- promocja
Kwiat Nieśmiertelności - ebook
Kwiat Nieśmiertelności - ebook
W czasach gdy postęp techniczny może ofiarować ci urodę i młodość, namiętność i chciwość mogą ci je odebrać...
Była jedną z najbardziej rozchwytywanych kobiet na świecie. Topowa modelka, która nie cofnie się przed niczym, by zdobyć to, czego pragnie - nawet gdy w grę wchodził zajęty mężczyzna. Teraz jednak padła ofiarą brutalnego morderstwa.
Porucznik policji Eve Dallas postanawia zaryzykować karierę, żeby pomóc przyjaciółce, kiedy ta zostaje uznana za podejrzaną w sprawie. To ona była tą drugą kobietą w fatalnym trójkącie miłosnym.
Wkrótce Eve odkrywa, że pod fasadą przepychu świat mody okazuje się podłym miejscem, które żeruje na obsesji młodości i sławy. A z nowojorskich wybiegów do podziemnego świata, w którym za odpowiednią cenę można dostać wszystko, wiedzie krótka droga...
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68218-38-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Urwanie głowy z tym ślubem. Eve nie miała pojęcia, po kiego licha wpakowała się w coś takiego. Przecież jest gliną, na Boga. Przez całe dziesięć lat swojej pracy w policji twardo trzymała się zasady, że policjanci nie powinni być obciążeni rodziną, żeby mogli koncentrować się wyłącznie na pracy. Człowiek po prostu nie zdoła dzielić czasu, energii i uczuć między bezprawie we wszystkich jego odcieniach a rodzinę, z niepodzielnie związanymi z nią obowiązkami i konfliktami.
Eve zawsze uważała, że małżeństwo, podobnie jak służba w policji, to prawdziwa harówka, która niesie ze sobą ogromną odpowiedzialność i wymaga pracy w najmniej po temu odpowiednich godzinach. Cóż, że mamy rok 2058 i nastała oświecona era rozwoju technologicznego – małżeństwo wciąż pozostawało małżeństwem. Na samą myśl o nim odczuwała paniczny strach.
A mimo to w ten piękny letni dzień – jeden z nielicznych jakże cennych dni wolnych od służby – szykowała się, by pójść na zakupy. Aż dreszcze ją przechodziły.
Nie idę na zwyczajne zakupy, przypomniała sobie ze ściśniętym żołądkiem, idę po suknię ślubną.
Chyba jej do reszty odbiło.
Oczywiście, wszystko przez Roarke’a. Wykorzystał chwilę jej słabości. Obydwoje byli mocno poturbowani, zalani krwią i mieli szczęście, że w ogóle żyli. Kiedy mężczyzna jest cwany i zna swoją ofiarę na tyle, by wybrać odpowiedni moment na oświadczyny, cóż, kobieta nie ma szans.
Przynajmniej taka kobieta, jak Eve Dallas.
– Wyglądasz, jakbyś zamierzała rzucić się z gołymi rękami na gang chemi-bandytów.
Eve wsunęła stopę do buta i zmierzyła Roarke’a wzrokiem. Ten facet jest aż za przystojny, pomyślała. Powinno się go za to zamknąć. Twarz jak odlana z brązu, usta poety, zabójczo niebieskie oczy, gęste czarne włosy. Kiedy wreszcie udawało się oderwać wzrok od jego twarzy, oczom ukazywała się równie perfekcyjna sylwetka. A gdy do tego dodać lekki irlandzki akcent, cóż, wszystko razem tworzyło cholernie dobry zestaw.
– Walka z chemi-bandytami nie umywa się do tego, co zamierzam zrobić. – Eve skrzywiła się, słysząc nutę skargi w swoim głosie. Nie miała w zwyczaju narzekać. Prawdą jednak było, że wolałaby stawić czoło nabuzowanemu ćpunowi, niż rozmawiać o lamówkach.
Lamówkach, Chryste Panie.
Zmełła w ustach przekleństwo i powiodła spojrzeniem za Roarkiem, idącym przez dużą sypialnię. Ten człowiek potrafił w najbardziej zaskakujących momentach sprawiać, że czuła się jak idiotka. Jak teraz, kiedy usiadł przy niej na wysokim szerokim łożu i ujął ją pod podbródek.
– Jestem w tobie beznadziejnie zakochany.
No proszę. Ten facet o kusząco niebieskich oczach i przywodzącej na myśl obrazy Rafaela urodzie wyklętego anioła kochał ją.
– Roarke. – Z trudem zdusiła w sobie ciężkie westchnienie. Gdyby stała twarzą w twarz z szalonym mutantem trzymającym w ręku gotowy do strzału laser, co jej się już nieraz zdarzało, czułaby się pewniej niż teraz, kiedy musiała pokonać tak wielkie wzruszenie. – Zrobię to. Przecież ci mówiłam.
Roarke uniósł brwi. Nie mógł się nadziwić, że Eve nie zdaje sobie sprawy, jak ponętnie wygląda w tej chwili, zakłopotana, z niedbale przyciętymi jasnobrązowymi włosami sterczącymi na wszystkie strony i z cienkimi zmarszczkami zwątpienia i irytacji między brwiami. Z jej dużych oczu w kolorze whisky biło napięcie.
