- W empik go
Kuźnia na rozdrożu - ebook
Kuźnia na rozdrożu - ebook
Adela to trzydziestoletnia dziennikarka, której życie wygląda tak, jak życie wielu Polek – mąż nie poświęca jej wystarczająco dużo czasu, traktując jak dodatek do swojego, przysłoniętego przez karierę, życia. Brak szacunku i poczucia celu to coś, co odczuwa na co dzień. Jednak wszystko może się zmienić dzięki wizycie u tajemniczej wróżki i poznaniu jeszcze bardziej tajemniczego mężczyzny. O dalszych losach Adeli możecie przeczytać w "Kuźni głupców".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-2446-8 |
Rozmiar pliku: | 520 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samolot rejsowy LOT-u wydał się Adeli potwornym wielorybem, który zaraz połknie ją, razem z całym dotychczasowym życiem, a potem wypluje na rozpalonej płycie rzymskiego lotniska. Ale to już nie będzie ona. To będzie ktoś zupełnie inny – istota bez własnego zdania, bez marzeń, bez przyszłości.
Stała w kolejce, a każdy krok w kierunku wyjścia był jakby krokiem w otchłań. Drżącą ręką automatycznie podała kartę pokładową stewardesie, automatycznie rozciągnęła usta w uśmiechu, zrobiła dwa kroki i stanęła.
– Rusz się, blokujesz przejście.
Spojrzała na mężczyznę obok siebie. Przez chwilę widziała w nim nie swego męża, w eleganckim garniturze, z modnie ułożonymi jasnymi włosami i starannie przystrzyżonym wąsem. Na chwilę przed jej oczami pojawił się Diabeł – taki jak na karcie tarota, którą Eleonora podsunęła jej pod nos. „On reprezentuje twojego męża. Twoje tragiczne przeznaczenie. Ale nie musisz się na to godzić. Masz wolną wolę. Skorzystaj ze swego prawa i sama wykuj swój los”.
– Przestań się wydurniać.
Poczuła, jak Marian chwyta ją mocno za ramię i ciągnie. Miała nogi jak z waty. W głębi serca i na dnie żołądka zebrała się zimna kałuża lęku. Nie chciała lecieć do Rzymu.
– Nie chcę lecieć – szepnęła.
– Ocipiałaś? Wszyscy nam zazdroszczą, wyrywamy się z tego grajdoła w wielki świat, a ty stroisz fochy? Przestań histeryzować!
– Boję się. – Zmarszczyła brwi.
– Czego? – Roześmiał się złośliwie. – Wielka dziennikarka boi się latać? Nie martw się, dostaniesz drinka i jakoś pójdzie.
Puścił jej ramię i pobiegł do autokaru. Nie mógł się już doczekać Wielkiej Przygody. Wreszcie Adeli udało się przemóc paraliż i weszła do autokaru. Gdy podjechali pod schody, spojrzała w górę. Wypełnione czerwonym światłem wejście do samolotu wyglądało jak brama piekieł. Stewardesa witała pasażerów. Pomocnica Charona, która brała dusze na łódź płynącą po Styksie. Przeprawa do Krainy Umarłych.
W Adeli narastał paniczny lęk, serce jej waliło, jakby chciało uciec, zrobić to, na co ona się nie zdobyła – wybrać wolność.
Nogi odmawiały jej posłuszeństwa i potknęła się na schodkach. Z trudem zrobiła krok, jakby poruszając się w gęstej melasie.
Rzuciła okiem w głąb samolotu, szukając Mariana. Siedział kilka rzędów dalej. Uchwycił jej wzrok i skinął ręką. Miał nieprzyjemną minę. Wcale nie chciała tam iść. Usiadła obok męża, przy przejściu.
„To jest twoje Rozdroże. To jest twój wybór. Wieża i Diabeł lub Kochankowie i Świat. Co wybierasz – Głupca czy Moc? Musisz się zdecydować teraz lub będzie za późno. Kiedy przejdziesz Rozdroże, dokonasz wyboru kierunku – zgodnie z nim potoczy się twoje dalsze życie. Wybierz dobrze”.
Słowa Eleonory jeszcze brzmiały jej w uszach, gdy samolot zaczął kołować. Nie dałam sobie szansy – pomyślała. I nagle poczuła narastający bunt. I potworną złość na siebie. Za tchórzostwo i głupotę. Wszystko się w niej gotowało. Chciała odpiąć pasy, wstać i wybiec.
Sięgnęła ręką do zapięcia pasów, gdy samolot oderwał się od ziemi. Przeciążenie wcisnęło ją w fotel.
Czas wyboru minął.
Siedziała otępiała, próbując nie myśleć, nie czuć. Nagle samolot wpadł w wibracje. Rozległ się dziwny szczęk, zgrzyt, coś huknęło. Zakołysało. Poczuła falę paniki. Zgrzyt nasilał się, samolot przestał się wznosić, lekko opadł. Rozległy się okrzyki i gorączkowe pytania.
– Co jest? Co się dzieje?
A potem świat wybuchnął.
* * *
Zniszczona życiem czterdziestoletnia kobieta siedziała w kącie, tuląc do siebie kilkuletniego chłopca. Oboje kiwali się – w przód, w tył, w przód, w tył. Kobieta bezwiednie cicho pojękiwała. Obejmowała synka tak mocno, że z trudem oddychał. Ale nie próbował się uwolnić. Jego wielkie piwne oczy utkwione były w otwartych oczach leżącego na podłodze ojca, którego martwe spojrzenie zawsze już miało go prześladować w snach. Nawet gdy już nie będzie pamiętał tego dnia.
Z telewizora dobiegały wesołe dźwięki kolejnej reklamy. Bezruch w pokoju powoli stawał się wręcz namacalny. Nagle wielka czerwona kropla zsunęła się z czubka kuchennego noża i spadła prosto w oko martwego mężczyzny. Kobieta w kącie zakwiliła jak zwierzątko. Chłopiec uniósł wzrok i spojrzał na stojącą nad ojcem siostrę z nożem w ręku. Nie patrzyła na swoją ofiarę. Wzrok wbiła w ekran telewizora, na jej ustach błąkał się lekki uśmiech, gdy obserwowała rozkosznego szczeniaka labradora rozwłóczącego papier toaletowy. Po chwili w telewizji zaczęły się wiadomości.
– Wiadomość z ostatniej chwili – mówił przejęty prezenter. – Pół godziny temu samolot lecący z Warszawy do Rzymu eksplodował w powietrzu. Na razie brak dokładnych informacji o ofiarach i o przyczynie tragedii...
Dziewczynka zmarszczyła czoło. Powoli jej myśli znów zaczęły się układać w logiczny ciąg.
– Mamo – powiedziała z namysłem. – Czy to nie tym samolotem miała lecieć do Rzymu pani Adela?
Spojrzała na matkę, która nadal kiwała się w przód i w tył, jęcząc z cicha.
– Mamusiu? – Jej wzrok powędrował za spojrzeniem matki ku leżącemu nieruchomo ojcu. Potem dziewczynka uniosła nóż i odłożyła go na stół.
