- W empik go
Kuzynka Phillis - ebook
Kuzynka Phillis - ebook
Tęsknoty Paula na miarę cierpień Wertera.
Angielska prowincja epoki wiktoriańskiej, wielka rozbudowa sieć kolejowa. Siedemnastoletni Paul znajduje zatrudnienie w biurze pewnego inżyniera, co stanowi dla niego awans społeczny. Po wyprowadzce z domu rodzinnego chłopak jest oszołomiony nowym stylem życia, samotnym mieszkaniem, a także... poznaną podczas wyjazdu służbowego daleką kuzynką. Niewinny bohater snuje romantyczne wizje wspólnej przyszłości. Tymczasem Phillis jest wyraźnie zainteresowana jego szefem.
Strzał w dziesiątkę dla miłośników potoczystych opowieści w stylu Charlesa Dickensa.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3391-8 |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielkie to przeżycie dla młodego mężczyzny, kiedy przyjdzie mu pierwszy raz zamieszkać samemu. Chyba nigdy w życiu nie byłem tak usatysfakcjonowany i dumny, jak wówczas, gdy w wieku siedemnastu lat zasiadłem w maleńkim, trójkątnym pokoiku nad cukiernią w stołecznym okręgu Eltham. Tego popołudnia ojciec zostawił mnie samego, wygłosiwszy uprzednio kilka podstawowych nakazów, wyartykułowanych z naciskiem w celu pokierowania mnie ku nowej drodze życia, na którą właśnie wkraczałem. Miałem pracować w biurze u pewnego inżyniera, który przedsięwziął budowę lokalnej linii kolejowej z Eltham do Hornby. Ojciec załatwił mi tę posadę, poniekąd wyższą od tej, którą sam piastował, czy też powinienem raczej rzec, wykraczającą ponad stan, w którym się urodził i wychował; z roku na rok bowiem zyskiwał sobie wśród ludzi coraz większe uznanie i szacunek. Z zawodu był mechanikiem, lecz posiadał talent twórczy oraz wielkie samozaparcie i wprowadził kilka ważnych udoskonaleń w produkcji maszyn kolejowych. Nie zrobił tego dla zysku, choć logicznie rzecz biorąc, to, co stanowi naturalny porządek rzeczy, należy uznać za dopuszczalne; on zaś pielęgnował te pomysły, ponieważ, jak sam twierdził, „dręczyły go dniami i nocami, póki ich nie przekuł w czyny”. Ale dość już o moim kochanym ojcu, choć wielka to korzyść dla kraju, gdzie żyło wielu takich jak on. Był człowiekiem głęboko niezależnym z pochodzenia i przekonania, i właśnie to, jak mniemam, skłoniło go do wystarania się dla mnie o lokum nad cukiernią. Obsługiwały ją dwie siostry naszego znajomego pastora, co miało stanowić swego rodzaju ochronę mojej moralności, gdy otoczony pokusami, jakie niesie za sobą życie w wielkim mieście, podjąłem pracę, zarabiając trzydzieści funtów na rok.
Ojciec poświęcił dwa cenne dni i założył odświętne ubranie, by przywieźć mnie do Eltham, towarzyszyć mi podczas pierwszej wizyty w biurze, przedstawić mnie mojemu szefowi (który miał względem mego ojca zobowiązania, gdyż ten udzielił mu pewnej wskazówki), a następnie zabrać mnie na spotkanie z niezależnym kaznodzieją małej parafii w Eltham. Następnie wyjechał, a ja, choć przykro mi było się z nim rozstawać, zacząłem z lubością rozsmakowywać się w rozkoszach bycia panem samemu sobie. Rozpakowałem kosz, który przygotowała mi matka, powąchałem słoiki z przetworami z uciechą należną ich posiadaczowi, któremu wolno dobrać się do ich zawartości, kiedy mu się żywnie podoba. Wziąłem do ręki i obejrzałem domową wędzoną szynkę, która zdawała się obiecywać niezliczone kulinarne uniesienia, a w szczególności najbardziej słodko smakowała świadomość, że mogę zabrać się za te frykasy, kiedy tylko zechcę, z własnej woli, niezależnie od niczyjego, jakkolwiek pobłażliwego przyzwolenia. Schowałem swoje wiktuały w narożnej szafce — pokoik miał trzy kąty, a w każdym z nich coś się mieściło: w jednym kominek, w drugim okno, w trzecim szafka; tylko ja tkwiłem pośrodku, gdyż nie było tam dla mnie za wiele miejsca. Pod oknem stał stół z rozkładanym blatem, okno zaś wychodziło na rynek; tak więc starania, jakie powziął mój ojciec, by dopłacić do wynajmu tego pokoiku, wiązały się ze sporym ryzykiem odwrócenia mojej uwagi od książek i skierowania jej na ludzi. Posiłki miałem jadać razem z dwiema starszymi paniami Dawson ma parterze, w saloniku na zapleczu cukierni, i tylko śniadania i obiady, bo przy poniekąd niestałych godzinach popołudniowej pracy podwieczorek czy kolację musiałbym spożywać sam.
Potem, po dumie i satysfakcji, przyszło uczucie samotności. Nigdy przedtem nie mieszkałem z dala od domu, a do tego byłem jedynakiem; i choć mój ojciec często powtarzał maksymę: „oszczędzaj rózgi, a zepsujesz dziecko”, to podświadomie miał dla mnie miękkie serce i odnosił się do mnie z dużo większą czułością, niż miał to w zwyczaju czy też skłonny był u siebie aprobować. Moja matka, która nigdy nie opowiadała się za surowością, była bardziej nieugięta niż mój ojciec: najwyraźniej me chłopięce występki działały jej na nerwy; pisząc powyższe słowa, pamiętam nawet, jak raz, gdy byłem już dojrzalszy wiekiem, wstawiła się za mną, kiedy srogo naraziłem się ojcu.
Ale teraz to bez znaczenia. Zamierzam bowiem pisać o kuzynce Phillis, a póki co, nie doszedłem nawet do momentu, w którym należałoby ją przedstawić.
Odkąd zamieszkałem w Eltham, przez parę miesięcy wszystkie moje myśli skupiały się na podjętej przeze mnie pracy — nowym przejawie mej samodzielności. O ósmej rano siadałem za biurkiem, na pierwszą chadzałem do kwatery na obiad i wracałem na drugą. Popołudniami obowiązki się zmieniały częściej niż w godzinach rannych; bywało, że robiłem to samo, a niekiedy musiałem towarzyszyć panu Holdsworthowi, naczelnemu inżynierowi, w wyjazdach do różnych miejscowości położonych przy linii kolejowej między Eltham a Hornby. Zawsze mi się to podobało ze względu na urozmaicenie, otaczający nas krajobraz (niezmiernie dziki i urokliwy) oraz towarzystwo pana Holdswortha, który w moim chłopięcym mniemaniu urastał do rangi bohatera. Był to młody człowiek w wieku około dwudziestu pięciu lat, przewyższający mnie swoim statusem, zarówno z pochodzenia, jak i z wykształcenia; miał za sobą podróże po kontynencie, a do tego nosił bujne wąsiska i bokobrody w poniekąd cudzoziemskim stylu. Byłem dumny, że mnie z nim widywano. Pod wieloma względami był z niego naprawdę wspaniały człowiek, a poza tym mogłem przecież trafić w dużo gorsze ręce.
Co sobotę pisywałem do domu, by zdać relację z moich całotygodniowych poczynań — tak jak nalegał ojciec; jednakże w moim życiu działo się tak niewiele, że często z trudem zdołałem zapisać całą stronicę. W niedzielę dwukrotnie odwiedzałem kaplicę, stojąc w ciemnym, wąskim przedsionku, słuchałem monotonnych hymnów, długich modlitw i jeszcze dłuższych homilii wygłaszanych małej grupce wiernych, której byłem niewątpliwie najmłodszym członkiem. Raz na jakiś czas pastor Peters zapraszał mnie po drugim nabożeństwie do siebie na herbatę. Ów zaszczyt napawał mnie przerażeniem, gdyż zwykle cały wieczór przesiadywałem na krawędzi krzesła, odpowiadając na zadawane mi głębokim barytonem poważne pytania aż do czasu, kiedy o ósmej wieczorem nastał czas rodzinnej modlitwy. Wtedy do pokoju, wygładzając fartuch, wchodziła pani Peters, a za nią służąca; wszyscy troje musięliśmy najpierw wysłuchać kazania, potem rozdziału wyczytanego z Biblii, aż wreszcie następowała długa, improwizowana modlitwa, dopóki jakiś instynkt nie podpowiadał pastorowi Petersowi, że nadeszła pora kolacji. Wtedy dźwigaliśmy się z kolan z dominującym w nas uczuciem głodu. Podczas kolacji pastor sypał niezręcznymi dowcipami, jakby na dowód, że kaznodzieje to także ludzie. A o dziesiątej wracałem na kwaterę do trójkątnego pokoiku, gdzie przed pójściem do łóżka uwalniałem długo tłumione ziewnięcia. Panie Dinah i Hannah Dawson — takie imiona widniały na szyldzie nad cukiernią, lecz ja zawsze zwracałem się do każdej z nich per panno Dawson — uważały moje wizyty u pastora Petersa za największy zaszczyt, jaki mógł spotkać młodego człowieka, niewątpliwie przekonane, iż jeśli mimo takich przywilejów nie zdołam zapracować sobie na zbawienie, to zasługuję na miano współczesnego Judasza Iskarioty. Kręciły natomiast głowami na moje stosunki z panem Holdsworthem, który z wielu względów był dla mnie tak miły, że rozpakowując szynkę z domu, zastanawiałem się, czy nie zaprosić go do siebie na podwieczorek, zwłaszcza że na miejscowym rynku odbywał się właśnie coroczny festyn, a widok straganów, karuzeli, dzikich zwierząt i innych podobnych atrakcji był (w przeświadczeniu siedemnastolatka) wyjątkowo interesujący. Lecz gdy odważyłem się wyrazić swój zamiar, rzucając zaledwie luźną aluzję, panna Hannah, zbliżywszy się do mnie, stwierdziła, że to grzeszne zapędy. Wspomniała coś o tarzaniu się w błocie, a potem nagle zaczęła mówić o Francji, że to kraj nikczemny, podobnie jak każdy człowiek, który go odwiedził. Wreszcie, widząc, że jej złość skupia się tylko na jednej osobie, czyli na panu Holdsworcie, uznałem, że lepiej wstać od stołu i możliwie najszybciej znaleźć się poza zasięgiem jej głosu. Później usłyszałem zdumiony, jak panny Dawson podliczają z zadowoleniem tygodniowy utarg, utrzymując, że prowadzenie cukierni przy rynku podczas festynu to całkiem niezła rzecz. Mimo wszystko jednak nie ośmieliłem się zaprosić pana Holdswortha do siebie na górę.
Podczas pierwszego roku mojego pobytu w Eltham nie zdarzyło się nic takiego, o czym warto by opowiedzieć. Dopiero w wieku niespełna dziewiętnastu lat, kiedy zacząłem myśleć o zapuszczeniu wąsów, poznałem kuzynkę Phillis, o której istnieniu dotąd nie miałem pojęcia. Spędziliśmy z panem Holdsworthem cały dzień w Heathbridge, harując ciężko. Heathbridge leży w pobliżu Hornby, gdzie przeszło połowa naszej linii kolejowej była już gotowa. Rzecz jasna, całodniowa wycieczka stanowiła doskonały temat mojego cotygodniowego listu do domu; zabrałem się więc do opisywania krajobrazów — co zdarzało mi się raczej nieczęsto. Opowiedziałem ojcu o mokradłach, o połaciach dzikiego mirtu i miękkiego mchu, o ruchomym gruncie, na którym trzeba było kłaść szyny, o tym, jak w południe jeździliśmy z panem Holdsworthem — bo musieliśmy zostać tam na całe dwa dni z noclegiem — na posiłki do uroczego pobliskiego miasteczka Heathbridge, a ja liczyłem na to, że będziemy bywać tam częściej, gdyż niepewny, ruchomy grunt nie dawał spokoju naszym inżynierom — kiedy jedna część torów się zapadała, druga wznosiła się ku górze. (Jak się można domyślić, nie obchodziły mnie wówczas interesy akcjonariuszy — przed ukończeniem węzła kolejowego musieliśmy znaleźć twardszy grunt na położenie torów). Tak bardzo się rozpisałem, że ku swemu zadowoleniu udało mi się zapełnić całą kartkę papieru. A otrzymawszy odpowiedź dowiedziałem się, że daleka kuzynka mojej matki wyszła za niezależnego kaznodzieję z Hornby nazwiskiem Ebenezer Holman, i według mojej matki mieszkała właśnie w opisywanym przeze mnie miasteczku Heathbridge. Moja matka nigdy nie widziała kuzynki Green, która jako jedynaczka miała (jak twierdził ojciec) odziedziczyć cały spadek. Stary Thomas Green był właścicielem prawie pięćdziesięciu akrów ziemi, którą niewątpliwie zapisał córce. Moje wspomnienie o Heathbridge gwałtownie ożywiło w mej matce poczucie więzi rodzinnych; ojciec pisał, że matka bardzo prosi, abym przy kolejnej wizycie w tamtych stronach wypytał o pastora Ebenezera Holmana; jeśli zaś istotnie taki tam mieszkał, to miałem się dowiedzieć, czy nie pojął za żonę niejakiej Phillis Green, a jeśli na obydwa pytania uzyskałbym odpowiedź twierdzącą, kazano mi pójść i przedstawić się jako jedyny syn Margaret Manning, z domu Moneypenny. Zmiarkowawszy, w co się wpakowałem, byłem na siebie wściekły, że w ogóle wspomniałem w liście o Heathbridge. Jeden niezależny kaznodzieja w zupełności wystarczy, powiedziałem sobie, mając tu na myśli naszego znajomego pastora z rodzinnych stron, pana Dawsona (który katechizował mnie co niedzielę); a musiałem też być uprzejmy względem starego Petersa w Eltham i zachowywać się nienagannie przez kilka godzin z rzędu, goszcząc u niego w domu na herbacie. Ledwo poczułem w Heathbridge powiew wolności, a już wysłano mnie na poszukiwanie kolejnego kaznodziei, żebym wysłuchiwał jeszcze jego kazań lub też dał się zaprosić na herbatę. Ponadto nie miałem ochoty narzucać się obcym, którzy zapewne nigdy nie słyszeli o mojej matce, którym jej dziwaczne panieńskie nazwisko — Moneypenny — nie było znane, a gdyby nawet było, to pewnie nie mieli najmniejszej ochoty utrzymywać z nią kontaktów, podobnie zresztą jak ona z nimi do czasu mojej niefortunnej wzmianki o Heathbridge. Nie śmiałbym jednak sprzeciwić się woli rodziców nawet w sprawie tak błahej, choćby nie wiem jak działała mi na nerwy. Tak więc podczas kolejnej wizyty służbowej w Heathbridge, kiedy jedliśmy obiad w małej, tynkowanej gospodzie, korzystając z okazji, że pan Holdsworth na chwilę odszedł od stolika, zwróciłem się z zapytaniem do kelnerki o zarumienionych policzkach. Albo wyraziłem się niejasno, albo kelnerka była zwyczajnie głupia, bo odparła, że nie wie, ale zapyta swojego pana. Rzecz jasna, kiedy zjawił się właściciel, gotów udzielić odpowiedzi na moje pytania, z trudem wyjąkałem je w obecności pana Holdswortha, który pewnie wcale nie zwracałby na mnie uwagi, gdybym się przy tym nie zarumienił i nie speszył, wychodząc na kompletnego głupca.
— Owszem — odparł właściciel gospody. — Farma Hope leży w samym Heathbridge i jest w posiadaniu niejakiego Holmana, niegdyś niezależnego kaznodziei. — Z tego, co wiedział, jego żona rzeczywiście ma na imię Phillis, a z domu nazywała się Green.
— Czy to twoi krewni? — zapytał mnie wtedy pan Holdsworth.
— Nie, proszę pana... To dalekie kuzynostwo mojej matki. No, właściwie tak, krewni, ale nigdy w życiu ich nie widziałem.
— To o rzut kamieniem stąd — dodał skory do pomocy właściciel gospody, podchodząc do okna. — Wystarczy wznieść wzrok ponad rabaty z malwami i ponad czubki rosnących w sadzie śliw, aby dostrzec dziwaczne kształty kamiennych kominów. To właśnie farma Hope; ma już swoje lata, ale Holman dba o porządek.
Pan Holdsworth zerwał się z krzesła jeszcze szybciej niż ja, stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz. Słysząc słowa właściciela gospody, odwrócił głowę i uśmiechnął się.
— Nieczęsto się zdarza, aby pastor potrafił zadbać o porządek na swojej ziemi, czyż nie?
— Pan wybaczy, że pozwolę sobie wyrazić swoje zdanie. Pan Holman — bo w naszych stronach, szanowny panie, pastor oznacza duchownego kościoła powszechnego, a ten byłby troszkę zazdrosny, słysząc, iż jakiegoś dysydenta określa się mianem pastora — no więc pan Holman, podobnie jak wszyscy farmerzy z okolicy, sam dobrze wie, kim jest. Przez pięć dni w tygodniu oddaje się pracy, a dwa dni poświęca Bogu, lecz trudno powiedzieć, w którą z tych czynności angażuje się bardziej. W soboty i niedziele pisze kazania i odwiedza swoich wiernych w Hornby, a w poniedziałek od piątej rano orze pługiem pole, jakby nie umiał czytać ani pisać. No, ale obiad wam stygnie, panowie.
Wróciliśmy więc do stołu. Po chwili pan Holdsworth przerwał milczenie:
— Na twoim miejscu, Manning, odszukałbym tych krewnych. Skoro i tak czekamy na wycenę od Dobsona, możesz tam pójść i zobaczyć, co to za jedni, a ja w międzyczasie zapalę sobie cygaro w ogrodzie.
— Dziękuję panu, ale ja ich nawet nie znam i chyba nie mam ochoty ich poznać.
— To po co o nich wypytujesz? — zdziwił się, naraz podnosząc na mnie wzrok.
Bynajmniej nie miałem zamiaru podejmować bezcelowych działań ani rzucać słów na wiatr. Nie odpowiedziałem, a on mówił dalej:
— Zdecydujże się, idź i poznaj tego farmera-kaznodzieję, a jak wrócisz, wszystko mi opowiesz. Chętnie posłucham.