– Eve, moja droga. – Pocałował ją delikatnie w zaciśnięte usta, po czym musnął wargami dołek w podbródku. – Nigdy w to nie wątpiłem. – Kłamał. Ciągle obawiał się, że ona jednak zmieni zdanie. – Mam parę spraw do załatwienia. Wczoraj wróciłaś późno i nie mogłem cię spytać o plany na dzisiaj.
– Do trzeciej w nocy obserwowałam dom Binesa.
– I co?
– Wszedł mi prosto w ręce, nafaszerowany środkami odurzającymi i wymęczony długą sesją relaksacyjną. – Uśmiechnęła się, ale był to uśmiech łowcy, złowrogi i zimny. – Ten gnojek przymaszerował do mnie, jakby był moim osobistym androidem.
– To dobrze. – Roarke poklepał ją po ramieniu i wstał, po czym wsunął głowę do przestronnej garderoby i zaczął przeglądać swoją kolekcję marynarek. – No a dzisiaj? Musisz przygotować jakieś raporty?
– Dzisiaj mam wolne.
– Tak? – Odwrócił się do niej zaskoczony, trzymając w ręku piękną ciemnoszarą marynarkę z jedwabiu. – Jeśli chcesz, przełożę część moich popołudniowych zajęć.
Eve pomyślała, że to tak, jakby generał chciał przełożyć zaplanowane przez siebie bitwy na inne terminy. Według Roarke’a, biznes był wojną, toczoną na wielu frontach i przynoszącą zyski.
– Jestem już umówiona. – Znów przybrała posępną minę. – Idę na zakupy – wymamrotała. – Po suknię ślubną.
Roarke uśmiechnął się ciepło. W ustach Eve te słowa były jak wyznanie miłości.
– Nic dziwnego, że tak się dąsasz. Ale przecież powiedziałem ci, że się tym zajmę.
– Sama wybiorę swoją suknię ślubną. I sama ją kupię. Nie wychodzę za ciebie dla twoich cholernych pieniędzy.
Roarke nadal się uśmiechał, nienagannie elegancki jak marynarka, którą wkładał.
– Czemuż więc pani za mnie wychodzi, pani porucznik? – Nachmurzyła się jeszcze bardziej, ale nie zamierzał ustąpić. Zawsze był uparty. – Mam ci podpowiedzieć?
– Bo nie przyjmujesz do wiadomości sprzeciwu. – Podniosła się i wcisnęła ręce do kieszeni dżinsów.
– Za taką odpowiedź możesz dostać najwyżej pół punktu. Spróbuj raz jeszcze.
– Bo mi odbiło.
– Oj, bo nie wygrasz głównej nagrody: romantycznej podróży dla dwojga do Świata Tropików na Star Pięćdziesiąt.
Uśmiech zadrżał w kącikach jej ust.
– Może dlatego, że cię kocham.
– Może. – Usatysfakcjonowany, podszedł do niej i położył ręce na jej silnych ramionach. – Przecież zakupy nie są takie straszne. Wystarczy uruchomić parę programów z katalogami sklepowymi, rzucić okiem na kilkanaście sukni i zamówić tę, która ci się najbardziej spodoba.
– Tak właśnie zamierzałam zrobić. – Przewróciła oczami. – Mavis kazała mi wybić to sobie z głowy.
– Mavis. – Roarke’owi nieco zrzedła mina. – Eve, nie mów, że to właśnie z nią idziesz na zakupy.
Kiedy zobaczyła autentyczne przerażenie w jego oczach, trochę poprawił jej się humor.
– Chce mnie zabrać do znajomego projektanta mody.
– Dobry Boże!
– Mavis twierdzi, że on jest wspaniały. Kiedy tylko dostanie swoją szansę, będzie sławny. Ma małe studio w Soho.
– Pojedźmy gdzieś i weźmy ślub dzisiaj. Teraz. Wyglądasz doskonale.
Twarz Eve rozjaśniła się w uśmiechu.
– Co, boisz się?
– Jestem przerażony.
– To dobrze. Jesteśmy kwita. – Zadowolona, że udało jej się wyrównać rachunki, nachyliła się i pocałowała go. – Przez następnych kilka tygodni możesz się zamartwiać, w czym pójdę do ślubu. Teraz muszę już lecieć. – Poklepała go po policzku. – Umówiłam się z nią za dwadzieścia minut.
– Eve. – Roarke złapał ją za rękę. – Mam nadzieję, że nie zrobisz czegoś idiotycznego.
Wyrwała dłoń z jego uścisku.
– Przecież wychodzę za mąż, no nie? Cóż może być bardziej idiotycznego?
*
Miała nadzieję, że zabiła mu ćwieka na resztę dnia. Myśl o małżeństwie wypełniała jej serce lękiem, ale jeszcze bardziej przerażał ją sam ślub – stroje, kwiaty, muzyka, goście.
Pędziła ulicą Lexington w stronę centrum. Nagle przyhamowała ostro. Jakiś handlarz uliczny wjechał swoim zadymionym wózkiem na jej pas. Sklęła go pod nosem. Nie dość, że łamał przepisy, to jeszcze unosił się wokół niego ohydny zapach sojowych hot dogów. Aż robiło się niedobrze.
Taksówkarz jadący za nią wcisnął klakson i zaczął wrzeszczeć przez głośnik, wbrew zakazowi hałasowania w centrum miasta. Na chodniku stała grupka ludzi, prawdopodobnie turystów, obładowanych minikamerami, mapami komputerowymi i lornetkami. Wpatrywali się tępo w mknące ulicą pojazdy. Eve potrząsnęła głową z dezaprobatą, zauważywszy pośród nich kieszonkowca, który zręcznie rozpychał się łokciami.
Po powrocie do hotelu naiwni turyści odkryją, że zginęło im kilka kredytów. Gdyby Eve miała czas i wolne miejsce do parkowania, być może rzuciłaby się w pościg za złodziejem. On jednak w mgnieniu oka zniknął w tłumie i z pewnością śmigał już przez miasto na powietrznych rolkach.
Tak to już jest w Nowym Jorku, pomyślała Eve i uśmiechnęła się lekko. Przyjeżdżasz tu na własne ryzyko.
Uwielbiała tłumy, hałas, ciągły gorączkowy pęd. Tutaj człowiek rzadko bywał samotny, ale jednocześnie nigdy nie czuł bliskości innych. Dlatego właśnie Eve przed wieloma laty przyjechała do tego miasta.
Nie była szczególnie towarzyska, a zbyt wielka przestrzeń i nadmiar samotności potęgowały jej nerwowość.
Przybyła do Nowego Jorku, by zostać policjantką, bo wierzyła w porządek i potrzebowała go, aby przeżyć. Jej trudnego dzieciństwa, pełnego białych plam i mrocznych tajemnic, nie można było zmienić. Ale ona się zmieniła. Przejęła kontrolę nad swoim życiem, stała się osobą, którą jakaś nieznana pracownica opieki społecznej nazwała Eve Dallas.
A teraz w jej życiu miała nastąpić kolejna zmiana. Za kilka tygodni nie będzie już Eve Dallas, porucznik wydziału zabójstw. Zostanie żoną Roarke’a. To, jak pogodzi jedno z drugim, stanowiło dla niej większą zagadkę niż każda ze spraw, którymi zajmowała się w czasie swojej kariery.
Ani ona, ani Roarke nie wiedzieli, jak to jest żyć w rodzinie, mieć rodzinę, tworzyć rodzinę. Obydwoje w dzieciństwie zaznali okrucieństwa, przemocy i zostali odtrąceni przez bliskich. Może właśnie dlatego teraz byli ze sobą. Wiedzieli, co to znaczy nie mieć nic, być nikim, walczyć ze strachem, głodem i rozpaczą – i podnieśli się z dna.
Czy byli ze sobą tylko dlatego, że się nawzajem potrzebowali? Że pragnęli seksu i miłości i chcieli połączyć obie te sprawy, co Eve wydawało się nieosiągalne, dopóki nie poznała Roarke’a?
Pytanie w sam raz dla doktor Miry, pomyślała. Doktor Mira była policyjnym psychologiem i Eve często chodziła do niej na konsultacje.
Postanowiła nie zawracać sobie teraz głowy przeszłością ani przyszłością. I bez tego miała dość zmartwień.
Trzy przecznice za skrzyżowaniem z Greene Street znalazła wreszcie wolne miejsce do parkowania. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu żetonów kredytowych, których domagał się tępym, zakłócanym trzaskami głosem zdezelowany parkomat, po czym wcisnęła do szpary tyle, by starczyło na dwie godziny postoju.
Jeśli straci na przebieranie w ciuchach więcej czasu niż dwie godziny, będzie musiała wskoczyć do pokoju wypoczynkowego i mandat tak czy inaczej nic jej nie będzie obchodził.
Odetchnęła głęboko i rozejrzała się wokół. Nieczęsto ją tutaj wzywano. Owszem, morderstwa zdarzały się wszędzie, ale Soho było dzielnicą modną wśród młodych, ubogich artystów, którzy zazwyczaj zajmowali się prowadzeniem zażartych dyskusji przy winie lub kawie.
Tego dnia lato niepodzielnie panowało w Soho. Stoiska kwiaciarzy rozkwitały różami, od klasycznych czerwonych i różowych po rywalizujące z nimi o palmę pierwszeństwa prążkowane hybrydy. Pojazdy warkotały i charczały na ulicy, ryczały nad głowami przechodniów i sapały na rozklekotanych wiaduktach. Piesi raczej trzymali się chodników, choć specjalne platformy przewożące przechodniów nad jezdnią były dość zatłoczone. Wszędzie widziało się długie tuniki, ostatnimi czasy modne w Europie, sandały, chusty na głowach oraz błyszczące sznurki zarzucone za uszy i opadające na plecy.
Artyści różnej maści, od malujących farbami olejnymi i akwarelami po pracujących wyłącznie na komputerze, reklamowali swoje dzieła na rogach ulic i pod sklepami, konkurując z handlarzami, którzy zachwalali hybrydy owoców, mrożone jogurty czy sałatki warzywne bez środków konserwujących.
Po okolicy snuli się członkowie Sekty Czystych, o błyszczących oczach i ogolonych głowach, ubrani w śnieżnobiałe, sięgające ziemi szaty. Eve wcisnęła jednemu z nich, wyglądającemu na szczególnie natchnionego, kilka żetonów i w nagrodę została obdarowana świecącym kamyczkiem.
– Czysta miłość – powiedział mężczyzna z nabożnym uśmiechem. – Czysta radość.
– Tak, jasne – burknęła Eve i zeszła mu z drogi.
Musiała zawrócić, żeby trafić do budynku, w którym miał swoją pracownię Leonardo. Młody zdolny projektant zajmował poddasze na drugim piętrze. W oknie wychodzącym na ulicę roiło się od kolorów i fasonów, na widok których Eve nerwowo przełknęła ślinę. Miała raczej tradycyjny gust – beznadziejny, zdaniem Mavis.
Zbliżając się teraz na ruchomej platformie do budynku, zaczęła dochodzić do wniosku, że gust Leonarda nie jest ani tradycyjny, ani beznadziejny.
Gdy spojrzała na wystawę zawaloną piórami, paciorkami i jaskrawymi gumowymi ubiorami, po raz kolejny tego dnia poczuła ucisk w żołądku, tym razem dwa razy silniejszy. Owszem, fajnie byłoby zobaczyć, jaką minę zrobiłby Roarke, gdyby pokazała mu się w czymś takim; z drugiej strony jednak nie zamierzała brać ślubu w błyszczącym obcisłym kostiumie z gumy.
A było tam więcej, o wiele więcej niezwykłych kreacji. Wyglądało na to, że Leonardo szczerze wierzy w siłę reklamy. Główny eksponat, trupio blady, pozbawiony twarzy manekin, stał owinięty mnóstwem przezroczystych szali, które migotały tak intensywnie, że materiał wydawał się żywy.
Eve niemalże czuła jego dotyk na ciele.
O nie, pomyślała. Nie ma mowy, żebym tu weszła. Odwróciła się, pragnąc czym prędzej stąd czmychnąć, i wpadła prosto na Mavis.
– Z jego strojów bije taki chłód. – Mavis objęła Eve w talii, jakby chciała ją zatrzymać, i utkwiła rozmarzony wzrok w oknie wystawowym.
– Słuchaj, Mavis…
– On jest niesamowity. Przy mnie ot tak, od niechcenia, machnął kilka projektów. Były rewelacyjne.
– Nie wątpię. Tak sobie pomyślałam…
– Ten człowiek naprawdę rozumie duszę kobiety – ciągnęła Mavis. Ona sama rozumiała duszę swojej przyjaciółki na tyle, by wiedzieć, że Eve chce się stąd wyrwać. Mavis Freestone, szczupła jak elf w swoim biało-złotym kostiumie i wysokich na dziesięć centymetrów koturnach, odrzuciła do tyłu kręcone czarne włosy z białymi pasemkami, zmierzyła Eve spojrzeniem i uśmiechnęła się szeroko. – Zrobi z ciebie najbardziej odlotową pannę młodą w Nowym Jorku.
– Mavis. – Eve wzrokiem nakazała jej milczenie. – Chcę znaleźć coś, w czym nie będę się czuła jak kretynka.
Mavis rozpromieniła się i położyła na piersi rękę, ozdobioną na bicepsie nowym tatuażem przedstawiającym skrzydlate serce.
– Dallas, zaufaj mi.
– Nie – powiedziała Eve, ale przyjaciółka wciągnęła ją z powrotem na ruchomą platformę. – Mavis, ja nie żartuję. Zamówię coś przez Internet.
– Po moim trupie – syknęła Mavis i pomaszerowała w stronę drzwi do budynku, ciągnąc Eve za sobą. – Możesz chociaż rzucić okiem na parę modeli, porozmawiać z Leonardem. Daj mu szansę. – Wysunęła dolną wargę, która, pomalowana szminką koloru magenty, wyglądała jak groźna broń. – Dallas, nie bądź dętka.
– Cóż, skoro tu jestem…
Mavis poczerwieniała z zadowolenia i podbiegła do brzęczącej kamery.
– Mavis Freestone i Eve Dallas, do Leonarda.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Mavis ruszyła w stronę starej windy, osłoniętej drucianą siatką.
– Wystrój jest w stylu retro. Kto wie, może Leonardo będzie tu mieszkał nawet wtedy, gdy już się stanie sławny. Wiesz, jak to jest z tymi ekscentrycznymi artystami.
– Jasne. – Winda ze złowrogim skrzypieniem powlokła się w górę. Eve zamknęła oczy i zaczęła się modlić. Postanowiła, że na dół zejdzie schodami.
– A teraz pozbądź się wszelkich uprzedzeń – nakazała Mavis – i zdaj się na Leonarda. Ach, mój drogi! – Wyfrunęła z małej klatki do kolorowego pomieszczenia, w którym panował iście artystyczny nieład. Eve popatrzyła z podziwem na przyjaciółkę.
– Mavis, moja gołąbeczko.
Wtedy Eve z wrażenia zaniemówiła. Imiennik słynnego malarza miał ze dwa metry wzrostu i zbudowany był jak nie przymierzając autobus. Potężne napięte bicepsy wyłaniały się z pozbawionej rękawów szaty w jaskrawych barwach marsjańskiego zachodu słońca. Projektant miał twarz okrągłą jak księżyc, o brązowej skórze naciągniętej na wystających kościach policzkowych niczym na bębnie. Przy uniesionych w olśniewającym uśmiechu ustach migotał mały brylant, a oczy przywodziły na myśl złote monety.
Mężczyzna porwał Mavis w ramiona i zakręcił nią młynka. A potem pocałował ją tak gorąco, że Eve uświadomiła sobie, iż tych dwoje łączy coś więcej niż tylko miłość do mody i sztuki.
– Leonardo. – Mavis, rozpromieniona jak idiotka, przeczesała palcami o złotych paznokciach jego sztywne, opadające na kark włosy.
– Laleczko.
Aż niedobrze się robiło od tego nadmiaru czułości. Eve przewróciła oczami. Wpadła jak śliwka w kompot, nie ma co. Mavis znów się zakochała.
– Twoja nowa fryzura jest cudowna. – Leonardo pogładził palcami wielkości hot dogów czarno-białe loki Mavis.
– Miałam nadzieję, że ci się spodoba. To… – zawiesiła dramatycznie głos, jakby zamierzała zaprezentować swojego utytułowanego sznaucera. – …jest Dallas.
– Ach tak, panna młoda. Miło mi panią poznać, – Obejmując Mavis w talii jedną ręką, drugą wyciągnął do Eve. – Mavis wiele mi o pani mówiła.
– Nie wątpię. – Eve spojrzała znacząco na przyjaciółkę. – Za to mówiąc o panu, pominęła wiele istotnych szczegółów.
Leonardo wybuchnął gromkim śmiechem, od którego Eve zaczęło brzęczeć w uszach. Usta jej zadrżały.
– Moja turkaweczka potrafi być tajemnicza. Zaraz przyniosę coś do picia – oznajmił, po czym z zaskakującą gracją odwrócił się na pięcie i wyszedł, otoczony chmurą barw.
– Jest cudowny, prawda? – wyszeptała Mavis. Jej oczy płonęły miłością.
– Sypiasz z nim.
– Nie uwierzyłabyś, jaki on jest… pomysłowy. Jak… – Mavis odetchnęła głęboko i poklepała się po piersi. – To prawdziwy seksualny artysta.
– Nie chcę o tym słyszeć. Zdecydowanie nie. – Zmarszczywszy brwi, Eve rozejrzała się po pokoju.
Był przestronny i dosłownie tonął w różnych tkaninach. Fale koloru fuksji, hebanowe wodospady i zielonożółte strumienie spływały z sufitu, ścian, stołów i oparć foteli.
– Jezu – wyrwało jej się z ust.
Wszędzie stały misy i tace pełne migoczących wstążek, tasiemek i guzików. Szarfy, pasy, kapelusze i woalki mieszały się z niedokończonymi kreacjami z błyszczących tkanin i ozdobionymi ćwiekami gorsetami.
Pachniało tu jak w kwiaciarni połączonej z magazynem kadzideł.
Eve była przerażona.
– Mavis, kocham cię. Być może jeszcze nigdy ci tego nie powiedziałam, ale to prawda. A teraz wychodzę – zwróciła się do przyjaciółki.
– Dallas. – Mavis zachichotała i złapała ją za rękę. Jak na tak drobną istotę, była zadziwiająco silna. – Wyluzuj się. Odetchnij głęboko. Daję ci słowo, że Leonardo znajdzie dla ciebie coś odpowiedniego.
– Tego właśnie się obawiam, Mavis. I to jeszcze jak.
– Mrożona herbata z cytryną – oznajmił projektant śpiewnym głosem, wchodząc do pokoju przez zasłonę ze sztucznego jedwabiu. Niósł tacę zastawioną szklankami.
Patrząc z utęsknieniem na drzwi, Eve ostrożnie podeszła do jednego z krzeseł.
– Słuchaj, Leonardo, być może Mavis niedokładnie ci wszystko wytłumaczyła. Otóż ja…
– Jesteś detektywem w wydziale zabójstw. Czytałem o tobie. – Leonardo wszedł jej w słowo, moszcząc się na kanapie w kształcie półksiężyca. Mavis usiadła prawie że na jego kolanach. – O twojej ostatniej sprawie było głośno w mediach. Muszę przyznać, że strasznie mnie zafascynowałaś. Rozwiązujesz zagadki, podobnie jak ja.
Eve skosztowała herbaty, która, o dziwo, okazała się nadzwyczaj smaczna.
– Ty rozwiązujesz zagadki?
– Ależ oczywiście. Kiedy patrzę na jakąś kobietę, wyobrażam sobie, jaki strój by do niej pasował. Potem muszę się dowiedzieć, kim ona jest, jaki tryb życia prowadzi. Co chce osiągnąć, o czym marzy, jak siebie postrzega? Potem z tych kawałków muszę poskładać jej pełny obraz. Image. Na początku każda kobieta jest dla mnie zagadką, którą staram się rozwiązać.
Mavis westchnęła głośno.
– Czyż on nie jest cudowny, Dallas?
Leonardo parsknął śmiechem i potarł nosem ucho Mavis.
– Twoja przyjaciółka się martwi, gołąbeczko. Myśli, że zawinę ją w róż wysadzany cekinami.
– Brzmi cudownie.
– Dla ciebie coś takiego byłoby w sam raz, Mavis. – Uśmiechnął się promiennie do Eve. – A więc wkrótce wyjdziesz za enigmatycznego Roarke’a.
– Na to się zanosi – mruknęła.
– Poznałaś go w czasie śledztwa. Sprawa DeBlassa, prawda? Zaintrygowały go twoje brązowe oczy i smutny uśmiech.
– Nie powiedziałabym, że…
– Oczywiście, że nie – przerwał jej Leonardo – bo nie widzisz siebie jego oczami. Czy moimi. Jesteś silna, odważna i godna zaufania, ale coś cię dręczy.
– Jesteś projektantem czy psychoanalitykiem? – spytała Eve.
– Nie można być jednym, nie będąc drugim. Proszę, powiedz mi, jak Roarke cię zdobył?
– Nie jestem nagrodą w konkursie – burknęła i odstawiła szklankę.
– Cudownie. – Leonardo klasnął w dłonie i prawie że się rozpłakał. – Porywczość i niezależność, z pewną dozą niepokoju. Będzie z ciebie wspaniała panna młoda. A teraz do roboty. – Wstał. – Proszę za mną.
Eve podniosła się z krzesła.
– Słuchaj, szkoda mojego i twojego czasu. Po prostu…
– Chodź ze mną – powiedział i wziął ją za rękę.
– Co ci szkodzi spróbować, Eve?
W końcu dała się zaciągnąć poprzez stosy tkanin do pogrążonego w podobnym nieładzie pomieszczenia po drugiej stronie strychu. Zrobiła to tylko dla Mavis.
Na widok komputera poczuła się nieco lepiej. Wreszcie miała przed oczami coś, na czym się znała. Ale wykonane przy jego użyciu rysunki, poprzypinane do ścian gdzie tylko się dało, pozbawiły ją resztek złudzeń.
W porównaniu z tym, co przedstawiały te obrazki, nawet róż i cekiny przestawały być straszne.
Modelki o przesadnie wydłużonych sylwetkach wyglądały jak mutanty. Niektóre ustrojone były w pióra, inne eksponowały biżuterię. Kilka z nich miało na sobie kreacje tak dziwaczne – bluzki z postawionymi kołnierzami, spódnice niewiele większe od ścierek do naczyń, kombinezony ciasno przywierające do ciała – że przypominały raczej kostiumy na Halloween.
– Zaprojektowałem je na mój pierwszy pokaz. Widzicie, moda to pastisz rzeczywistości. Liczy się to, co odważne, unikatowe, niespotykane.
– Te kreacje są piękne.
Eve spojrzała z wyrzutem na Mavis i skrzyżowała ręce na piersi.
– To ma być skromna ceremonia.
– Hm. – Leonardo siedział już przed komputerem i zadziwiająco sprawnie posługiwał się klawiaturą. – Weźmy na przykład… – Na ekranie pojawił się obraz, który zmroził Eve krew w żyłach.
Suknia była w kolorze świeżego moczu, z brązowymi falbankami biegnącymi od pofałdowanego kołnierza po kanciastą lamówkę upstrzoną kamieniami szlachetnymi wielkości dziecięcej pięści. Rękawy wyglądały na tak ciasne, że wydawało się, iż każda kobieta, która zdecydowałaby się włożyć to paskudztwo, z miejsca straciłaby czucie w palcach.
Obraz zaczął się przesuwać i oczom Eve ukazał się tył sukni, sięgający niżej pasa i ozdobiony piórami.
– To by zupełnie do ciebie nie pasowało – dokończył Leonardo i wybuchnął gromkim śmiechem, widząc bladą twarz Eve. – Przepraszam. Nie mogłem się oprzeć pokusie. Dla ciebie… to będzie tylko szkic, rozumiesz. Coś wąskiego, długiego, prostego. Niezbyt skromnego.
Mówił, nie przerywając pracy. Na ekranie zaczęły się ukazywać linie i kształty. Eve wcisnęła ręce do kieszeni i patrzyła na powstający projekt.
To, co robił Leonardo, wydawało się takie łatwe. Długie linie, misterne detale stanika, rękawy zebrane w łagodne fałdy na grzbiecie dłoni. Eve wciąż jednak nie mogła wyzbyć się obawy, że tę harmonię lada chwila zburzą zbędne ozdóbki.
– Teraz trochę w tym podłubiemy – powiedział Leonardo w zamyśleniu, po czym obrócił widniejący na ekranie projekt o sto osiemdziesiąt stopni. Z tyłu suknia była równie powłóczysta i elegancka jak z przodu, z rozcięciem do kolan. – Tren sobie darujemy.
– Tren?
– Nie, nie pasowałby do ciebie. – Uśmiechnął się i podniósł na nią oczy. – Ach, jeszcze głowa. Twoja fryzura.
Przyzwyczajona do złośliwych komentarzy, Eve przeczesała czuprynę palcami.
– Mogę je czymś zakryć, jeśli to konieczne.
– Nie, nie, nie. Do twarzy ci z takimi włosami.
Zdumiona, opuściła rękę.
– Naprawdę?
– Tak. Najwyżej przydałoby się je trochę wymodelować. Mam taką znajomą… – nie dokończył. – Ale kolor, wszystkie te odcienie brązu i złota, i ten nie do końca ujarzmiony styl idealnie do ciebie pasują. Wystarczy trochę przyciąć tu i ówdzie. – Zmrużył oczy i dokładnie jej się przyjrzał. – Nie, żadnego nakrycia głowy, żadnego welonu. Twoja twarz w zupełności wystarczy. Teraz zajmijmy się kolorem sukni i materiałem, z jakiego ma być uszyta. Najlepszy byłby jedwab, nie za gruby. – Skrzywił się lekko. – Mavis mi powiedziała, że Roarke nie zapłaci za suknię.
Eve z godnością wyprężyła pierś.
– Bo to ma być moja suknia.
– Uparła się i już – skwitowała Mavis. – Roarke nawet nie zauważyłby braku paru tysięcy kredytów.
– Nie w tym rzecz…
– Oczywiście, że nie. – Na twarz Leonarda znów wypłynął uśmiech. – Cóż, jakoś sobie poradzimy. No więc, jaki kolor? Biel raczej nie wchodzi w grę, suknia zbyt mocno kontrastowałaby z twoją karnacją.
Wydął wargi i zaczął eksperymentować z paletą. Eve, zafascynowana wbrew sobie samej, przyglądała się, jak śnieżna biel szkicu przechodzi w kolor śmietankowy, potem bladoniebieski, zielony i wszelkie inne barwy tęczy. Choć Mavis wpadła w zachwyt nad kilkoma odcieniami, Leonardo tylko potrząsał głową.
W końcu zdecydował się na jasny brąz.
– Tak, to jest to. Twoja skóra, oczy, włosy. Będziesz emanowała dostojeństwem. Jak bogini. Do sukni przydałby się naszyjnik, długości co najmniej siedemdziesięciu centymetrów. Albo jeszcze lepiej, podwójny, sześćdziesiąt i siedemdziesiąt centymetrów. Miedziany, wysadzany kamieniami. Rubiny, cytryn, onyks. Tak, tak, a do tego krwawnik i może parę turmalinów. O szczegółach porozmawiasz z Roarkiem.
Zazwyczaj Eve nie zwracała uwagi na ubrania, ale w tej chwili ogarnęło ją głębokie pragnienie, by jak najszybciej włożyć kreację Leonarda.
– Ta suknia jest piękna – powiedziała ostrożnie i w myśli przeanalizowała swoją sytuację finansową. – Tyle że nie mogę się zdecydować. Jedwab, rozumiesz… to trochę przekracza moje możliwości.
– Uszyję tę suknię na własny koszt, ale w zamian musisz mi coś obiecać. – Z przyjemnością patrzył, jak w jej oczy wkrada się niepokój. – Po pierwsze, będę mógł zaprojektować suknię, w której Mavis przyjdzie na twój ślub, a po drugie, przygotowując wyprawę ślubną, skorzystasz z moich projektów.
– Nawet nie pomyślałam o wyprawie. Przecież mam ubrania.
– To porucznik Dallas ma ubrania – poprawił ją. – Żonie Roarke’a potrzebne będą inne.
– Może jakoś dojdziemy do porozumienia. – Uświadomiła sobie po raz kolejny, jak bardzo pragnie mieć tę przeklętą suknię. Już czuła ją na sobie.
– To wspaniale. Rozbierz się.
Jej reakcja była błyskawiczna.
– Słuchaj no, dupku…
– Muszę wziąć miarę – szybko wyjaśnił Leonardo.
Eve przeszyła go takim spojrzeniem, że odruchowo wstał i cofnął się o krok. Ubóstwiał kobiety i doskonale zdawał sobie sprawę, czym jest ich gniew. Innymi słowy, bał się ich jak ognia.
– Traktuj mnie jak swojego lekarza. Nie mogę dobrze zaprojektować sukni, dopóki nie poznam twojego ciała. Jestem artystą i dżentelmenem – powiedział z godnością. – Ale jeśli czujesz się niepewnie, Mavis może tu zostać.
Eve przechyliła głowę na bok.
– Bez trudu dam sobie z tobą radę, koleś. Jeden zbędny ruch, jedna niewłaściwa myśl i przekonasz się o tym.
– Nie wątpię. – Ostrożnie wziął do ręki jakieś urządzenie. – To mój skaner – powiedział. – Za jego pomocą będę cię mógł bardzo dokładnie zmierzyć. Ale musisz się rozebrać, żeby pomiar był dokładny.
– Przestań chichotać, Mavis. Lepiej przynieś herbaty.
– Się robi. I tak już widziałam cię bez ubrania. – Posłała Leonardowi kilka pocałunków i wyszła.
– Nie możemy zapomnieć o podszewce. Mam jeszcze parę pomysłów… co do twoich ubrań – dodał pospiesznie, kiedy Eve spojrzała na niego podejrzliwie. – Potrzebne będą suknie wieczorowe i mniej oficjalne. Gdzie spędzicie miesiąc miodowy?
– Nie wiem. Nie myślałam o tym. – Zrezygnowana zdjęła buty i rozpięła spodnie.
– Czyli Roarke chce ci zrobić niespodziankę. Komputer, tworzenie pliku, Dallas, pierwszy dokument, miara, karnacja, wzrost i waga. – Kiedy Eve ściągnęła koszulę, Leonardo podszedł do niej ze skanerem. – Stopy razem. Wzrost, metr siedemdziesiąt pięć centymetrów, waga pięćdziesiąt cztery kilogramy.
– Od jak dawna sypiasz z Mavis?
– Od około dwóch tygodni – odparł Leonardo w przerwie między recytowaniem kolejnych wymiarów. – Jest mi bardzo droga. Obwód talii sześćdziesiąt sześć centymetrów.
– Czy zacząłeś z nią sypiać po tym, jak powiedziała ci, że jej najlepsza przyjaciółka wychodzi za Roarke’a?
Leonardo zastygł w bezruchu, w jego złotych oczach błysnęła złość.
– Nie wykorzystuję Mavis, aby zdobyć to zlecenie. Myśląc tak, obrażasz ją.
– Chciałam się tylko upewnić. Widzisz, mnie też ona jest bardzo droga. Jeśli mam cię zatrudnić, lepiej, żeby nie było między nami żadnych niedomówień. Dlatego…
Urwała w pół słowa. Do pracowni, niczym kometa, wpadła kobieta o wyszczerzonych idealnych zębach i czerwonych paznokciach zakrzywionych jak szpony, ubrana w obcisły, czarny spodnium.
– Ty zdradliwy, podstępny, zafajdany sukinsynu! – Rzuciła się na niego niczym pocisk z moździerza zmierzający do celu, a Leonardo, z szybkością i gracją, zrodzonymi z czystego strachu, wykonał unik.
– Pandoro, zaraz ci wszystko wytłumaczę…
– Ja ci dam tłumaczenia! – Wzięła spory zamach i jej szpony przecięły powietrze kilka centymetrów od oczu Dallas.
Było tylko jedno wyjście. Eve znokautowała rozwścieczoną napastniczkę.
– O Jezu, o Jezu. – Leonardo zwiesił swoje potężne ramiona i załamał ręce w rozpaczy.ROZDZIAŁ 3
3
Budynek, w którym mieszkał Boomer, nie prezentował się aż tak źle, jak można się było spodziewać. Dawniej, przed zalegalizowaniem prostytucji, mieścił się tu tani motel dla gorzej sytuowanych dziwek. Dom miał cztery kondygnacje, ale nikt nie pomyślał o tym, by w środku zainstalować windę czy choćby ruchome schody. Znajdowała się tam jednak nędzna recepcja, a za biurkiem czuwał nieprzyjaźnie wyglądający android.
Sądząc z unoszącego się zapachu, wydział zdrowia niedawno przeprowadził tu deratyzację i dezynsekcję.
Android miał w prawym oku tik wywołany awarią procesora, ale lewe utkwił w odznace Eve.
– My przestrzegamy przepisów – oznajmił zza przydymionej szyby. – Mamy tu spokój.
– Johannsen. – Eve schowała odznakę. – Czy ktoś go ostatnio odwiedzał?
Android przewrócił swoim małym okiem.
– Jestem zaprogramowany do zbierania czynszu i utrzymywania porządku, a nie rejestrowania gości lokatorów.
– Mogę skonfiskować twoje dyski z pamięcią i sama je sobie obejrzeć.
Nie odpowiedział, ale rozległ się cichy szum towarzyszący uruchomieniu dysku.
– Johannsen, pokój 3C, wyszedł osiem godzin i dwadzieścia osiem minut temu. Był sam. Przez ostatnie dwa tygodnie nie miał żadnych gości.
– Z kimś rozmawiał?
– Nie korzysta z naszego systemu łączności. Ma własny.
– Obejrzymy sobie jego pokój.
– Drugie piętro, drugie drzwi na lewo. Proszę nie niepokoić lokatorów. Chcemy tu mieć spokój.
– Taa, jak w raju. – Eve weszła na drewniane schody, ponadgryzane przez szczury. – Peabody, nagrywaj.
– Tak jest. – Dziewczyna posłusznie przyczepiła mikrofon do koszuli. – Skoro był tu przed ośmioma godzinami, musiał zginąć niedługo po wyjściu z budynku. Może w godzinę, dwie później.
– Dość czasu, żeby mu porachować kości. – Eve rozejrzała się. Na ścianach widniało kilka nieprzyzwoitych ogłoszeń i anatomicznie wątpliwych sugestii. Jeden z twórców miał problemy z ortografią i konsekwentnie robił błędy w pisowni wyrazów z „h” i „ch”.
Treść napisów nie pozostawiała jednak wątpliwości.
– Przytulnie tu, co?
– Zupełnie jak u mojej babci.
Przy drzwiach mieszkania numer 3C Eve się obejrzała.
– No proszę, Peabody, chyba właśnie pokusiłaś się o żart.
Ze śmiechem sięgnęła po kartkę z kodem, a Peabody spłonęła rumieńcem. Szybko się opanowała, nie chcąc okazywać słabości przy szefowej.
– Zamykał się na cztery spusty, co? – mruknęła Eve, kiedy otworzył się ostatni z trzech zamków Keligh. – I nie skąpił pieniędzy na zabezpieczenia. Każdy z tych zamków kosztuje tyle, ile ja zarabiam przez tydzień. Niewiele mu pomogły. – Wypuściła powietrze z ust. – Porucznik Eve Dallas, wchodzę do mieszkania ofiary. – Pchnęła drzwi. – Cholerny świat, Boomer, mieszkałeś w chlewie.
W pokoju panowała niemiłosierna duchota. Regulować temperaturę można było tylko, otwierając bądź zamykając okno. Boomer zamknął je przed wyjściem i uwięził gorąco w swojej norze.
W zatęchłym powietrzu unosił się odór zepsutego jedzenia, brudnych ciuchów i rozlanej whisky. Podczas gdy Peabody przystąpiła do wstępnych oględzin, Eve przeszła na środek pokoju, niewiele większego od klatki, i potrząsnęła głową.
Pościel przykrywająca wąskie łóżko upstrzona była plamami, o których pochodzeniu Eve wolała nic nie wiedzieć. Obok leżały pudełka po jedzeniu. Tkwiący w kącie pokoju stos brudnych ubrań jasno wskazywał, że pranie nie należało do ulubionych zajęć Boomera. Podeszwy butów przyklejały się do podłogi i odrywały z odgłosem przypominającym cmokanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki