- promocja
- W empik go
Kwestia ceny - ebook
Kwestia ceny - ebook
Brawurowa, błyskotliwa, poruszająca i pełna akcji nowa powieść jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy. „Kwestia ceny” to thriller przygodowy na nowe czasy.
Początek XX wieku. Sztorm. Benedykt Czerski żegna się z życiem. Przeklina patriotyczne uniesienia, które kilka dekad wcześniej doprowadziły do jego zesłania na Daleki Wschód, a teraz kazały mu wracać do ojczyzny. Czerski wraca jednak nie jako więzień, lecz jako wielki uczony, badacz dalekich plemion Syberii. Obsesyjnie pilnując skrzyń, zawierających bezcenne zabytki tajemniczego ludu Ajnów.
Początek XXI wieku. Bogdan Smuga, chłodny naukowiec i wyznawca religii rozumu, wierzy, że wśród zbiorów Czerskiego kryje się prawdziwy skarb, mogący odmienić przyszłość ludzkości. Jego wysiłki nie przynoszą rezultatu. Decyduje się na desperacki krok.
Zofia Lorentz, słynna historyczka sztuki i poszukiwaczka zaginionych arcydzieł, mierzy się z tajemniczym zanikiem pamięci męża. Gdy Smuga proponuje jej udział w odnalezieniu zbiorów, przywiezionych przez Czerskiego z Syberii – podkreślając, że kwestia ceny nie ma w tym wypadku żadnego znaczenia – przyjmuje zlecenie.
Tak zaczyna się niezwykła wyprawa, która zaprowadzi bohaterów między innymi na rosyjską Wyspę Przeklętą, do Paryża i na statek-widmo. Ich przygody okażą się decydujące dla dalszych losów cywilizacji. I jak to u Miłoszewskiego, wszystko okaże się nie tym, czym zdawało się na pierwszy i drugi rzut oka.
„Kwestia ceny” to zuchwały, niepozostawiający nikogo obojętnym thriller o naszych największych marzeniach i o cenie, jaką jesteśmy gotowi zapłacić za spełnienie tych pragnień. O nauce, o religii, głodzie wiedzy, genie ryzyka, roli wspomnień i o wielkiej przygodzie ludzkości. Która być może właśnie dobiega końca.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8369-1 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sztorm w r. 1905 • Polska nie chce, żebym wracał • Paniczyk i rosyjski nuworysz • Port w Odessie • Człowiek jakby z mgły • Żadna kobieta nie może się do tego zbliżyć
1
Miał szczerze dość rozmów o Polsce i ocierania się o śmierć, a ostatnimi laty chyba niczym innym się nie zajmował. Teraz akurat nie musiał z nikim dywagować o ojczyźnie, z czego prosty wniosek, że – po raz kolejny – umierał. Tym razem ostatecznie. I czuł się z tym źle.
Huknęło.
Takiego dźwięku nie może wydać woda. W żadnym wypadku. Woda to aksamitna ciecz przeciekająca pieszczotliwie między palcami, spływająca z pluskiem z misy fontanny w Ogrodzie Saskim, szemrząca w czasie przyboju między kamieniami na sachalińskich plażach. Tymczasem ten huk przywodził na myśl rozpędzoną lokomotywę, która uderza z impetem w kamienny mur. Wibracje ogłuszyły go i mało nie pozbawiły przytomności, kadłub parowca zadygotał od ciosu fali, zazgrzytał i nie tyle pochylił się, co runął w dolinę między grzywaczami. Benedykt, zaklinowany stopami o wręg kadłuba, a plecami o skrzynię ze swoim dobytkiem, poczuł, że leci do tyłu, statek położył się na burcie, w niewielkim bulaju mignęło szare, nieprzyjazne niebo.
Polska nie chce, żebym do niej wracał, przemknęło mu przez głowę. Głupia myśl. Polski przecież nie ma. A nawet gdyby istniała, to wciąż stanowiłaby jedynie wyobrażony, umowny byt, żyjący tylko dzięki wierze swoich obywateli. Wsparta urzędnikami, pieczątkami i przepisami nie stałaby się – podobnie jak żadne inne państwo – niczym więcej niż wspólnym wyobrażeniem. Marą, złym duchem, strzygą o mocy pozbawiania człowieka szczęścia, wolności i życia. Pierwszego i drugiego pozbawiła go wiele dekad temu, trzecie najwyraźniej zabiera mu teraz.
Statek wierzgnął i położył się na drugi bok. Benedykt musiał z całej siły naprężyć mięśnie w obolałych nogach, żeby nie polecieć twarzą na dół. Ktoś obok miał mniej szczęścia, odnotował lecące ciało i głuche uderzenie.
– Bladź – zaklęło ciało.
Z bulaja odpłynęła szarość, najpierw na chwilę zalała go piana, a potem mrok, kiedy skierowany był już nie w niebo, lecz w głębiny Morza Czarnego. Benedykt pomyślał, że to koniec, że tym razem przekoziołkują, odwrócą się kominem do dołu, skończy się niepewność i zostanie jedynie techniczne pytanie, czy prędzej się utopią, czy umrą z braku powietrza.
Statek zajęczał przeciągle, jakby próbował wypowiedzieć pełne zdanie, i wyprostował się.
Benedykt napiął ciało, spodziewając się kolejnego uderzenia, ale mijały sekundy i poza silnym bujaniem do przodu i do tyłu, typowym dla sztormującego statku, nic wyjątkowego się nie działo. Pozwolił sobie na rozluźnienie mięśni szczęki i głębokie westchnienie.
Oddech smakował wymiocinami. Ze wstrętem przełknął ślinę, ale pomogło to niewiele. Splunął i po raz setny od początku piekielnego sztormu pomyślał, że nie musi siedzieć w ładowni, która zapewne stanie się grobem wszystkich w niej zgromadzonych. Już nie jest zesłańcem, wraca do Europy jako poważany uczony, ma na statku kabinę, łóżko i kto wie, może nawet miejsce w szalupie ratunkowej.
Nie mógł jednak zostawić skrzyni. Musiał ją chronić za wszelką cenę, nawet za cenę życia, rozumiał, że taki koszt, z jego punktu widzenia oczywiście znaczny, w szerszej perspektywie kompletnie nie ma znaczenia.
Poczuł ciepły dotyk na swojej dłoni, zaciśniętej na mocującym skrzynię powrozie.
– Tusu kuru?
Benedykt uśmiechnął się do dziesięcioletniego chłopca, który nieoczekiwanie stał się najmilszym jego sercu towarzyszem podróży, dokładając starań, aby uśmiech nie zdradził jego wewnętrznego przekonania, że umrą tu obaj, i to raczej prędzej niż później.
– Aj-Ojna?
– Spróbuję – odpowiedział po ajnusku, uznawszy, że nie jest to dobry moment na tłumaczenie chłopcu, że nie jest szamanem, że nie wierzy w Ducha Najwyższego ani w ogóle w żadnego ducha i że zginą nie z woli przodków, tylko przez przeklętego rosyjskiego kapitana, który nie potrafi patrzeć na barometr.
Zamknął oczy i zaintonował cicho modlitwę do przodków. Chłopiec przylgnął ufnie do jego ramienia, a razem z ciepłem jego ciała na Benedykta spłynął pełen smutku spokój. Ze słowami pieśni wróciły obrazy wioski. Pożegnanie ze wszystkimi o zamglonym świcie. A wcześniej ledwo widoczna w mroku twarz Pukusy, która ani słowem nie skomentowała jego snutych przez całą noc opowieści o tym, że wróci. Że przecież nie zostawi jej i dzieci. Że sprowadzi ją do Polski, że przekona starszyznę, tylko najpierw musi tam, w ojczyźnie, wszystko przygotować. Wysłuchała go bez słowa, bez słowa go kochała i zasnęła z głową na jego ramieniu.
Nie sposób było nie usłyszeć tego dźwięku. Mimo wycia wiatru, hałasu fal, trzeszczenia kadłuba, płaczów i przekleństw zgromadzonych w ładowni ludzi oraz dudnienia tłoków maszyny parowej, cichy syk sprawiał, że najstarsze części mózgu stawały na baczność.
Syk narastał, obrastał w kolejne dźwięki – każdy gorszy. Gulgot, kojarzący się z wpadaniem brudnej, rynsztokowej wody do kanału w czasie ulewy. Gardłowy charkot, jak obrzydliwy gruźliczy kaszel. Grzmot, niczym ten przewalający się nad kresowymi polami w czasie burzy, potężny, gnany wiatrem, nienapotykający żadnej przeszkody, kładący do ziemi łany pszenicy. Wszystkie te dźwięki współgrały, wzmacniały siebie nawzajem aż do ogłuszającej symfonii, przerażającej w sposób najbardziej pierwotny, odzierającej z człowieczeństwa, sprowadzającej zadufaną w sobie małpę do właściwego jej poziomu bezradnego wobec natury stworzonka.