Tak bardzo przywykłem do wypełniania jego poleceń i ulegania jego wpływom, że do głowy mi nie przyszło się sprzeciwiać. Poszedłem więc spełnić tę powinność, choć sięgając pamięcią, czułem wtedy, iż wolałbym zostać skrócony o głowę. Właściciel gospody, wyraźnie zaintrygowany tematem naszej rozmowy jak na mieszkańca małego miasteczka przystało, odprowadził mnie do drzwi, kilkakrotnie wskazując mi drogę jakby w obawie, że zgubię się po pokonaniu zaledwie dwustu metrów. Mimo to słuchałem go, grając na zwłokę, by zebrać się na odwagę, nim stanę w obliczu obcych ludzi, żeby się im przedstawić. Pamiętam, jak szedłem dróżką, omijając wysokie przydrożne chwasty, i za zakrętem czy dwoma znalazłem się tuż przed farmą Hope. Między domem a porośniętą trawą cienistą ścieżką był ogród; później dowiedziałem się, że nazywają go dziedzińcem, zapewne dlatego, że był otoczony niskim murkiem z biegnącym wzdłuż jego szczytu żelaznym ogrodzeniem, zdobionym wielką, dwuskrzydłową bramą z dwiema kolumnami, z których każda zwieńczona była kamienną kulą. Stanowiło to główne wejście na kamienną ścieżkę prowadzącą do frontowych drzwi; jak się okazało, brama była zaryglowana, za to drzwi frontowe stały otworem. Musiałem przejść dookoła ledwo wydeptaną w obszernej połaci trawy boczną ścieżką, która biegła obok murku dziedzińca, przy pokrytej trawiastym dachem siodłami i pożółkłej małej, dzikiej dymnicy aż do innych drzwi — do „wikarówki”, jak nazywał to miejsce pan domu, z kolei drzwi frontowe, „zdobione i na pokaz”, określane były mianem „zakrystii”. Zapukałem właśnie do nich; otworzyła je wysoka dziewczyna, przypuszczalnie w moim wieku, i stanęła w nich bez słowa, czekając, aż zdradzę powód mojej wizyty. Widzę ją po dziś dzień — moją kuzynkę Phillis. Zachodzące słońce oświetlało ją całą, wdzierając się ukośnym snopem do wnętrza domu. Miała na sobie jakąś granatową, bawełnianą suknię, zapiętą aż po szyję, z rękawami zakrywającymi nadgarstki, ozdobioną drobnymi falbankami zachodzącymi na jej białą skórę. Cóż to była za biel! Nigdy takiej nie widziałem. Włosy miała jasne, koloru bliskiego żółci. Patrzyła mi prosto w twarz wielkimi, spokojnymi oczami, zdziwiona, lecz niewzruszona widokiem obcego. Wydało mi się to dziwne, że starsza, już całkiem dorosła dziewczyna nosi jeszcze dziecięcy fartuszek.
Zanim powziąłem decyzję, jak odpowiedzieć na jej pytające milczenie, kobiecy głos zawołał: — Kto to, Phillis? Jeśli przyszedł po maślankę, odeślij go do sąsiadów.
Uznając, że powinienem raczej porozmawiać z tamtą kobietą, a nie ze stojącą przede mną dziewczyną, wyminąłem ją i z kapeluszem w dłoni przystanąłem w drzwiach pomieszczenia, gdyż za otwartymi bocznymi drzwiami znajdował się przedpokój lub też jakiś pokój dzienny. W świetle podłużnego skrzydłowego okna, zacienionego winoroślą, drobna, energiczna kobieta około czterdziestki prasowała grube muślinowe koloratki. Patrzyła na mnie nieufnym wzrokiem, dopóki się nie odezwałem.
— Nazywam się Paul Manning — wyrecytowałem, zauważając, że to nazwisko nic jej nie mówi. — Moja matka nazywała się z domu Moneypenny — dodałem. — Margaret Moneypenny.
— I wyszła za Johna Manninga z Birmingham — dopowiedziała ochoczo pani Holman. — A ty jesteś jej synem. Usiądź! Jakże się cieszę, że cię widzę. Pomyśleć tylko, że Margaret ma syna! Jeszcze niedawno sama była dzieckiem. Dwadzieścia pięć lat temu, gwoli ścisłości. Co cię sprowadza w te strony?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.