– Zadzwonię po pogotowie i policję – powiedziała cicho, obojętnie. Uklękła przy matce i bracie i objęła ich drobnymi ramionami.
* * *
Telefon znów zadzwonił, ale Ula siedziała nieruchomo, porażona. Wreszcie natrętny dzwonek przebił się przez jej oszołomiony umysł.
– Słucham.
– Cześć, to ja. – Frida mówiła szybko. – Musisz natychmiast przyjechać do Szpuntu. Ta raszpla przywlokła tu Megasa i przyssała się do niego jak pijawka. – Głos barmanki wyrażał niesmak. – Mami go coraz lepszymi ofertami pracy. On się łamie, Ula. Musisz zaraz tu przyjechać.
– Nie mogę – powiedziała. – Adela... Adela... – Nie była w stanie wypowiedzieć tych słów. – Samolot... Adela była... Jadę na lotnisko. A potem do Laury do szpitala.
– O cholera, Adela była w tym samolocie? Cholera.
– Muszę jechać.
Urszula pomyślała o Megasie, ale nic nie poczuła. Jakby ogień, który pochłonął samolot, wypalił w niej wszelkie uczucia i zostawił jedynie popioły.
* * *
Ludzie biegali po lotnisku jak szaleni, krzycząc, płacząc, nawołując. Nic z tego nie słyszał. Szedł w stronę wyjścia, nieświadomy, że go popychają, potrącają. Uczucie niedowierzania zmieniło się w rozpacz, spod której kiełkowało poczucie winy i gniew. Emocje nasilały się, wprawiając ciało mężczyzny w drżenie.
Gdyby okazał jej swoje zainteresowanie.
Gdyby próbował zdobyć ją dla siebie.
I do diabła z zasadami.
Tak, starał się być uczciwy – żadnego rozbijania małżeństw, żadnych trójkątów. I co mu to dało?
Miał wrażenie, że gdzieś z daleka dobiega go diabelski chichot.1
Trzy tygodnie wcześniej
– Na twoim miejscu już dawno dałabym mu kopa.
– Nie mogę. Nie daje mi powodu.
– Powodu? Nie kochasz go, wkurza cię i robi ci wodę z mózgu. Nie wystarczy?
– Nie rozumiesz. To nie działa w ten sposób. A poza tym, sam by nie poszedł. Byłaby wojna.
– I co z tego? Jesteś beznadziejna i zasługujesz na swój los.
Nie musi mi tego mówić. Doskonale wiem.
– Co ma być?
Złożyłam zamówienie i przemiła bufetowa nałożyła mi na talerz pierś kurczaka i surówkę. Mogłabym poprzestać na surówce, ale jak we wszystkim, tak i w tym brakło mi silnej woli. Usiadłyśmy przy jednym z nielicznych wolnych stolików. O tej porze stołówka w Radiu była pełna wygłodniałych urzędników i dziennikarzy. Na talerzach pierogi, pyzy i ociekające tłuszczem ziemniaki. Surówek jak na lekarstwo, choć i oni mogliby na nich poprzestać. Podobno głodni żyją dłużej, jak można przeczytać w kobiecych pisemkach.
Powiedzcie to tym, którzy nie mają co jeść.
Kotlet z surówką był pyszny. Ula dziobała suchą kaszę i kiszonego ogórka. Ta to się zawsze przejmuje tym, co wyczyta. I wygląda, jakby nie jadła od miesięcy. A przecież sekret tkwi w przemianie materii. Nienawidzę jej. Przemiany materii Uli. I mojej.
– Co zamierzasz zrobić? – pyta Ula, niechętnie grzebiąc widelcem w swoim talerzu.
Kasza jest zdrowa, ma dużo błonnika, ale z pewnością okropnie smakuje. Widzę, jak oczy mojej najlepszej przyjaciółki śledzą mój widelec z kawałkiem kotleta. Ciekawa jestem, jak długo wytrzyma na tej zdrowej diecie. Może do kolacji, ale i za to nie dałabym złamanego szeląga. Jak wrócimy do redakcji, pewnie rzuci się do biurka i wyciągnie snickersa. Wtedy znienawidzę ją jeszcze bardziej, bo ja sobie na to nie mogę pozwolić, jeśli nie chcę wkrótce nosić czterdziestki dwójki.
– Podzwonię i umówię się na wywiad. Mam kilka wytypowanych wróżek.
– Ja nie o tym. Nie zmieniaj tematu.
– Nie chcę o tym mówić. Nie teraz.
– Już wiem. – Oczy jej błyszczą, a ręka stanowczo odsuwa talerz z kaszą. Tak, snickers może liczyć swój żywot tylko na minuty. – Jak będziesz robić wywiady z wróżkami, niech ci przy okazji powiedzą, co cię czeka. Może już za rogiem stoi ten, kto jest ci przeznaczony?
– Taki, co wyzywa, bije, pije i łajdaczy się z lafiryndami? Daj spokój, inne mają gorzej. On po prostu jest... sobą. I mnie pozwala być sobą.
– Pozwala ci być sobą? – prychnęła. – Nie zapominaj, że ja cię dobrze znam. Jesteś zupełnie inna, kiedy jesteś sama. Mówię poważnie, każ sobie powróżyć.
– Nie wierzę we wróżby, wiesz o tym. I nie mam zamiaru wywnętrzać się przed jakąś oszustką.
Ula patrzy na mnie swymi wielkimi niebieskimi oczyma, przechyla głowę, a potem grozi mi palcem.
– Oj, nieładnie. Nie idzie się na wywiad z takim nastawieniem. Ty nie masz ich demaskować, tylko dowiedzieć się, dlaczego zostały wróżkami.
– Wiem dlaczego. Bo wyczuły koniunkturę, modę na New Age i chciały zarobić na ludzkiej naiwności. Na takich jak ty. Bez urazy. Wiesz, że cię kocham i podziwiam. Ale twoja łatwowierność czasami mnie szokuje.
– A mnie twoje tchórzostwo.
Touché.
* * *
Namnożyło się tego, oj, namnożyło. Co otworzysz gazetę – wróżki i bioterapeuci. A ostatnio do naszych rodzimych dołączyli unijni. Nie miałam pojęcia, że we Francji działa czterdzieści tysięcy zarejestrowanych wróżek, astrologów, jasnowidzów. Przyjmują po domach, prowadzą sklepy i salony wróżb. W Warszawie też są podobne miejsca. Kto ma o tym wiedzieć lepiej niż ja. No nic, zajrzyjmy do gazety. Ogłoszenia drobne.
„Wróżka Leokadia, z rodu wróżów, odkryje przed tobą tajemnicę przyszłości. Podpowie, co zrobić, by zdobyć pieniądze i szczęście. Zadzwoń. Tanio”.
Z pewnych źródeł wiem, że jeszcze pięć lat temu była pielęgniarką z rodu sklepowych i stróżów. Straciła pracę i musiała się przebranżowić. Obrotna kobieta. Dzwonię.
– Jestem w trudnej sytuacji – mówię. – Potrzebuję rady. Co może mi pani zaproponować?
– Nie wróżę przez telefon – zastrzega się nawiedzonym głosem. – Nie wyczuwam fluidów. Muszę się do pani dostroić. Ci, którzy mówią, że potrafią, oszukują. Niech im pani nie wierzy. Mogę panią wcisnąć na jutro... o, zapomniałam, zwolnił się termin na dzisiaj. O piątej?
Znaczy – brak klientów. To nie wróży dobrze.
– Ale czy może mi pani powiedzieć coś o mojej przyszłości? – Nie daję za wygraną. Nie chcę kupować kota w worku.
– Powiem wszystko. Mam dwadzieścia pięć lat doświadczenia, moja matka była wróżką, a babka uczyła się u najsłynniejszej wróżki Lenormand. Słyszała pani o niej? Powiem, co panią czeka, co zrobić, by się spełniło. Mogę nawet odwrócić przeznaczenie.
Coraz gorzej. W głosie, cichym, uwodzicielskim i jak pewnie sądzi Leokadia, hipnotycznym, wyczuwam desperację.
Hm, mogę zrobić dobry uczynek. Jeśli odpowie szczerze na moje pytania... W końcu to redakcja płaci.
– Ile kosztuje wizyta?
– Dwieście pięćdziesiąt. Wiem, że to tanio, powinnam brać nawet tysiąc. Moje rady są bezcenne. Ale nie chcę się bogacić na cudzym nieszczęściu. Przyjdź, dziecko, a ja ci pomogę.
Nie znoszę, gdy ktoś mówi do mnie dziecko. Protekcjonalna baba. Skreślam ją z listy i postanawiam odpocząć. To już ósma, do której dzwonię. Zrobię sobie kawy.
– Skoro jesteś w kuchni, zrób mi herbatę – rzuca z pokoju Marian.
Sam sobie zrób, ty mi nigdy nie robisz, udajesz, że nie słyszysz, kiedy proszę, a potem wmawiasz mi, że mówiłam w myślach.
– Dobrze. Jaką, zwykłą?
– A jaką?
Boże, czy on nie może choć raz odpowiedzieć twierdząco – tak, zwykłą, lub przecząco – nie, wolę owocową. Ale nie – zawsze odpowiada pytaniem na pytanie.
Pamiętam wspaniałą scenę z „Chicago”. Tango morderczyń. Jedna z nich tłumaczyła, dlaczego zastrzeliła swojego faceta – bo bez przerwy żuł gumę i strzelał balonami. POP. Doprowadzało ją to do furii. Nie reagował na jej prośby – zupełnie jak mój – więc pewnego dnia wzięła strzelbę i oddała dwa strzały ostrzegawcze. W jego głowę.
– Proszę, twoja herbata.
Bang. Bang.
Każdy w wyobraźni jest bohaterem. Ratuje świat. Po wielekroć. Ale w prawdziwym życiu nie potrafi uratować samego siebie. W wyobraźni tysiące razy zabierałam walizkę i laptopa i wychodziłam. Wynajmowałam mieszkanie i rozpoczynałam nowe życie. W rzeczywistości nie potrafię nawet otwarcie powiedzieć, że już nie chcę z nim spać w jednym pokoju.
– Dzwoniła ciocia Irena – powiedziałam, patrząc w ekran jego komputera, na którym majestatycznie obracała się trójwymiarowa bryła projektowanego domu. – W przyszłym tygodniu Franek ma urodziny, jesteśmy zaproszeni.
– Nie mam czasu. Nie stój mi za plecami, to mnie wkurza. – Nawet nie podniósł oczu.
No cóż, nie powiem, poczułam ulgę, choć mogłam się tego spodziewać. Od czterech lat nigdy nie ma czasu na wizytę u Ireny i Franka. Strasznie jest pamiętliwy.
W konflikcie między Marianem a Frankiem poszło o ciotkę Irenę.
Ciotka Irena jest starszą siostrą mojego ojca. To osoba niezwykła. W czasie wojny opiekowała się rodziną i pomagała partyzantom. Jej wewnętrzna radość, umiłowanie życia i zmysł obserwacji sprawiają, że przy niej nigdy się nie nudzę. Uwielbiam ją, mogłabym słuchać godzinami, jak wspomina swoją młodość lub komentuje teraźniejszość, a tymczasem Marian najchętniej posadziłby ją w bujanym fotelu, włożył do rąk robótkę i kazał oglądać brazylijskie seriale. Gdy tylko podczas rodzinnych dyskusji ciotka Irena zabierała głos, natychmiast jej przerywał i wygłaszał własne zdanie. Ciotka przez jakiś czas cierpliwie znosiła jego arogancję, wreszcie nie wytrzymała.
– Mój drogi, czy mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego nigdy nie pozwalasz mi skończyć zdania? To nieuprzejme z twojej strony.
– Jeśli będę uprzejmie czekał, aż ciocia powie, co myśli, zapomnę, co sam miałem do powiedzenia – odparł niefrasobliwie Marian.
Franek groźnie zmarszczył brwi. Starsza pani uspokajająco położyła dłoń na ręce męża.
– Myśli, które łatwo zapomnieć, nie są warte wygłaszania – powiedziała z delikatnym uśmiechem.
– Nawet takie są bardziej interesujące od myśli rodem z oper mydlanych – odciął się Marian. – Lepiej by ciocia wydziergała sweter dla Franka.
Franek pochylił się do przodu.
– A miejsce emerytów jest zapewne w domu spokojnej starości, z dala od szalonych uciech świata, co? – spytał.
W ten sposób Marian stracił partnera do brydża.
Pamiętam swoje okropne zmieszanie i wstyd. Gdy wychodzili, zaczęłam przepraszać ciocię. Obiecałam, że zrobię mu awanturę. Wtedy ciocia powiedziała coś, co mną wstrząsnęło.
– To nic nie da, kochanie. Już dawno podejrzewałam, ale teraz jestem pewna. To zwyczajny dupek. Nieuleczalny.
Wróciłam do pokoju i spojrzałam na Mariana. Siedział w fotelu i z naburmuszoną miną naciskał guziki pilota. Nagle ujrzałam go w zupełnie innym świetle. I nie wyglądał w nim najlepiej.
* * *
– Kiedy idziesz do następnej wróżki? – Ula nachyliła się nade mną, wpatrując się w listę nazwisk.
– Jesteś taka podniecona, jakby miała ci wróżyć sama wyrocznia delficka. Ty powinnaś dostać ten temat.
Wzruszyła ramionami. Chciała coś powiedzieć, ale nagle wyprostowała się, zakręciła szczupłymi biodrami. W drzwiach stanął ON – przedmiot jej marzeń i snów. Szef informatyków. Czarodziej klawiatury zwany przez swoich ludzi Megabajtem, w skrócie Megasem. Dla Uli był Księciem z Bajki – choć po ostatnim Shreku określenie to jakby zmieniło swoje znaczenie.
– Problemy? – spytał, podchodząc do mojego komputera.
– Internet mi nie wchodzi – powiedziałam i wstałam, robiąc mu miejsce przy klawiaturze. Wczoraj przykleiłam kartkę na jego monitorze z prośbą, by wpadł w wolnej chwili.
– A u mnie nadal wszystko ciągle się zawiesza – dodała Ula.
Spojrzał na nią z namysłem i westchnął ciężko. Ula też westchnęła, ale z zupełnie innego powodu. Wcale nie dziwiłam się jej zauroczeniu. Nieco od niej wyższy, miał twarz wrażliwca i szare, jakby przydymione oczy marzyciela. Było w nim coś takiego, że nie tylko Ula wodziła za nim maślanym wzrokiem. W jego obecności prawie wszystkie baby w redakcji – wolne czy zajęte – zaczynały się zachowywać jak mieszkanki haremu, który właśnie odwiedził pan i władca. Ich ciała mówiły: wybierz mnie! Lubiłam go bardzo, ale, niestety, na mnie nie działał, przez co czułam się jakaś... wybrakowana.
– Ty jesteś dowodem na istnienie magii – powiedział nagle, a Ula zastrzygła uszami. Dobry wstęp do zaproszenia na randkę. – Masz już trzeci komputer, każdy z nich gdzie indziej pracuje normalnie, wysiada tylko u ciebie. Albo więc emanujesz energię wrogą technologii, albo ja jestem do niczego. Ze zrozumiałych przyczyn wolę, by prawdziwe było to pierwsze. Jutro przyniosę ci maszynę do pisania.
I zajął się moim komputerem.
Popatrzyła na jego plecy z bólem w oczach, a usta wygięły się jej w podkówkę. Alarm!
– Chodź – powiedziałam szybko. – Czas na kawę.
Ula podkochiwała się w Megasie już od roku, czyli od dnia, gdy po raz pierwszy stanął w drzwiach jej pokoju i powiedział, że jest nowym adminem. Muszę przyznać, że była wytrwała w swoim uczuciu, co zdarzyło się jej chyba po raz pierwszy w życiu. Miałam wrażenie, że najdrobniejsza iskra jego uwagi roznieciłaby w niej pożar namiętności.
Ale on wydawał się absolutnie niezainteresowany. Nie tylko nią.
– Może jednak jest gejem? – mruknęła, gdy robiłyśmy kawę. Mruknęła cicho, bo nie byłyśmy w kuchni same, ale Kobiałka z fotoserwisu, która właśnie szykowała sobie śniadanko, miała słuch spanikowanego zająca i usłyszałaby nawet spadający zszywacz w drugim końcu pokoju.
– Mówicie o Megasie? Na pewno. Wiatrowska sprawdziła to w zeszły piątek.
Dłoń Uli drgnęła gwałtownie i wrzątek, który właśnie wlewała do szklanki, chlusnął na blat.
– Uważaj! – krzyknęła Kobiałka, odskakując od szafki.
Ula patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.
– O co chodzi z Wiatrowską? – spytałam, wycierając wodę.
– Nie słyszałyście? – Kobiałka natychmiast przestała się boczyć. Uwielbiała plotki. – Wiatrowska postanowiła wreszcie zabrać się za naszego pięknego admina. Usłyszała, że umawia się z chłopakami w Lolku, i poszła tam w pełnym rynsztunku. Rozumiecie – Kobiałka mrugnęła okiem. – Mini, dekolt po pępek. Jak to ona. Dosiadła się i zaczęła podchody. A wiecie, że ona potrafi owinąć sobie faceta dokoła palca.
Wiemy. Ona myśli, chodzi i oddycha flirtami – dawnymi, obecnymi i planowanymi. Zaproszenie do romansowania wyłazi z niej każdym porem, jak feromony. To działa na facetów lepiej niż viagra.
– Opowiadała, że szło jej strasznie opornie. W końcu udało jej się namówić Megasa, by ją odwiózł do domu. Udała ból żołądka. Zaprowadził ją pod drzwi, ale nie chciał wejść do środka. Próbowała go zachęcić, no wiecie, ale nie uległ. Dał nogę. Pedał, jak nic.
Popatrzyłyśmy na siebie z Ulą. Facet, który nie daje się poderwać Ance Wiatrowskiej, musi być albo wiernym do bólu, albo gejem.
– Ma kogoś – jęknęła Ula, gdy Kobiałka wzięła talerz z kanapkami i wyszła.
– Albo jest gejem.
– Nie – zaprotestowała gwałtownie. – Nie niszcz nadziei.
No tak. Z naturą się nie wygra, z żywą rywalką owszem. W najgorszym razie można przeczekać.
– Dobrze zrobiłam, że cię nie posłuchałam – powiedziała. – Ale bym się wygłupiła.
– Ja tylko powiedziałam, żebyś mu delikatnie okazała, że jesteś chętna, a nie żebyś się mu nachalnie do rozporka dobierała. To różnica.
Przytuliłam Ulę, która wyglądała jak kupka nieszczęścia.
– Wiesz co – oświeciło mnie nagle. – Pojedź ze mną do Laury. Za godzinę jestem tam umówiona z jedną z jej wróżek. Niech ci postawi tarota. Zobaczysz, czy masz szanse. A jak nie, to niech czarownice Laury dadzą ci coś na odkochanie.
Popatrzyła na mnie jak na wariatkę.
– Oszalałaś? Jeśli mogą sprawić, żebym się odkochała, to niech raczej zrobią coś, żeby on się zakochał. Jedziemy!
Patrzyłam za nią i czułam mętlik w głowie. Mój Boże, ta mądra, wykształcona kobieta wierzy w magię! Ciemnogród nadciąga, drodzy państwo!2
Magiczny Labirynt należał do mojej starszej siostry, Laury, już od siedmiu lat. Wielbiciele New Age mogli znaleźć tu wszystko, czego potrzebowali, a czego nie było, moja siostra sprowadzała z zagranicy dzięki swoim kontaktom internetowym i osobistym. Na zapleczu sklepu, w sali urządzonej według zasad feng shui, dwa razy w tygodniu outsiderzy nauki dawali wykłady – z magii, hipnozy, parapsychologii, radiestezji. W dwóch przylegających do sklepu pokojach przyjmowały wróżki. Wbrew moim przepowiedniom (najwyraźniej nie miałam żadnych zdolności w tym względzie) przedsięwzięcie Laury prosperowało coraz lepiej. Przychodziły tłumy klientów.
– Ludzie biorą życie w swoje ręce – tłumaczyła mi, kiedy okazałam zdumienie takim obrotem spraw. – A przynajmniej tak im się wydaje. Co możesz zrobić, gdy nie masz pracy, gdy właśnie rzuciła cię ukochana osoba, gdy nie masz kogo kochać? Gdy czujesz pustkę w sercu i nie znasz swego miejsca na ziemi? Dokąd pójdziesz, za kim pójdziesz, gdy autorytety umarły, a wszystkim rządzi pieniądz? Kiedyś ludzie szanowali starszych, słuchali ich nakazów, przyjmowali jako święte prawa swego narodu. Teraz głosi się obywatelstwo Europy – ale dla zwykłych ludzi Europa to za dużo. Oni chcą mieć swoje małe ojczyzny, grupę ludzi, na których można polegać lub przynajmniej czuć z nimi więź. Szukają swojego miejsca na ziemi. A gdy nie mogą go znaleźć w świecie zewnętrznym, próbują je stworzyć wewnątrz siebie. Moi klienci za pomocą magii pragną dowartościować swoje życie, bo nie potrafią inaczej. A dlaczego nie potrafią? Bo coraz mniej rozumieją ze współczesnego świata. Jest dla nich zbyt skomplikowany – to świat dla bystrzaków, polityków, technokratów, komputerowców surfujących w sieci. Dla większości ludzi feng shui czy radiestezja, a nawet tarot czy biała magia są bardziej zrozumiałe niż zasada działania odtwarzaczy kompaktowych czy telewizora, nie mówiąc już o komputerze. Magia czy operowanie energiami nieznanymi jeszcze nauce są zwykłym ludziom bliższe niż fizyka jądrowa – zakończyła swój wywód Laura.
