Kwartet aleksandryjski. Clea - ebook
Kwartet aleksandryjski. Clea - ebook
Pełne namiętności, nasycone egzotyką i emocjami fascynujące zwieńczenie jednego z najwybitniejszych cykli w literaturze XX wieku
Kwartet aleksandryjski to legendarne już dzieło Lawrence'a Durrella, na które składają się cztery kolejne powieści: Justyna, Balthazar, Mountolive i Clea. Trzy pierwsze tomy dzięki barwnej fabule, wyrazistym postaciom i wzbogacanym z tomu na tom wątkom z pozoru tej samej historii opowiadanej z różnych perspektyw nakreśliły hipnotyzującą wizję Orientu, na tle którego toczy się pełna perwersji i namiętności gra pomiędzy bohaterami. Finałowy tom, zmysłowa i trzymająca w napięciu Clea, próbuje rozwiązać niektóre z zagadek cyklu i dopowiedzieć losy bohaterów.
Od wydarzeń opisanych w poprzednich tomach upłynęło kilka lat, na śródziemnomorski Bliski Wschód dotarła II wojna światowa. Irlandczyk Darley po niezwykłych, owianych aurą tajemniczości relacjach z Melissą i Justyną powraca do Egiptu i zostaje uwikłany w romans z namiętną malarką Cleą. Ten związek nie tylko zmienia kochanków, ale także ingeruje w mistyczny świat zmarłych, ujawniając nowe warstwy dwulicowości i pożądania, perwersji i patosu w magicznej atmosferze Aleksandrii.
„Wspaniałe, cudownie konkretne i głęboko duchowe wyznanie wiary... Styl Durrella jaśnieje złożami minerałów wielu kultur. Jedno z najważniejszych dzieł naszych czasów dobiegło końca”.
„The New York Times Book Review”
KSIĄŻKA ZALICZANA PRZEZ MODERN LIBRARY DO
100 NAJWYBITNIJESZYCH POWIEŚCI XX WIEKU
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-297-1 |
Rozmiar pliku: | 830 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto czwarta z grupy powieści, które według mego zamierzenia należy traktować jako jedno dzieło. Tom ten stanowi dalszy ciąg „Justyny”, „Balthazara” i „Mountolive’a”; stosownym podtytułem byłoby „continuum słów”. W nocie wstępnej do „Balthazara” wyjaśniłem swoje zamierzenia co do formy tych książek.
W dodanych na końcu tomu roboczych punktach orientacyjnych naszkicowałem kilka możliwych kierunków dalszego rozwijania charakterów i sytuacji w następnych częściach cyklu, ale chciałem tym sposobem tylko wskazać, że nawet gdyby przedłużać serię w nieskończoność, nigdy nie zamieniłaby się w „powieść rzekę” (materiał rozbudowany w formie seryjnej), lecz pozostałaby ściśle cząstką istniejącego już continuum słów. Jeżeli oś została w kwartecie wmontowana dobrze i trafnie, powinno być możliwe mnożenie promieni we wszystkich kierunkach bez naruszenia spoistości i rygorów continuum. Ale serię złożoną z czterech tomów należy z każdego punktu widzenia uważać za skończoną całość.
L.D.
Pierwszą i najpiękniejszą właściwością natury jest ruch,
który nią wstrząsa nieustannie, ale ruch ten stanowi po prostu
wieczną konsekwencję zbrodni i tylko
zbrodniczymi środkami jest podtrzymywany.