Benedykt Czerski wziął chłopca w ramiona, objął, usiłując jak najbardziej osłonić niewielkie ciałko, nabrał powietrza, skulił się i czekał na śmierć.
2
Ten sam sztorm, który robił wszystko, żeby wysłać statek z Benedyktem i jego bezcenną skrzynią na dno Morza Czarnego, spadł na Odessę z taką siłą, że Bronisław Najdarowski odsunął się od okna w salonie. Jeszcze przed chwilą miał widok chłoszczącej miasto burzy za hipnotyzujący pokaz sił natury, ale teraz zaczął się obawiać, że kolejne uderzenie deszczu i wiatru wepchnie do środka szybę. Gwałtowna nawałnica nie tyle przetaczała się nad miastem, co próbowała zetrzeć je z powierzchni ziemi.
– Ty mówisz: „wielki uczony”, ja mówię: „nieprzewidywalny szaleniec” – powiedział, patrząc na spływający po szybie wodospad. – Pamiętaj, że Czerski to nie ta sama osoba, która wyjechała trzydzieści lat temu. Zgarnęli go zresztą przypadkiem, z rozpędu i przez kolegów. I podobno już wtedy był dziwny, żaden spiskowiec, wzorowy uczeń, zakochujący się w każdej brzyduli, co przeszła drugą stroną ulicy. A teraz? Porozmawiaj z Sieroszewskim, on ci opowie. Brodaty szaman z żoną dzikuską i dziećmi dzikusiątkami. Kompletnie oszalał, podobno rozsierdził dwa imperia, walcząc o te brodate baby z ogonami.
– Sieroszewski koloryzuje – mruknął jego towarzysz, znany w Odessie jako Ludwik Ochocki, z głębi stojącego w bezpiecznej odległości od okna fotela. – Spytaj go o godzinę, to ci opowie, jak się musiał pojedynkować z bogiem czasu, żeby zdobyć tę wiedzę.
– I tak nie widzę, jak Czerski mógłby nam się przysłużyć.
– Pieniędzmi.
Najdarowski prychnął.
– Jak? Będzie pokazywał po jarmarkach te baby z ogonami? Mój drogi, jest dwudziesty wiek, byle ogon nie robi na ludziach wrażenia. A już na pewno nie tutaj, czasami takie dziwa zwożą z imperium, że najprostszym chłopom spowszedniały.
– Imperium. Z szacunkiem się wypowiadasz.
Odwrócił się, zły, żeby spojrzeć Ochockiemu w oczy.
– A żebyś wiedział, że z szacunkiem – warknął. – Bo ja, w przeciwieństwie do was, spiskowców od siedmiu boleści, coś ryzykuję. Nie siedzę po spelunach i nie nucę ze łzami w oczach, że „tobiem winien miłość, a ojczyźnie życie”, tylko dzień w dzień wydeptuję ścieżki, które kiedyś dadzą nam więcej niż jakieś kolejne powstanie, po którym dostaniemy po łbie i trzeba będzie czekać następne pokolenie, aż się nowych, tak samo durnych, spiskowców wychowa. Widziałem imperium i nie tylko. Ogromny, piękny, pusty świat dla wszystkich, w którym nigdy nie zabraknie miejsca dla człowieka. Wystarczy się dogadać. I my moglibyśmy być w końcu mądrzejsi i się w końcu z kimś porozumieć, zamiast kłaść łeb pod topór. To nie są diabły siedmioogoniaste, tylko normalni ludzie. Dogadać się można. I trzeba.
Z fotela dobiegło ciężkie westchnienie.
– Ty mówisz: „piękny świat” – powiedział Ochocki – ja słyszę: „świat bez Polski”.
– A nawet jeśli? Czas nie stoi w miejscu. Nie ma wyznawców Swaroga, Jadźwingów i Żmudzinów, kiedyś nie znano chrześcijan, a i Polacy nie chodzą po planecie od zarania świata.
– Bronku, ja się nie chcę kłócić. Nie o to, nie teraz. Mówię ci, że Czerski może przynieść naszej sprawie fortunę.
Najdarowski pokręcił głową, patrząc na burzę, ale już tylko z rezygnacją.
– Niby jak?
Ochocki pochylił się, fotel zaszeleścił.
– Ludzie są głupi – zaczął. – Nie wiem, czy czytałeś Darwina, ale jeśli ma rację, to wygląda na to, że nie ulepił nas Bóg z rajskiej gliny, tylko któregoś pięknego dnia małpa zeszła z drzewa…
– …i zamieszkała w Gnieźnie, skąd wziął początek cały rodzaj ludzki.
– Nie przerywaj. Jeśli Darwin ma rację, a przyznasz, że jego teoria brzmi bardziej logicznie niż religijne bajdurzenia, o których mamy przecież takie samo zdanie, to nie jesteśmy efektem świadomego projektu wyższej istoty, lecz zwierzęciem trochę mądrzejszym od innych.
– To ostatnie to już odważna teza.
– A skoro jesteśmy zwierzętami – ciągnął Ochocki niezrażony – to rządzą nami zwierzęce instynkty, bardziej one decydują o naszych wyborach niż mądre księgi, pochodzenie społeczne czy wykształcenie. A jaki jest najsilniejszy instynkt?
– Chędożenie.
Ochocki wywrócił oczami.
– Instynkt przetrwania. My jako zwierzątko po prostu chcemy przeżyć za wszelką cenę i bardzo, ale to bardzo, nie chcemy umierać.
– Chyba że jesteśmy polskimi patriotami – zaripostował zgryźliwie Najdarowski.
– I złapiemy się każdej szansy, nawet ulotnej, żeby żyć choć trochę dłużej, choć trochę zdrowiej. Majątek, pozycja, sława, miłość, przyjaźń, wszystko to schodzi na dalszy plan, jeśli ktoś postawi nam przed nosem panaceum, które pozwoli przestraszonemu zwierzątku przetrwać o kilka chwil więcej.
Bronisław skrzywił się, jakby gotowy do nowej kpiny, ale zamiast tego zrobił rundkę wokół pokoju, zatrzymał się przy kredensie, poprawił stojące na nim kieliszki. Burza nie przechodziła, Odessa ciągle była we władaniu deszczu i wiatru, w ciszy mieszkania obaj mężczyźni usłyszeli to teraz wyraźnie i jednocześnie spojrzeli w okno, zza którego dobiegało potępieńcze wycie żywiołów.
– Mój drogi, czy proponujesz mi interes w postaci średniowiecznego wozu zaprzężonego w osiołka, którego właściciel oferuje wężową maść na wszelkie dolegliwości? Co to życie przedłuży, ciążę usunie, ząb wyhoduje i kuśkę nadmucha?
Ludwik Ochocki westchnął tak głęboko, że prawie zakołysały się ciężkie story w oknach.
– Będziesz musiał poddać swoją osobowość wielkim zmianom, jeśli chcesz w Warszawie znaleźć wiotką i wrażliwą arystokratkę.
– Znasz mnie, ja baby potrzebuję do łóżka i do prowadzenia interesu. Krzepkiej mieszczki, Żydówki najlepiej, a nie jakiejś lalki.
– Znam cię i dlatego się martwię. Ale mniejsza. Drwisz, ale tak, dokładnie to ci proponuję. Ponieważ ludzkie zwierzę nie zmieniło się od czasu średniowiecznego wozu. Ciągle chce wierzyć w cudowne maści, które zapewnią mu przetrwanie. Tylko mamy już dwudziesty wiek, Bronisławie, czas nowoczesności i nauki. Pomyśl o tym, że nawet maszyna parowa, niedawna rewolucja, dziś wydaje się wczorajsza, zastępują ją elektryczność, silnik spalinowy, automobile, aeroplany. Darwin odkrył pochodzenie gatunków, Mendel prawo dziedziczenia, Röntgen potrafi zajrzeć w głąb ciała bez skalpela, nauka wydziera naturze jej tajemnice i zmienia nasze życie w tempie, jakiego ludzkość nie doświadczała nigdy wcześniej. Tak, dziś ludzie nie uwierzą obwoźnemu, szczerbatemu szarlatanowi, ale ubranemu w surdut i biały kitel uczonemu – już tak.
Bronisław Najdarowski po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spojrzał na spiskowca bez pełnej irytacji kpiny.
– Słucham cię uważnie.