I chyba coś w tym musi być, skoro siedem lat temu Laura ledwie wiązała koniec z końcem, a teraz, gdy kapitalizm w Polsce rozwinął skrzydła, jej interes kwitnie. Może to tylko moda, która jak wiele innych przyszła z Ameryki? Tylko dlaczego w Ameryce New Age także wzbiera jak fala tsunami?
Weszłyśmy z Ulą do sklepu Laury. Choć nie rozumiem tej Nowej Ery, a filozofia mojej siostrzyczki zupełnie do mnie nie przemawia, uwielbiam tu przychodzić. Aura tego miejsca tak na mnie działa, że wydaje mi się, jakbym całe moje nieszczególnie udane życie zostawiła za drzwiami i znalazła się w świecie baśni.
Przy regale z książkami stała jakaś kobieta i w skupieniu oglądała album o feng shui. Mężczyzna ze strzechą siwych włosów płacił sprzedawczyni za stosik talii tarota. Pani Małgosia, zażywna pięćdziesiątka o ufarbowanych na czarno włosach, z pełną powagą tłumaczyła mu, które talie nadają się do wróżenia, a które są jedynie ładne, ale pozbawione mocy, bo zostały stworzone niezgodnie z zasadami. Gdy zadowolony klient wyszedł, uśmiechnęłam się do niej. Była w porządku, choć nieco odjechana.
– Dzień dobry, pani Małgosiu. Gdzie Laura?
– Na górze, u siebie. Czekają na panią. O, pani Urszula. Coś pani bledziutka, może herbatki z żeń-szenia?
– Bardzo proszę. – Ula uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Po kręconych schodach weszłyśmy na górę do gabinetu Laury. Dalej był korytarz, a na końcu mieszkanie – trzy piękne pokoje urządzone tak, że mogłabym zostać tu na zawsze: ciepłe rattanowe meble, lustra, gobeliny na ścianach, mnóstwo wschodnich poduszek, wietrzne dzwonki, kaskady paciorków zamiast drzwi, parawany, szumiące niewielkie pokojowe fontanny... Marzenie mojego życia, jak i wiele innych niespełnione z powodu odmiennego gustu Mariana.
Ja miałam w domu meble z Ikei, terakotę i sprzęt elektroniczny. Zestaw bezpieczny, bezosobowy, który spotkał się także z uznaniem moich rodziców. Tu nigdy nie byli.
Siedziały przy małym szklanym stoliku – Laura i wróżka Eleonora. Poszukując rozmówczyń do mojego materiału, zwróciłam uwagę, że wszystkie miały imiona stare, nobliwe, jak Eulalia czy Eleonora, albo egzotyczne: Kleopatra, Sybilla, Izyda. Znalazłam nawet Wenus i Andromedę! Z dwojga złego wolę nobliwe.
– Adela. – Laura zauważyła nas i przywołała skinieniem dłoni. Cmoknęłam ją w lekko zapadnięty pachnący policzek. Chyba znów schudła. Za nas obie. – Eleonora to moja najlepsza wróżka.
Wróżka Eleonora była postawną kobietą po czterdziestce. Włosy miała schowane pod czarną chustą związaną w turban. Niezbyt mocny makijaż, prosta czekoladowa suknia z narzuconą czarną tuniką maskowały jej dość obfite kształty. Srebrna biżuteria o ciekawym wzornictwie... W sumie wyglądała dobrze, intrygująco i jako wróżka wzbudzała zaufanie.
No cóż, każdy zawód wymaga odpowiedniego uniformu. Czyż nie bardziej zaufamy lekarzowi w białym czy zielonym kitlu niż w dżinsach i rozchełstanej koszuli? Czy gdyby Eleonora zwała się Bożeną i była ubrana w zwykłą spódnicę i sweterek oraz zachowywała się jak sąsiadka z dołu, uwierzylibyśmy w jej niezwyczajne umiejętności? Choć przesada też może dać efekt odwrotny od zamierzonego. Na przykład wróżka Lemuria (tak, jest taka, byłam u niej, słowo!). Ledwo po trzydziestce, nawiedzony głos – „Och, przed oczami przesuwa mi się wizja pani poprzednich wcieeleeń. Cieekaawee”. Suknia odpowiednia na cygański ślub, no i obowiązkowo czarne włosy wysuwające się spod złotego turbanu.
Jedynie jej czarny kot był stylowy. Patrzył na mnie porozumiewawczo, jakby doskonale rozumiał, co jest grane. Gdy Lemuria stwierdziła, że wszystkie moje niepowodzenia życiowe to sprawka siedmiu złych duchów, które podczepiły się pod moją aurę i które należy wyegzorcyzmować, a ona zna osobę, która może to zrobić za niewielką opłatą, skoczył mi na kolana z prośbą o pieszczotę. Laura powiedziała mi kiedyś, że koty wyczuwają wszelkie złe, obce energie. I raczej będą syczeć i drapać, niż się tulić. Przypuszczam więc, że kocur chciał mi dać do zrozumienia, żebym nie wierzyła w słowa jego pani.
I bez tego nie zamierzałam.
Ale Eleonora wyglądała na rozsądną kobietę.
– Witam panią – powiedziałam. – To moja przyjaciółka, Urszula. Przyprowadziłam ją, bo...
– Ma problemy uczuciowe – cicho dokończyła Eleonora i uśmiechnęła się serdecznie.
Usiadłyśmy przy stoliku. No cóż, większość kobiet ma problemy uczuciowe, nietrudno zgadnąć.
– Myślałam, że Eleonora po wywiadzie powróży tobie – powiedziała Laura i nalała herbaty do filiżanek. Herbata jaśminowa, oryginalna. Boże, jak ja lubiłam tu przychodzić.
– Wiesz, co sądzę o wróżbach – mruknęłam.
Eleonora przyjrzała mi się z błyskiem w oczach.
– Myśli pani, że to wymysł, oszustwo?
Nie była urażona, tylko ciekawa. No cóż. W końcu ludzkie drogi życiowe układają się według kilku schematów – dobry psycholog szybko się zorientuje, z jakim schematem ma do czynienia. A w wielkim schemacie są mniejsze schematy... Jak wróżka trafi na odpowiedni, już wszystko wie.
– Nie o to chodzi – powiedziałam. – Nie chcę wiedzieć, co mnie czeka, bo lubię niespodzianki. Poza tym boję się, że wróżba mnie zasugeruje i będę żyć jak zaprogramowana.
Przyjrzała mi się uważnie. Miałam wrażenie, że mi nie wierzy. Spojrzałam na Laurę. Ona też patrzyła na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Hm, gdybym już miała iść do jakiejś wróżki, to na pewno nie do znajomej Laury. Siostra ma wobec mnie pewne plany i zrobi wszystko, by je zrealizować. Mogłaby nawet zmanipulować wróżkę. Kocham ją, ale nie pozwolę, by kierowała moim życiem.
– Lepiej, by naszym życiem kierowali przyjaciele niż wrogowie – powiedziała nagle Eleonora i nachyliła się do Uli. – Proszę mi pokazać rękę.
Serce zaczęło mi bić gwałtownie i mocno. No nie, przecież nie usłyszała moich myśli. Patrzyłam podejrzliwie na wróżkę, która cicho mówiła do Uli, że zanadto kieruje się w życiu rozumem, a za mało sercem. Że ma długą i silnie zarysowaną linię serca, ale wszystko zależy od jej postępowania. Może to być wielkie uczucie lub wielka tęsknota. Potem rozłożyła karty – sfatygowane karty tarota o wyblakłych kolorach. Tarot marsylski – brzydki graficznie, ale według znawców, jak kiedyś uświadomiła mi Laura, najbliższy rzeczywistości. Jakiej rzeczywistości? – spytałam wtedy. „Rzeczywistości ducha, jedynej rzeczywistości – odparła. – Żyjesz w świecie uczuć i emocji, one kształtują twój byt, twój świat. Twoją rzeczywistość”.
– Jest pani na Rozdrożu. – Ula słuchała z wypiekami na twarzy. – Pani uczucia kierują się w stronę pewnego człowieka w bliskim otoczeniu. Opanował pani myśli, ale oddziela pani marzenia od życia. Czeka na jego pierwszy ruch. Niestety – postukała w kilka kart – na razie to pani musi się starać, choć zalecam ostrożność. Łatwo go spłoszyć.
– Co mam zrobić? – Najwyraźniej Eleonora odnalazła właściwy schemat. Wbrew sobie ja także poczułam zainteresowanie tym, co powie.
– Proszę mi podać swoje imię, nazwisko, datę urodzenia, przydomki. Jego także. Obliczymy, czy macie szanse.
Patrzyłam, jak szybko wykonuje numerologiczne obliczenia na kartce.
– Pani jest Szóstką, w miłości oczekuje pani czułości i romantyzmu, marzy pani o rodzinie i harmonijnym życiu. On jest Trójką. To wolny ptak. Nie lubi się wiązać, emanuje seksem, co sprawia, że wokół niego zawsze jest pełno chętnych kobiet...
Jakby go znała!
– ...Ale, wbrew pozorom, Szóstka i Trójka to idealny układ. Niech tylko pokocha, a zapomni, jak dobrze mu było samemu. I nie odejdzie, będzie walczył jak lew o swoją drugą połowę.
– Jak go rozkochać? – Ula była prawie nieprzytomna z podniecenia.
– Wciągnąć go w swoje życie. Dać się poznać. Ukazać zapowiedź wspólnego szczęścia. Z początku niech będzie pani zagubioną duszyczką, która zwraca się do niego o pomoc. Potem niech odczuje pani wdzięczność i podziw. Ale uwaga. To on musi przekroczyć granicę. On musi panią złowić. Lekki opór podsyci płomień. Tacy jak on muszą uwierzyć, muszą poczuć, że kobieta jest im wręcz niezbędna do istnienia, że bez niej wszystko traci sens. Ale bez przesady, Rett Butler nie był Trójką. Pani wybranek nie zniesie poniżeń, odrzucenia, zdrady.
Ula patrzyła na wróżkę szeroko otwartymi oczyma.
– Ale to będzie strasznie trudne.
– Nie powiedziałam, że będzie łatwo. Na szczęście trzeba zapracować. Teraz wie pani, jak. A czy pani się uda...? Chwileczkę... – Znów rozłożyła tarota. Jeden układ po drugim. W pierwszym w samym centrum obok karty Kochanków pojawił się Świat. W drugim – obok Głupca Pustelnik. Eleonora szybko zebrała karty i spojrzała poważnie w oczy Uli. – Ma pani wielkie szanse.
– Co oznaczają te układy? – spytała Ula z niepokojem.
– Mówią, że ma pani szansę – powtórzyła wróżka.
Wyczułam, że nie powiedziała prawdy. Ale Ula przyjęła jej wyjaśnienie i rozluźniła się.
– To znaczy, że on nie ma nikogo na stałe? – spytała jeszcze.
– Nikogo, z kim nie mogłaby pani powalczyć – uśmiechnęła się Eleonora.
Miałam ogromną ochotę spytać o tego Pustelnika i Głupca, ale postanowiłam poczekać, aż Ula wyjdzie. Gdyby to było coś dobrego, wróżka z pewnością by jej powiedziała...
Boże, czym ja się przejmuję! Przecież ona nie może wiedzieć, co nas czeka! Wpasowała się w schemat, psycholożka, ot co...
Eleonora patrzyła na mnie z uśmiechem. Postukała w karty.
– Może jednak? Nie będę niczego sugerować.
– Nie, dziękuję – powiedziałam szybko. – Możemy przejść do wywiadu?
Ula pożegnała się i wyszła, a właściwie wyfrunęła na skrzydłach, cała w skowronkach. Czy zwykły psycholog dałby jej tyle nadziei? Teraz będzie wierzyć, że uda jej się zdobyć Megasa. I zdobędzie go, jestem pewna. A ja będę świadkiem na ich ślubie i matką chrzestną ich dzieci.
– Oby tylko pani przyjaciółka zdążyła – powiedziała cicho Eleonora. Patrzyła na mnie przenikliwie swymi ciemnymi oczyma. – Czasu jest niewiele, a jeśli nie on, to już nikt nie zaspokoi głodu jej serca.
Wróżka wyciągnęła z talii cztery karty.
– Jeśli w ciągu trzech miesięcy zdoła rozbudzić w nim uczucia, te karty – wskazała na Kochanków i Świat – określą jej przyszłość. Miłość na wieki. Jeśli nie, pojawi się inna, i wtedy przeznaczeniem Urszuli będzie samotność lub nieszczęśliwe związki. – Jej dłoń przykryła Głupca i Pustelnika. – To Rozdroże. Każdy w pewnym momencie życia trafia na Rozdroże. Każdy.
Patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. Laura miała w oczach oczekiwanie. Olśniło mnie. One wiedzą, że ja też jestem na Rozdrożu. To znaczy, wydaje im się, że wiedzą. Ciekawe – obie, Ula i ja, nagle jesteśmy na Rozdrożu.
Bzdury.
Straciłam ochotę na wywiad. Więcej, poczułam nieprzepartą chęć ucieczki.
– Muszę już iść – powiedziałam i pośpiesznie zebrałam rzeczy. – Proszę mi wybaczyć, ale zapomniałam... – Nie potrafiłam tak z marszu wymyślić, o czym to ja zapomniałam, ale uznałam, że cokolwiek powiem, i tak mi nie uwierzą. Nieważne. Byle stąd wyjść. – Może kiedy indziej... Zadzwonię... Do widzenia.
Nie protestowały. Wiedziały, że uciekam.
Rozdroże, też mi coś.
Byłam na siebie tak wkurzona jak mało kiedy. Bo udało im się mnie przestraszyć. Mimo że nie wierzyłam w to, czym mnie straszyły.
Na szczęście był Marian. Pełzający po ziemi, kurczowo trzymający się realiów. Życie z nim było bezpieczne i przewidywalne. Żadnych snów, przywidzeń, spojrzeń przyprawiających o dreszcz.
Postanowiłam zrobić mu porządny obiad z dwóch dań.
* * *
Ledwo wtargałam siaty pełne zakupów. Boże, jak ja tego nie cierpię! To niesprawiedliwe – pracuję jak facet, zarabiam jak facet, dlaczego nie mogę żyć jak facet, nie przejmując się sprzątaniem, zakupami, gotowaniem i całym tym babskim gównem. A gdybyśmy mieli dzieci, musiałabym jeszcze niańczyć bachory. Matka mówi, że tak chciał Bóg. Po osiemnastu latach spędzonych z moimi rodzicami rozumiem Boga jako istotę, która nieustannie czegoś dla nas chce. I rzadko są to rzeczy przyjemne. Jakby nie lubił ludzi.
– Co dzisiaj na obiad? – spytał Marian, nagle stając w drzwiach do kuchni.
Z wrażenia upuściłam szklankę, którą właśnie odmierzałam wodę.
– Rany boskie – krzyknęłam. – Skąd ty się tu wziąłeś? Dopiero czwarta, myślałam, że cię nie ma.
– Aleś ty nerwowa. – Oczy mu błyszczały z uciechy.
Uwielbiał mnie straszyć, bo wiedział, jak ja tego nienawidzę. Czasami myślę, że chce mnie w ten sposób doprowadzić do zawału. Tylko – co by mu z tego przyszło? Nie mam pieniędzy, ubezpieczenia na życie też nie, a straciłby darmową kucharkę, sprzątaczkę i kochankę – co prawda beznadziejną i pozbawioną pasji, ale zawsze do dyspozycji. Bo tak chciał Bóg. Amen.
– Jutro mamy prezentację dla ważnego klienta, więc przygotowują biuro. Wziąłem robotę do domu.
– Skoro jesteś, to mi pomóż. Robię zupę i zapiekankę z kalafiora, trzeba pokroić warzywa. – Podałam mu nóż.
Popatrzył na mnie pustym wzrokiem.
– Mam mnóstwo pracy – I wyszedł.
– Ja też mam mnóstwo pracy – wrzasnęłam. – Trzy teksty do napisania, pranie i prasowanie! Muszę kupić prezent Irenie, odebrać twój garnitur z pralni i oddać samochód do przeglądu!
Żadnej reakcji. Wiem, co powinnam zrobić – zostawić wszystko i usiąść przy komputerze. Jak będzie głodny, poradzi sobie, w końcu jest już dużym chłopcem. A dla mnie im mniej kalorii, tym lepiej.
Tak powinnam zrobić. Ale wtedy Marian da mi popalić. Będzie chodził nadęty, trzaskał drzwiami i robił mi na złość.
No cóż, obiad będzie o szóstej.
* * *
W każdy piątek po południu z wielkiego budynku wydawnictwa wypływały dwa ludzkie strumienie – jeden kierował się w stronę parkingów lub dalej, na ulicę, w poszukiwaniu pojazdów komunikacji miejskiej; drugi, złożony zazwyczaj z młodszych przedstawicieli redakcyjnych kolektywów, nerwowo podążał ku krynicy wszelkiej szczęśliwości, czyli do baru piwnego Szpunt. Naturalnie nie mówiło się: idziemy do baru, tylko do klubu. Brzmiało to bardziej światowo.
Bar był całkiem przyzwoity, z drewnianymi stołami, stylowymi lampami, a nawet miejscem do tańca. Didżej Frędzel uwzględniał specyficzną piątkową klientelę i puszczał muzykę, która nawet dawała się słuchać. Trafiał doskonale w gusta dzięki sprytnemu pomysłowi. Otóż przy ladzie barowej znajdowała się tablica, na której Frędzel umieszczał propozycje muzyczne na piątek. Każdy, kto chciał mieć wpływ na repertuar, stawiał przy tytułach utworów (lub wykonawcach, jeśli miał to być wieczór monotematyczny) plusy lub minusy. Można też było dopisywać własne propozycje. Pomysł się przyjął, w piątkowe wieczory było tu tłoczno od białych kołnierzyków, yuppiech i tym podobnych. Muzyka nie wyła, można więc było porozmawiać, nie wypluwając przy tym płuc. Piwo też było niezłe, a czarnowłosa barmanka, którą nazywano Fridą ze względu na zrośnięte brwi, cierpliwie wysłuchiwała wyzwolonych chmielowymi procentami zwierzeń.
Niestety, rzadko tu bywałam. Choć nie miałam dzieci, zazwyczaj dołączałam do strumienia kierującego się na parking, potem jechałam na zakupy i pędziłam do domu, by przygotować cotygodniową kolację przy świecach.
Dla teściów.
– Czasami zastanawiam się – marudziła Ula, gdy po raz kolejny odmawiałam towarzyszenia jej w cotygodniowym barowym rytuale – czy nie jesteś utajoną masochistką. Teściów nie znosisz, męża też nie, a grzecznie i potulnie wykonujesz obowiązki, w które cię wmanewrowali następnego dnia po ślubie.
– Robię to dla świętego spokoju. Nie znasz Mariana? Awanturom nie byłoby końca.
Ula patrzy na mnie w takich okazjach jak na dziwoląga. Wiem – ona na moim miejscu już dawno zapomniałaby o Marianie, jego rodzicach i meblach z Ikei. Choćby miała spać pod mostem.
Staram się nie myśleć o tym, co wyczyniam z własnym życiem. Żyję jak leci.
W ten piątek Uli udało się jednak zaciągnąć mnie do Szpuntu. Chciała pogadać wiadomo o kim.
– Jest tam, siedzi pod oknem. – Ula kręci się na swoim krześle przy barze i próbuje dojrzeć Megasa w prześwicie między zbitą masą ciał. W barze buczy jak w ulu podczas narady wojennej. Muzyka – w ten piątek Sting – unosi się nad wrzawą, co jakiś czas wygrywając w pojedynku z pszczelim brzęczeniem.
– I co zamierzasz? – pytam, popijając wodę z cytryną. Piwo odpada ze względu na samochód czekający na parkingu oraz, przede wszystkim, na nos teściowej. Spoglądam na zegarek. Mam godzinę.
Wzdycha i dopija pierwsze piwo.
– Nie mam bladego pojęcia – wyznaje. – Całą noc myślałam o czymś, w co mogłabym go zaangażować, żeby mnie lepiej poznał. Żeby się przyzwyczaił. Może układanie kafelków w łazience? Byłabym przy nim, dogadzałabym mu – patrzy na mnie pytająco.
Ten pomysł nie zasługuje nawet na komentarz.
– No to wymyśl coś! – błaga w rozpaczy i znów odwraca się, by tęsknym wzrokiem obrzucić Megasa, który akurat zaśmiewa się z czegoś, pewnie z jakiegoś dowcipu o głupich użytkownikach komputerów. „Drogi adminie, wgrałam sobie rewelacyjny wygaszacz ekranu. Tylko dlaczego on znika, jak tylko ruszę myszą?” – Mam być ostrożna, delikatna i nienachalna. On się mnie boi, bo mu w magiczny sposób psuję ukochane komputery. To jak ja mam go do siebie przywiązać? Porwać, przykuć do łóżka łańcuchami i trzymać w charakterze żywego wibratora?
– Hej, niezły pomysł! Ja bym się nadał! – Siedzący obok Uli obcy yuppie w rozpiętej marynarce nachylił się nad blatem baru i obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Widać, że jest bardziej niż chętny, by zacieśnić znajomość. Już lekko podcięty, nawet krawat mu się nieco przekrzywił, a rzadkie blond włoski sterczą niepokornie nad poczerwieniałym i spoconym czołem.
Wcześniej zauważyłam, że co chwila obrzuca Ulę coraz bardziej rozochoconym spojrzeniem. Fakt, w obcisłych dżinsach i kusej bluzeczce niezakrywającej pępka Ula wyglądała apetycznie. (W mojej długiej, workowatej bluzce, tuszującej zbyt pełne biodra, czuję się jak wieloryb siedzący obok nimfy). Ciemnowiśniowe włosy ma upięte w kok, odsłaniający długą szyję. Piersi też jej Bozia nie poskąpiła, nic więc dziwnego, że gdyby chciała, mogłaby zaliczyć każdego faceta.
Ale ona nie znosi zaliczać ani być zaliczaną. Spogląda więc na nachalnego pijaczka z namysłem i mówi zimno:
– Obawiam się, że nie sprostałbyś zadaniu. Żywy wibrator musi mieć jaja. A ty je szybko stracisz, jeśli się ode mnie natychmiast nie odwalisz. Frida! – woła i gdy postawna barmanka spogląda w jej stronę, wskazuje palcem napalonego faceta. Frida podchodzi, patrzy na niego i pyta:
– W czym problem?
Ale blondasek nie czeka na odpowiedź Uli, tylko szybko się zmywa. Frida i Ula uśmiechają się do siebie porozumiewawczo, po czym barmanka poważnieje, nachyla się do Uli i mówi cicho:
– Jakaś baba wydzwania do niego od tygodnia. Słyszałam, że proponuje mu ciekawą i dobrze płatną pracę w Krakowie. Musi się zdecydować w ciągu trzech miesięcy. On się waha.
I odchodzi, wezwana przez innego klienta.
Ula zbladła i spojrzała w stronę Megasa.
– Skąd ona wie takie rzeczy o Megasie? – pytam i patrzę ną zegarek.
Pół godziny. Cholera, wcale nie chcę stąd wychodzić, moja przyjaciółka mnie potrzebuje! Ula chwilę milczy, jakby zbierała siły po szoku.
– Frida jest narzeczoną Olka, kumpla Megasa. Razem wynajmują mieszkanie, Frida często tam nocuje. Dlatego wiem o nim sporo rzeczy. I są to dobre rzeczy – mówi cicho, a w jej oczach pojawiają się łzy. – Adela, czuję, że go tracę... Mam mało czasu.
Trzy miesiące. Skąd ta wróżka to wiedziała?
Co wie o MOIM życiu?
Może niechby Eleonora mi powróżyła. Teraz. Natychmiast.
A może lepiej nie, bo co, jeśli będę musiała podjąć jakieś ważne decyzje? Nie lubię podejmować ważnych decyzji.
Rany boskie, Adela, ty idiotko, zawsze może się zdarzyć jedno trafienie, a ty już wierzysz, że wróżby się sprawdzają? Przestań o tym myśleć. Wdech, wydech, to Ula ma problem, nie ja. Ja nie mam problemów, nie mam problemów.
– Adela, mówię do ciebie – rozżalony głos przyjaciółki sprowadza mnie na ziemię.
– Wybacz, zakręciło mi się w głowie – mówię. – Trzeba dokładnie przemyśleć sprawę, opracować plan. Musisz działać szybko.
Ula ochoczo kiwa głową.
– Mam parę pomysłów – mówi.
– Byle nie takich jak z kafelkami. – Uśmiecham się, i wtedy dzwoni moja komórka. „Revolution”. Marian. Patrzę na zegarek. No tak.
– Słucham? – pytam, jakbym nie wiedziała, o co chodzi.
– Gdzie ty jesteś? Za dwie godziny przychodzą rodzice, zapomniałaś? Co to za hałas?
– Jestem w barze z Ulą.
– W barze? – Nie posiada się z oburzenia. – Przecież nic nie jest przygotowane!
– To ważne, Ula mnie potrzebuje. Zrób coś, zamów...
– Ty chyba oszalałaś? Co sobie mama pomyśli?
– Marian, od pięciu lat co tydzień robię kolację, nawet gdy jestem chora. Dzisiaj wołałabym...
– Adela – jego głos nagle stwardniał, a ja poczułam ściskający żołądek lęk. – Mam wam powiedzieć coś ważnego i chcę to zrobić przy dobrej kolacji. Więc pożegnaj się z Ulką, zrób zakupy i wracaj do domu.
Głos miał spokojny jak zawsze, gdy był wściekły. Bałam się tego zimnego spokoju, jakby tuż za nim czaił się morderczy wybuch. Dziwne, bo nigdy nic takiego się nie zdarzyło, Marian nigdy nie podniósł na mnie ręki, a jednak w jakiś sposób udało mu się tak mnie wytresować, że sam głos wystarczał. To samo było w dzieciństwie. Wystarczył zimny głos ojca, żebym zrobiła, co chciał. Nigdy nie musiał mnie uderzyć.
Popatrzyłam na Ulę. Już wiedziała i tylko kręciła głową.
– Ula – powiedziałam bezradnie.
– Wiem, teściowie, kolacja. Nie gniewam się. – Cmoknęła mnie w policzek.
– Mówi, że chce powiedzieć coś ważnego.
Oczy jej błysnęły:
– Może powie, że ma kogoś i chce się rozwieść?
Przez jedną króciutką chwilę dałam się ponieść marzeniom i... poczułam coś niezwykłego. Ale nie zdążyłam zrozumieć, co to było, gdy świadomość rzeczywistości przygniotła mnie do ziemi.
– Cuda się nie zdarzają. Zadzwonię do ciebie jutro i umówimy się – powiedziałam. Pozbierałam swoje rzeczy i zaczęłam przepychać się do wyjścia. Tłok robił się coraz większy. Jedni wchodzili, inni wychodzili, w tłumie przeciskali się faceci z kuflami piwa w rękach. Nic dziwnego, że w wąskim przejściu nadziałam się na jednego z nich. Był wyższy ode mnie o głowę, kiedy więc dostał moim łokciem w żołądek, syknął, uniósł wypełniony po brzegi kufel ponad moją głowę, ale piwo i tak się przelało. Prosto na moje włosy. Wspaniale.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.