D.A.F., de SadeCZĘŚĆ PIERWSZA
1
Pomarańcze obrodziły tego roku hojniej niż zwykle. Świeciły w swoich altanach z połyskliwych zielonych liści niby latarnie migoczące w górze pośród słonecznych gajów. Można by myśleć, że starają się gorliwie uświetnić nasz odjazd z wysepki — bo wreszcie nadeszła z dawna oczekiwana wiadomość od Nessima, jak gdyby wezwanie do powrotu w podziemny świat. List Nessima miał nieuchronnie znów ściągnąć mnie do jedynego miasta, które zawsze w mojej wyobraźni wahało się pomiędzy złudą a rzeczywistością, między substancją a poetyckimi wizjami rodzącymi się w moim umyśle na sam dźwięk jego nazwy. To jest wspomnienie — mówiłem sobie — sfałszowane przez pragnienia i intuicyjne domysły, na pół tylko przelane na papier. Aleksandria — stolica pamięci! Pisałem, zapożyczając od żywych i umarłych, aż w końcu sam stałem się jak gdyby dopiskiem pod listem nigdy niedokończonym i niewysłanym…
Jak długo żyłem z dala od tego miasta? Trudno mi obliczyć, chociaż kalendarz dostarcza pewnego, bardzo nikłego odbicia eonów, które dzielą jedną naszą jaźń od drugiej, jeden dzień od innego; cały ten okres przeżyłem naprawdę w Aleksandrii stworzonej przez wyobraźnię serca. Z każdą zapisaną kartką, z każdym uderzeniem serca ulegałem coraz bardziej władzy dziwacznego organizmu, którego cząstkę stanowiliśmy niegdyś wszyscy, zarówno zwycięzcy, jak zwyciężeni. Starożytne miasto zmienia się jak obraz od dotknięcia pędzla pod wpływem myśli, które cisną się do głowy i domagają identyfikacji; gdzieś tam, na czarnych, ciernistych przylądkach Afryki trwała prawda, aromatyczne, gorzkie, niemożliwe do rozgryzienia ziele przeszłości, jądro wspomnień. Zasiadłem kiedyś do zmagazynowania, uporządkowania i skomentowania przeszłości, nim ją bezpowrotnie utracę; odniosłem porażkę (może od początku było to zamierzenie beznadziejne?), bo ledwie zdążyłem jakiś jeden aspekt przeszłości zabalsamować w słowach, natychmiast nowe informacje rozbijały cały układ odniesień, wszystko rozsypywało się, by zaraz ukształtować się znowu w niespodziewany, nieprzewidziany wzór…
„Odtworzyć rzeczywistość” — napisałem kiedyś; doprawdy, zuchwała, zarozumiała wypowiedź, bo przecież to rzeczywistość nas przetwarza na swoim powolnym kole. Ale może doświadczenia zebrane podczas tego wyspiarskiego interludium wzbogaciły mnie właśnie dlatego, że poniosłem całkowitą klęskę, próbując utrwalić wewnętrzną prawdę miasta. Stanąłem teraz twarzą w twarz z istotą czasu, tej choroby ludzkiej duszy. Musiałem uznać własną porażkę na papierze. A jednak, rzecz dziwna, sam w sobie akt pisania wzbogacił mnie w dobra innego rodzaju; zyskałem coś właśnie dzięki zawodności słów, które, jedno po drugim, zapadają w niezgłębione pieczary wyobraźni i potem z nich wypływają kroplami. Przyznaję, to kosztowny sposób, żeby zacząć żyć, ale nas, artystów, pociąga życie wewnętrzne podtrzymywane tak niezwykłymi metodami szukania siebie.
Jednakże… skoro ja się zmieniłem, to co się stało z moimi przyjaciółmi, z Balthazarem, Justyną, Nessimem i Cleą? Jakie nowe cechy odkryję w nich po tym okresie rozłąki, kiedy znów ogarnie mnie atmosfera miasta, miasta nowego, wchłoniętego teraz przez wojnę? Oto pytanie. Nie znałem odpowiedzi. Niepokój migotał w moim sercu niby gwiazda przewodnia. Trudno mi było wyrzec się ciężko zdobytego obszaru marzeń w zamian za nowe wyobrażenia, nowe miasta, nowe układy, nowe miłości. Czepiałem się własnych snów o Aleksandrii jak maniak jednej, natrętnej myśli… Zastanawiałem się, czy nie byłoby rozumniej pozostać na wyspie. Może. Ale wiedziałem, że muszę ją opuścić. Tej nocy już mnie tutaj nie będzie. Tak trudno było to pojąć, że musiałem szeptem powtórzyć sobie tę prawdę.