– Powiedzmy, że w epoce wielkich odkryć przyrodniczych, gdzieś na rubieżach, jak to mówisz z szacunkiem, imperium, w krainach dzikich ludów, dziwów i szamańskiej magii, pewien badacz odkryłby substancję o cudownych leczniczych właściwościach. A nauka z mocą i przekonaniem poświadczyłaby odkrycie panaceum. I nagle od Warszawy po Władywostok niesie się wieść o cudownej pastylce, efekcie wyjątkowej symbiozy tajemnej wiedzy prastarych plemion z nowoczesnością naukowych odkryć. Na tyle drogiej, że musi być skuteczna, na tyle taniej, żeby każdy mógł sobie na nią pozwolić. Któż nie zaryzykuje paru kopiejek dla szansy zdrowego, długiego życia?
Twarz Bronisława wykrzywiła się w kupieckim uśmiechu.
– Nieźle masz to wszystko przemyślane, mój drogi.
– Nawet nazwę wymyśliłem. I projekt etykiety. Potrzebuję tylko znawcy kupieckich szlaków imperium, specjalisty od handlu i dystrybucji, którym będziesz ty. Oraz wiarygodnego, ekscentrycznego badacza dalekich ludów, odkrywcy cudownej substancji, która nikomu nie zaszkodzi, a Polsce wypisze czek na wolność. Który to badacz, mam nadzieję, nie idzie właśnie na dno, zatopiony przez tę piekielną burzę.
3
Po wczorajszym sztormie nie zostało nawet wspomnienie. Może pewna parność w powietrzu, intensywność w zapachu kwiatów, rzadki w Odessie aromat wilgotnej ziemi, charakterystyczny bardziej dla nawykłych do deszczów metropolii północy niż do słonecznego czarnomorskiego portu.
W stronę nabrzeża maszerowali energicznie dwaj mężczyźni w letnich surdutach, jeden smukły i energiczny, o wąskiej twarzy skorego do żartów salonowego intelektualisty, bardziej chłopiec niż mężczyzna. I drugi, dojrzalszy, składający się z samych kątów prostych, zdecydowany, emanujący pewnością siebie, zdający się zostawiać w kamiennym bruku wgłębienia po swoich krokach.
Skręcili w stronę niewielkiego i cokolwiek zdezelowanego parowca, z którego portowe dźwigi ściągały kolejne skrzynie. Robotnicy pokrzykiwali na siebie po ukraińsku, formani objeżdżali ich po rosyjsku, kapitan darł się w niezrozumiałym języku, który mógł być kiedyś rosyjskim, ale alkohol zamienił go w chrapliwy bełkot. Poza tym spośród różnych grup marynarzy, robotników portowych i pasażerów można było usłyszeć strzępki polskiego, rumuńskiego oraz najdziwniejszych narzeczy i dialektów narodów oraz plemion imperium.
Bronisław Najdarowski już dawno zauważył, że jedynie patriotyczne uczucia stoją na przeszkodzie temu, by bezgranicznie zachwycił się Rosją. Imperium było niczym ocean, tyle tylko, że ocean to nudny bezmiar wody, a Rosja – bezmiar krajobrazów, bogactw, ludzi, zwyczajów, oberż, faktorii, osad, języków. Nieraz myślał – ale prędzej by sobie język odgryzł, niż powiedział to na głos – czy nie lepiej być częścią tego bogactwa niż prowincjonalnym, skłóconym ze wszystkimi ksiąstewkiem, padającym co i raz ofiarą albo silniejszego sąsiada, albo własnych wad.
W jego kupieckim życiu najbardziej liczyła się kwestia ceny, zimna kalkulacja, czy efekt wart jest kosztów i ryzyka. Czemu w takim razie angażuje się w te patriotyczne hece, w których cena jest zawsze absurdalnie wysoka, a zyski niezmiennie mizerne? Ot, zagadka.
– Boże, co tam się dzieje – szepnął Ludwik, przerywając tok jego myśli.
Przy kilku skrzyniach i workach stała postać wywiędła, zniszczona, człowiek jakby z mgły. Jedna ręka, obandażowana, wisiała bezładnie na temblaku, drugą wychudzony brodacz próbował odpędzić rosłą kobietę, typową samicę tutejszej odmiany homo sapiens, której klony licznie zaludniały rosyjskie bufety i burdele.
– Nie lzia! Nie lzia! – krzyczał brodacz, odganiając zdumioną matronę, czym w końcu ją zirytował, kobieta popchnęła go, przewracając na brukowane nabrzeże, i sięgnęła do jednego z worków.
– Nie lzia! – wydarł się straszliwie chudy brodacz, wyszarpnął zza pazuchy nagana i strzelił w powietrze.
Ruchliwy port zamarł. Robotnicy, tragarze, pasażerowie, handlarze, gromadka syberyjskich tubylców, szalony brodacz i rosyjska matrona, mewy nawet – wszyscy zastygnęli, jakby nagle ktoś zatrzymał kinematograf.
Pierwsza otrząsnęła się matrona.
– Job twoju mać, tupoj chuji! – zagrzmiała i ruszyła w stronę Czerskiego z mordem w oczach.
Ludwik z Bronisławem spojrzeli na siebie i pognali rodakowi na ratunek, ponieważ mimo posiadania rewolweru to starcie mogło się dla niego skończyć w jeden tylko sposób. W ostatniej chwili dopadli matronę i nie bez wysiłku odciągnęli od Czerskiego, ostatecznie uspokajając złorzeczącą na wymyślne sposoby kobietę wciśniętym w dłoń zwitkiem banknotów.
Dopiero wtedy wrócili do brodatego nędznika.
– Żadna kobieta nie może się do tego zbliżyć! – krzyknął do nich po polsku. – Żadna! To jest śmiertelnie niebezpieczne. Rozumiecie?
– Benedykt! Jakże się cieszę! – Ludwik podbiegł do roztrzęsionego łachmaniarza i wyściskał go serdecznie, na wszelki wypadek nie pozwalając Najdarowskiemu dojść do głosu. – Mój Boże, co się stało z twoim ramieniem?
– Bulaj – mruknął przybysz, ciągle nie puszczając nagana i rozglądając się dokoła podejrzliwie – czyli okienko takie na statku, wystrzeliło od fali, kawałek szkła mnie poharatał.
– Lekarz cię obejrzy. Panowie, pozwólcie. Bronisław Najdarowski, kupiec, człowiek interesu, miłośnik nauki, a przede wszystkim oddany polskiej sprawie patriota. Benedykt Czerski, kiedyś zesłaniec, dziś sławny na całą Rosję badacz plemion dalekiej Syberii i ich zwyczajów. Podajcie sobie dłonie, panowie, ponieważ czeka was wspólna podróż do Warszawy.
Bronisław ostrożnie uścisnął zdrową dłoń Benedykta, bojąc się, że ten człowiek, bardziej wyglądający na jurodiwego niż na naukowca, rozpadnie się pod wpływem dotyku.
– Tusu kuru? – chłopiec pociągnął Czerskiego za poły kurtki.
Ten uklęknął i przytulił go do siebie, wypowiadając szereg słów, z których Bronisław nie rozpoznał ani jednego. Nie był to na pewno rosyjski, nie był też japoński, właściwie nie przypominał żadnego znanego języka. Chłopiec słuchał, a potem rozpłakał się nieoczekiwanie, Polak przygarnął go czułym gestem i przytulił mocno. Dopiero kiedy mały przestał płakać, wstał i lekkim popchnięciem odesłał do matki, która zatroskana stała kilka metrów dalej. Bronisław ze zdumieniem zauważył, że kobieta miała wąsy. Nie, nie wąsy, raczej rodzaj malunku henną lub tatuażu nad górną wargą. Kobieta pogładziła się po włosach, po czym przesunęła palcem od wytatuowanej wargi wzdłuż ramienia aż do palców opuszczonej lewej ręki. Benedykt w odpowiedzi potarł kilkakrotnie dłonie, a następnie pogładził brodę. Po czym ukłonił się zwyczajnie, po europejsku.
– Musimy zadbać o zbiory. Przede wszystkim wałki – powiedział do nich po polsku, nie uznając za stosowne wytłumaczyć się ze swojego zachowania. – A pan jaką dziedziną nauki jest zainteresowany?
– Chemią – odparł Bronisław.
– Panowie, potem porozmawiacie o nauce, w pociągu będzie czasu aż nadto. Teraz trzeba zjeść obiad, a przede wszystkim wznieść toast. Za Polskę!
4
No proszę, pomyślał Czerski, ledwo skończyłem ocierać się o śmierć, a już zaczyna się drugi koszmar. Co za klątwa.