przed nimi roztaczał się widok na rozgwieżdżone niebo. Dom, na który Joy wskazała, wydawał się ogromny. Alexowi zrobiło się lżej na duszy. Nie musiał się martwić. Ktoś, kto mieszka w takim pałacu, ma dość pieniędzy i nie będzie usiłował go na nic naciągnąć.
Przed bramą opuścił szybę.
– Kod?
– Och, nie, tu wysiądę.
Nie był przyzwyczajony do tego, by go spławiano. Na ogół kobiety lubiły jego towarzystwo.
– Obiecuję, że go nie zapamiętam. Pracuję w finansach, ale mam straszną pamięć do cyfr. Chyba że idą w miliony.
Roześmiał się z własnego żartu. Ona nie. Idiota.
– Nie wiem, czy… czy mogę cię wpuścić.
Czego się bała? Wydawał się aż tak groźny? Chciał ją uspokoić, powiedzieć, że jest najbardziej spolegliwym facetem, jakiego można sobie wyobrazić, prawdziwym dżentelmenem, ale kto mówi takie rzeczy? Raczej zimny drań. Sęk w tym, że nie miał pewności, czy po skoku w zaspę nic jej nie dolega.
– Nie chcę się znów powoływać na matkę, ale podejrzewam, że kazałaby mi odprowadzić cię do drzwi. Ten podjazd jest potwornie długi, na obcasach będziesz szła co najmniej dziesięć minut.
– Jak przestaniesz krytykować moje buty, pozwolę ci wjechać.
Podała mu kod. Żelazna brama rozsunęła się. Powoli zbliżali się do okazałego domu z wysokimi oknami i dachem pokrytym śniegiem.
– Piękny – pochwalił Alex. – Trochę mi przypomina moją posiadłość w Szwajcarii. Mają tam lepsze trasy narciarskie, ale…
– To dom moich przyjaciół.
– Może ich znam?
– Państwo Santiago – odparła niepewnie Joy.
– Niestety. Sama tu mieszkasz?
– Tak, chciałam uciec od zgiełku. – Otworzyła drzwi. – Jeszcze raz bardzo dziękuję.
Ich spojrzenia się spotkały. Przez moment nie byli w stanie oderwać od siebie wzroku.
– Nie ma za co… Może wymienimy się numerami telefonu? Chciałbym, żebyś zadzwoniła do mnie, gdybyś poczuła się gorzej.
Joy zawahała się.
– Wystarczy, jeśli zapiszę twój.
– Oczywiście. – Podyktował go.
Wysiadła z samochodu, po czym wspięła się po szerokich kamiennych schodach na taras.
Była wysoka, ale na tle masywnych drzwi wydawała się maleńka. Przekręciła klucz w zamku i weszła do środka. Dopiero gdy znikła mu z oczu, Alex wrzucił wsteczny bieg i wycofał się do bramy.
W aucie wciąż unosiła się słodka woń perfum. Od miesięcy nie był z kobietą. Z Joy spędził niecałe pół godziny, ale wiedział, że jej nie zapomni.