Od chwili przybycia wysłannika z wezwaniem spędziliśmy dziesięć dni w złotej ciszy oczekiwania; nawet pogoda dostroiła się do niego, ofiarowując nam czysty błękit nieba i bezwietrzne morze. Staliśmy pomiędzy dwoma pejzażami, niechętnie żegnając jeden, a zarazem już spragnieni drugiego. Jak mewy na krawędzi urwiska. Sprzeczne z sobą obrazy mieszały się i zmagały w moich snach. Na przykład wyspiarski dom, przydymiona srebrzystość drzew oliwnych i migdałowych, wśród których na czerwonych nóżkach wędrowały przepiórki… ciche ścieżki, z których wyłonić się mogła tylko koźla twarz Pana. Prostej, rozświetlonej doskonałości form i kolorów nie można było pogodzić z przeczuciami, które nas osaczały tłumnie. (Niebo roziskrzone od opadających gwiazd, szmaragdowe fale omywające puste plaże, krzyk mew nad białymi drogami południa). W ten grecki świat już wtargnęły wonie zapomnianego miasta — przylądków, gdzie spoceni marynarze, opici i obżarci do rozpuku, opróżniali ciała niby beczki ze wszystkich żądz w ramionach czarnych niewolnic o łagodnych, wyżlich oczach. (Lusterka, rozdzierająca słodycz głosu oślepionych kanarków, bulgotanie nargili w miseczkach wody różanej, zapach paczuli i kadzidła). Niedające się pogodzić marzenia zazębiały się w wyobraźni. Widziałem przyjaciół (którzy przestali teraz być tylko imionami) w świetle nowej świadomości tego odjazdu. Nie byli już cieniami z kartek mojego rękopisu, ożyli wszyscy — nawet ci, którzy umarli. Nocą przechadzałem się znowu krętymi ulicami z Melissą (przebywającą już poza granicą żalu, bo nawet we śnie wiedziałem, że Melissa umarła); trzymaliśmy się pod rękę, szczupłe nogi, poruszające się jak nożyce, nadawały chwiejność jej krokom. Swoim zwyczajem, idąc, przycisnęła się do mnie udem. Patrzałem z rozczuleniem na wszystko, nawet na starą kretonową sukienkę i tanie pantofle, które nosiła od święta. Puder nie zdołał zamaskować na jej szyi sinych śladów miłosnych ukąszeń… Potem Melissa zniknęła, a ja zbudziłem się z krzykiem tęsknoty. Świt wstawał nad oliwkami, srebrząc ich liście.
Potem jakoś wrócił mi spokój. Doceniałem tych kilka błękitnych dni przed pożegnaniem, rozkoszowałem się ich prostotą: na staroświeckim kominku, znad którego dopiero w ostatniej chwili miałem zdjąć do zapakowania portret Justyny, płonęły oliwkowe kłody, a blask od nich pełgał po zniszczonym stole i krześle, tańczył na niebieskiej polewie wazonu z wczesnymi cyklamenami. Cóż mogło mieć wspólnego miasto z tym wszystkim, z egejską wiosną, kołyszącą się na cienkiej nitce pomiędzy zimą a puszystością pierwszych białych pąków na drzewach migdałowych? Było tylko słowem, niewiele znaczącym, nagryzmolonym na marginesie marzenia czy też powtarzanym w duchu przy akompaniamencie gadatliwej muzyki czasu, który w istocie jest jedynie pragnieniem wyrażanym w rytmie serca.
Chociaż tak bardzo kochałem wyspę, nie mogłem tutaj zostać; uświadamiałem sobie, że nienawidzę miasta, ale ono obiecywało mi coś nowego, nową ocenę przeżyć, które odcisnęły na mnie tak głębokie piętno. Muszę raz jeszcze wrócić do Aleksandrii, żeby móc naprawdę ją opuścić, zrzucić z siebie na zawsze. Wspomniałem o czasie dlatego, że stając się pisarzem, uczyłem się nareszcie żyć w pustych przestrzeniach, które czas omija, pomiędzy tykaniem zegara, jeśli tak można powiedzieć. Ciągły czas teraźniejszy to rzeczywista historia tej kolektywnej anegdoty — ludzkiego umysłu; kiedy przeszłość już umarła, a przyszłość wytyczają tylko pragnienia i lęk, cóż powiedzieć o najbliższym momencie, którego nie sposób ani wymierzyć, ani ominąć? Wielu z nas tak zwana teraźniejszość wymyka się jak bajeczna uczta wyczarowana przez wróżki i porwana sprzed naszego nosa, zanim zdążyliśmy wyciągnąć rękę po pierwszy kęs. Podobnie jak zmarły Pursewarden miałem nadzieję, że wkrótce będę mógł powiedzieć: „Nie piszę dla tych, którzy nigdy nie zadali sobie pytania: w jakim punkcie zaczyna się rzeczywiste życie?”
Myśli przepływają leniwie przez głowę, kiedy leżę na płaskiej skale nad morzem, ssąc pomarańczę, doskonale zamknięty w samotności, którą za kilka dni pochłonie miasto, i w ciężkim lazurowym śnie o Aleksandrii skąpanej niby stary jaszczur w brązowym faraonowym świetle wielkiego jeziora. Najwięksi w dziejach sensualiści powierzają swoje ciała lustrom, poezji, leniwym trzodom chłopców i kobiet, igle wbitej w żyłę, fajce opium, śmierci za życia — pocałunkom bez żądzy. Wędrując w wyobraźni znów tymi ulicami, wiedziałem, tak samo jak niegdyś, że przemierzają one nie tylko szlak dziejów ludzkości, ale także całą skalę serdecznych wzruszeń — od malowniczych ekstaz Kleopatry (jakie to dziwne, że wino odkryto właśnie tutaj, w pobliżu Taposiris) do bigoterii Hypatii (zwiędłe liście winorośli, pocałunki męczennicy). Bywali tu dziwni goście: Rimbaud, badacz Stromej Ścieżki, chodził tędy w pasie wypchanym złotymi monetami. Wszyscy inni smagli tłumacze snów, politycy, eunuchowie, jak chmara ptaków różnobarwnie upierzonych. Wahając się między litością, tęsknotą i obawą, znowu widziałem rozpostarte przed moimi oczyma miasto, twarze zamieszkujących je przyjaciół i postaci z mojej książki. Czułem, że muszę raz jeszcze, już ostatni raz, wszystko to przeżyć.
Ale dziwny to miał być wyjazd, z mnóstwem drobnych nieprzewidzianych epizodów. Po pierwsze, wysłannikiem Nessima okazał się garbus w srebrzystym ubraniu, z kwiatem w butonierce i uperfumowaną chusteczką w rękawie. Po wtóre, ożyła nagle wioska, która dotychczas taktownie ignorowała nasze istnienie, niekiedy tylko obdarzając nas winem, rybami albo kolorowymi jajkami, przynoszonymi przez Athenę w fałdach czerwonego szala. Athena także ubolewała, że opuszczamy wyspę; jej surowa, starcza, pomarszczona maska tajała we łzach nad każdą sztuką naszych ubogich bagaży. — Ludzie nie pozwolą wam odjechać, póki was nie ugoszczą jak należy — powtarzała z uporem. Zaproszono nas na pożegnalną ucztę!
Dziecko przygotowałem do podróży (do całego właściwie życia), ukazując przyszłość w obrazach z czarodziejskiej bajki. Opowieść, mimo wielokrotnego powtarzania, nigdy nie traciła uroku. Dziewczynka wpatrywała się w portret Justyny i słuchała mnie uważnie. Była gotowa, więcej, niecierpliwie pragnęła zająć swoje miejsce w galerii obrazów, które dla niej odmalowałem. Wchłonęła wszystkie zmieszane kolory fantastycznego świata, do którego z prawa należała i który miała teraz odzyskać, świata zaludnionego przez niezwykłe osoby; tam żył jej ojciec, posępny książę-korsarz, i macocha, śniada, władcza królowa…
— Jak królowa z talii kart?
— Tak. Dama pik.
— I ma na imię Justyna?
— Justyna.
— Na obrazie pali papierosa. Czy będzie mnie kochała bardziej niż mojego ojca?
— Będzie was oboje kochała.
Nie mogłem jej tego tłumaczyć inaczej niż w kategoriach mitów czy alegorii — poezji dziecięcej niepewności. Wykładałem jej z całą dosłownością parabolę o tym Egipcie, w którym miała ujrzeć (powiększone do rozmiarów bóstw czy też magów) wizerunki swojej rodziny, swoich przodków. Ale czyż samo życie nie jest czarodziejską bajką? Tylko że my, dorastając, tracimy zdolność wyczuwania jej. Mniejsza zresztą o to: dziecko było upojone wizją ojca.
— Tak, wszystko rozumiem. — Ze skinieniem głowy i westchnieniem składała te malowanki w skarbcu pamięci. O matce, o Melissie mówiłem rzadziej, a jeżeli pytała, odpowiadałem tym samym językiem baśni. Ale Melissa, blada gwiazda, już zaszła za widnokrąg, w ciszę śmierci, zostawiając na pierwszym planie żyjące figury z talii kart.
Mała rzuciła mandarynkę do wody i nachyliła się, żeby śledzić, jak owoc miękko stacza się na piaszczyste dno groty i błyszczy tam niby mały płomyczek, to unosząc się, to opadając wraz z ruchem fal.
— Patrz, jak będę wyciągała z morza mandarynkę.
— Nie, woda jest lodowata, przeziębisz się na śmierć.
— Wcale dzisiaj nie zimno. Patrz!
Umiała już pływać jak młoda wydra. Siedząc na płaskiej skałce nad wodą, rozpoznałem bez trudu nieulękłe, trochę skośne oczy Melissy, a chwilami, od czasu do czasu, jak zapomniany ślad snu w kącikach oczu, posępne, zamyślone (błagalne, niepewne) spojrzenie jej ojca, Nessima. Dźwięczały mi w uszach słowa wypowiedziane niegdyś, bardzo dawno temu, w innym świecie: „pamiętaj, że dziewczyna, która nie lubi tańczyć i pływać, nigdy nie będzie zdolna do miłości”. Z uśmiechem zastanawiałem się, czy to prawda, śledząc drobną figurkę, która tak zwinnie poruszała się w wodzie, z takim wdziękiem, z przemyślnością foki sięgała po łup, wyprężonymi palcami stóp mierząc ku niebu. Chwyciła zręcznie mandarynkę i z nią w zębach wynurzyła się po spirali na powierzchnię.
— Teraz pobiegaj i wytrzyj się prędko do sucha.
— Wcale mi nie zimno.
— Zrób, co ci mówię. Nie marudź, umykaj.
— A gdzie podział się garbus?
— Odjechał.
Nagłe zjawienie się na wyspie — bo to on przywiózł wezwanie od Nessima — było dla niej zaskoczeniem i sensacją. Dziwnie wyglądał, kiedy stąpał po kamienistej plaży ze śmiesznie zatroskaną miną, jak gdyby balansował na sprężynach. Chciał nam, jak myślę, dać do zrozumienia, że od wielu już lat chodzi wyłącznie po najgładszych trotuarach. Dosłownie odwykł od nagiej ziemi. Promieniował zagrożoną, przesadną elegancją. Miał olśniewający srebrzysty garnitur, getry, perłę w krawacie, palce ciężkie od pierścionków. Tylko jego dziecinny uśmiech nie zmienił się od lat i natłuszczony lok włosów po dawnemu wił się na czole.
— Ożeniłem się z wdową po Halilu. Jestem dzisiaj najbogatszym golibrodą w Egipcie, drogi panie.
Oznajmił to jednym tchem, oparty na lasce ze srebrną gałką, gestem zdradzającym brak przyzwyczajenia do takiej podpory. Jego fiołkowe oczy błądziły trochę pogardliwie po dość prymitywnym domku i nie skorzystał z ofiarowanego mu krzesła, zapewne bojąc się pognieść wspaniałe spodnie.
— Surowe życie prowadzi pan tutaj, co? Nie ma tu wielkich luksusów! — I wzdychając, dodał: — Ale teraz wróci pan znowu pomiędzy nas. — Zrobił laską niewyraźny gest, zapowiadający życzliwe przyjęcie, jakie czeka mnie w mieście. — Niestety, nie mogę zatrzymać się na tej wyspie. Wstąpiłem tylko, wracając z podróży. Z grzeczności dla Hosnaniego. — Mówił o Nessimie z jakąś gładką wspaniałomyślnością, jak gdyby czuł się z nim towarzysko zrównany. Spostrzegł jednak mój uśmiech i parsknął sympatycznie śmiechem, nim znowu z powagą zakończył: — W każdym razie nie ma wiele czasu.
I strzepnął pyłek z rękawa. To zresztą była prawda, bo statek ze Smyrny zatrzymuje się u brzegów wyspy na krótko, żeby doręczyć pocztę i wyładować trochę towarów — kilka skrzynek makaronu i chemikaliów, niekiedy jakąś pompę. Wyspiarze mają bardzo skromne potrzeby. Poszliśmy razem do miasteczka, rozmawiając po drodze, przez gaje oliwne. Mnemdżian wlókł się powoli, żółwim krokiem. Byłem z tego rad, bo mogłem zadać mu kilka pytań o miasto i z jego odpowiedzi nabrać pewnego wyobrażenia, co tam zastanę, jakie zmienione nastroje i nieznane elementy.
— Dużo się zmieniło, odkąd mamy wojnę. Doktor Balthazar ciężko chorował. O palestyńskiej intrydze Hosnanich chyba panu wiadomo? Fiasko! Egipcjanie próbują zasekwestrować cały ich majątek. Znaczną część już zabrali. Tak, państwo Hosnani są teraz w biedzie i kłopoty ich jeszcze się nie skończyły. Ona siedzi w areszcie domowym w Karm Abu Girg. Od wieków nie widziano jej w mieście. On za specjalnym pozwoleniem dwa dni w tygodniu pracuje w porcie jako kierowca sanitarki. To bardzo niebezpieczna robota. Był kiedyś groźny nalot bombowy, Hosnani stracił jedno oko i palec u ręki.
— Nessim? — Byłem wstrząśnięty. Mały człowieczek kiwał głową z ważną miną. Nowy, nieoczekiwany obraz przyjaciela poraził mnie jak wystrzał pistoletu. — Wielki Boże! — powiedziałem, a golibroda skinął znów głową, jak gdyby w uznaniu słuszności tej mojej inwokacji.
— Bardzo było źle — powiedział. — Wojna, proszę pana! — Nagle weselsza myśl zaświtała w jego mózgu i z lekkim uśmiechem, w którym raz jeszcze potwierdziła się niewzruszona hierarchia wartości lewantyńskich, ujmując mnie pod rękę, ciągnął dalej: — Ale wojna ma też swoje dobre strony, interesy kwitną. W moich zakładach strzyże się wojskowych dniem i nocą. Trzy salony, dwunastu pomocników! Zobaczy pan, coś wspaniałego! Pombal żartuje: „Teraz golisz pan nieboszczyków jeszcze przed śmiercią”.
I Mnemdżian zgięty wpół zatrząsł się stłumionym, wytwornym śmiechem.
— To Pombal wrócił?
— Oczywiście. Jest wielką figurą w ruchu Wolnych Francuzów. Odbywa konferencje z ambasadorem Mountolive’em. Bo Mountolive także jest w mieście. Wiele osób z dawnych czasów zostało w mieście, zobaczy pan.
Mnemdżian zdawał się uradowany, że tak łatwo może mnie zadziwić. I wtedy powiedział coś tak nieoczekiwanego, że doznałem zawrotu głowy. Przystanąłem i poprosiłem, żeby powtórzył, bo byłem przekonany, że się przesłyszałem.
— Właśnie wracam od Capodistrii.
Wytrzeszczyłem na niego oczy z niedowierzaniem.
— Od Capodistrii! Przecież on nie żyje! — wykrzyknąłem w zdumieniu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki