Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Kwiat Nieśmiertelności - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Kwiat Nieśmiertelności - ebook

W czasach gdy postęp techniczny może ofiarować ci urodę i młodość, namiętność i chciwość mogą ci je odebrać...

Była jedną z najbardziej rozchwytywanych kobiet na świecie. Topowa modelka, która nie cofnie się przed niczym, by zdobyć to, czego pragnie - nawet gdy w grę wchodził zajęty mężczyzna. Teraz jednak padła ofiarą brutalnego morderstwa.

Porucznik policji Eve Dallas postanawia zaryzykować karierę, żeby pomóc przyjaciółce, kiedy ta zostaje uznana za podejrzaną w sprawie. To ona była tą drugą kobietą w fatalnym trójkącie miłosnym.

Wkrótce Eve odkrywa, że pod fasadą przepychu świat mody okazuje się podłym miejscem, które żeruje na obsesji młodości i sławy. A z nowojorskich wybiegów do podziemnego świata, w którym za odpowiednią cenę można dostać wszystko, wiedzie krótka droga...

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68218-38-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Urwa­nie głowy z tym ślu­bem. Eve nie miała poję­cia, po kiego licha wpa­ko­wała się w coś takiego. Prze­cież jest gliną, na Boga. Przez całe dzie­sięć lat swo­jej pracy w poli­cji twardo trzy­mała się zasady, że poli­cjanci nie powinni być obcią­żeni rodziną, żeby mogli kon­cen­tro­wać się wyłącz­nie na pracy. Czło­wiek po pro­stu nie zdoła dzie­lić czasu, ener­gii i uczuć mię­dzy bez­pra­wie we wszyst­kich jego odcie­niach a rodzinę, z nie­po­dziel­nie zwią­za­nymi z nią obo­wiąz­kami i kon­flik­tami.

Eve zawsze uwa­żała, że mał­żeń­stwo, podob­nie jak służba w poli­cji, to praw­dziwa harówka, która nie­sie ze sobą ogromną odpo­wie­dzial­ność i wymaga pracy w naj­mniej po temu odpo­wied­nich godzi­nach. Cóż, że mamy rok 2058 i nastała oświe­cona era roz­woju tech­no­lo­gicz­nego – mał­żeń­stwo wciąż pozo­sta­wało mał­żeń­stwem. Na samą myśl o nim odczu­wała paniczny strach.

A mimo to w ten piękny letni dzień – jeden z nie­licz­nych jakże cen­nych dni wol­nych od służby – szy­ko­wała się, by pójść na zakupy. Aż dresz­cze ją prze­cho­dziły.

Nie idę na zwy­czajne zakupy, przy­po­mniała sobie ze ści­śnię­tym żołąd­kiem, idę po suk­nię ślubną.

Chyba jej do reszty odbiło.

Oczy­wi­ście, wszystko przez Roarke’a. Wyko­rzy­stał chwilę jej sła­bo­ści. Oby­dwoje byli mocno potur­bo­wani, zalani krwią i mieli szczę­ście, że w ogóle żyli. Kiedy męż­czy­zna jest cwany i zna swoją ofiarę na tyle, by wybrać odpo­wiedni moment na oświad­czyny, cóż, kobieta nie ma szans.

Przy­naj­mniej taka kobieta, jak Eve Dal­las.

– Wyglą­dasz, jak­byś zamie­rzała rzu­cić się z gołymi rękami na gang chemi-ban­dy­tów.

Eve wsu­nęła stopę do buta i zmie­rzyła Roarke’a wzro­kiem. Ten facet jest aż za przy­stojny, pomy­ślała. Powinno się go za to zamknąć. Twarz jak odlana z brązu, usta poety, zabój­czo nie­bie­skie oczy, gęste czarne włosy. Kiedy wresz­cie uda­wało się ode­rwać wzrok od jego twa­rzy, oczom uka­zy­wała się rów­nie per­fek­cyjna syl­wetka. A gdy do tego dodać lekki irlandzki akcent, cóż, wszystko razem two­rzyło cho­ler­nie dobry zestaw.

– Walka z chemi-ban­dy­tami nie umywa się do tego, co zamie­rzam zro­bić. – Eve skrzy­wiła się, sły­sząc nutę skargi w swoim gło­sie. Nie miała w zwy­czaju narze­kać. Prawdą jed­nak było, że wola­łaby sta­wić czoło nabu­zo­wa­nemu ćpu­nowi, niż roz­ma­wiać o lamów­kach.

Lamów­kach, Chry­ste Panie.

Zmełła w ustach prze­kleń­stwo i powio­dła spoj­rze­niem za Roar­kiem, idą­cym przez dużą sypial­nię. Ten czło­wiek potra­fił w naj­bar­dziej zaska­ku­ją­cych momen­tach spra­wiać, że czuła się jak idiotka. Jak teraz, kiedy usiadł przy niej na wyso­kim sze­ro­kim łożu i ujął ją pod pod­bró­dek.

– Jestem w tobie bez­na­dziej­nie zako­chany.

No pro­szę. Ten facet o kusząco nie­bie­skich oczach i przy­wo­dzą­cej na myśl obrazy Rafa­ela uro­dzie wyklę­tego anioła kochał ją.

– Roarke. – Z tru­dem zdu­siła w sobie cięż­kie wes­tchnie­nie. Gdyby stała twa­rzą w twarz z sza­lo­nym mutan­tem trzy­ma­ją­cym w ręku gotowy do strzału laser, co jej się już nie­raz zda­rzało, czu­łaby się pew­niej niż teraz, kiedy musiała poko­nać tak wiel­kie wzru­sze­nie. – Zro­bię to. Prze­cież ci mówi­łam.

Roarke uniósł brwi. Nie mógł się nadzi­wić, że Eve nie zdaje sobie sprawy, jak ponęt­nie wygląda w tej chwili, zakło­po­tana, z nie­dbale przy­cię­tymi jasno­brą­zo­wymi wło­sami ster­czą­cymi na wszyst­kie strony i z cien­kimi zmarszcz­kami zwąt­pie­nia i iry­ta­cji mię­dzy brwiami. Z jej dużych oczu w kolo­rze whi­sky biło napię­cie.

– Eve, moja droga. – Poca­ło­wał ją deli­kat­nie w zaci­śnięte usta, po czym musnął war­gami dołek w pod­bródku. – Ni­gdy w to nie wąt­pi­łem. – Kła­mał. Cią­gle oba­wiał się, że ona jed­nak zmieni zda­nie. – Mam parę spraw do zała­twie­nia. Wczo­raj wró­ci­łaś późno i nie mogłem cię spy­tać o plany na dzi­siaj.

– Do trze­ciej w nocy obser­wo­wa­łam dom Binesa.

– I co?

– Wszedł mi pro­sto w ręce, nafa­sze­ro­wany środ­kami odu­rza­ją­cymi i wymę­czony długą sesją relak­sa­cyjną. – Uśmiech­nęła się, ale był to uśmiech łowcy, zło­wrogi i zimny. – Ten gno­jek przy­ma­sze­ro­wał do mnie, jakby był moim oso­bi­stym andro­idem.

– To dobrze. – Roarke pokle­pał ją po ramie­niu i wstał, po czym wsu­nął głowę do prze­stron­nej gar­de­roby i zaczął prze­glą­dać swoją kolek­cję mary­na­rek. – No a dzi­siaj? Musisz przy­go­to­wać jakieś raporty?

– Dzi­siaj mam wolne.

– Tak? – Odwró­cił się do niej zasko­czony, trzy­ma­jąc w ręku piękną ciem­no­szarą mary­narkę z jedwa­biu. – Jeśli chcesz, prze­łożę część moich popo­łu­dnio­wych zajęć.

Eve pomy­ślała, że to tak, jakby gene­rał chciał prze­ło­żyć zapla­no­wane przez sie­bie bitwy na inne ter­miny. Według Roarke’a, biz­nes był wojną, toczoną na wielu fron­tach i przy­no­szącą zyski.

– Jestem już umó­wiona. – Znów przy­brała posępną minę. – Idę na zakupy – wymam­ro­tała. – Po suk­nię ślubną.

Roarke uśmiech­nął się cie­pło. W ustach Eve te słowa były jak wyzna­nie miło­ści.

– Nic dziw­nego, że tak się dąsasz. Ale prze­cież powie­dzia­łem ci, że się tym zajmę.

– Sama wybiorę swoją suk­nię ślubną. I sama ją kupię. Nie wycho­dzę za cie­bie dla two­ich cho­ler­nych pie­nię­dzy.

Roarke na­dal się uśmie­chał, nie­na­gan­nie ele­gancki jak mary­narka, którą wkła­dał.

– Cze­muż więc pani za mnie wycho­dzi, pani porucz­nik? – Nachmu­rzyła się jesz­cze bar­dziej, ale nie zamie­rzał ustą­pić. Zawsze był uparty. – Mam ci pod­po­wie­dzieć?

– Bo nie przyj­mu­jesz do wia­do­mo­ści sprze­ciwu. – Pod­nio­sła się i wci­snęła ręce do kie­szeni dżin­sów.

– Za taką odpo­wiedź możesz dostać naj­wy­żej pół punktu. Spró­buj raz jesz­cze.

– Bo mi odbiło.

– Oj, bo nie wygrasz głów­nej nagrody: roman­tycz­nej podróży dla dwojga do Świata Tro­pi­ków na Star Pięć­dzie­siąt.

Uśmiech zadrżał w kąci­kach jej ust.

– Może dla­tego, że cię kocham.

– Może. – Usa­tys­fak­cjo­no­wany, pod­szedł do niej i poło­żył ręce na jej sil­nych ramio­nach. – Prze­cież zakupy nie są takie straszne. Wystar­czy uru­cho­mić parę pro­gra­mów z kata­lo­gami skle­po­wymi, rzu­cić okiem na kil­ka­na­ście sukni i zamó­wić tę, która ci się naj­bar­dziej spodoba.

– Tak wła­śnie zamie­rza­łam zro­bić. – Prze­wró­ciła oczami. – Mavis kazała mi wybić to sobie z głowy.

– Mavis. – Roarke’owi nieco zrze­dła mina. – Eve, nie mów, że to wła­śnie z nią idziesz na zakupy.

Kiedy zoba­czyła auten­tyczne prze­ra­że­nie w jego oczach, tro­chę popra­wił jej się humor.

– Chce mnie zabrać do zna­jo­mego pro­jek­tanta mody.

– Dobry Boże!

– Mavis twier­dzi, że on jest wspa­niały. Kiedy tylko dosta­nie swoją szansę, będzie sławny. Ma małe stu­dio w Soho.

– Pojedźmy gdzieś i weźmy ślub dzi­siaj. Teraz. Wyglą­dasz dosko­nale.

Twarz Eve roz­ja­śniła się w uśmie­chu.

– Co, boisz się?

– Jestem prze­ra­żony.

– To dobrze. Jeste­śmy kwita. – Zado­wo­lona, że udało jej się wyrów­nać rachunki, nachy­liła się i poca­ło­wała go. – Przez następ­nych kilka tygo­dni możesz się zamar­twiać, w czym pójdę do ślubu. Teraz muszę już lecieć. – Pokle­pała go po policzku. – Umó­wi­łam się z nią za dwa­dzie­ścia minut.

– Eve. – Roarke zła­pał ją za rękę. – Mam nadzieję, że nie zro­bisz cze­goś idio­tycz­nego.

Wyrwała dłoń z jego uści­sku.

– Prze­cież wycho­dzę za mąż, no nie? Cóż może być bar­dziej idio­tycz­nego?

*

Miała nadzieję, że zabiła mu ćwieka na resztę dnia. Myśl o mał­żeń­stwie wypeł­niała jej serce lękiem, ale jesz­cze bar­dziej prze­ra­żał ją sam ślub – stroje, kwiaty, muzyka, goście.

Pędziła ulicą Lexing­ton w stronę cen­trum. Nagle przy­ha­mo­wała ostro. Jakiś han­dlarz uliczny wje­chał swoim zady­mio­nym wóz­kiem na jej pas. Sklęła go pod nosem. Nie dość, że łamał prze­pisy, to jesz­cze uno­sił się wokół niego ohydny zapach sojo­wych hot dogów. Aż robiło się nie­do­brze.

Tak­sów­karz jadący za nią wci­snął klak­son i zaczął wrzesz­czeć przez gło­śnik, wbrew zaka­zowi hała­so­wa­nia w cen­trum mia­sta. Na chod­niku stała grupka ludzi, praw­do­po­dob­nie tury­stów, obła­do­wa­nych mini­ka­me­rami, mapami kom­pu­te­ro­wymi i lor­net­kami. Wpa­try­wali się tępo w mknące ulicą pojazdy. Eve potrzą­snęła głową z dez­apro­batą, zauwa­żyw­szy pośród nich kie­szon­kowca, który zręcz­nie roz­py­chał się łok­ciami.

Po powro­cie do hotelu naiwni tury­ści odkryją, że zgi­nęło im kilka kre­dy­tów. Gdyby Eve miała czas i wolne miej­sce do par­ko­wa­nia, być może rzu­ci­łaby się w pościg za zło­dzie­jem. On jed­nak w mgnie­niu oka znik­nął w tłu­mie i z pew­no­ścią śmi­gał już przez mia­sto na powietrz­nych rol­kach.

Tak to już jest w Nowym Jorku, pomy­ślała Eve i uśmiech­nęła się lekko. Przy­jeż­dżasz tu na wła­sne ryzyko.

Uwiel­biała tłumy, hałas, cią­gły gorącz­kowy pęd. Tutaj czło­wiek rzadko bywał samotny, ale jed­no­cze­śnie ni­gdy nie czuł bli­sko­ści innych. Dla­tego wła­śnie Eve przed wie­loma laty przy­je­chała do tego mia­sta.

Nie była szcze­gól­nie towa­rzy­ska, a zbyt wielka prze­strzeń i nad­miar samot­no­ści potę­go­wały jej ner­wo­wość.

Przy­była do Nowego Jorku, by zostać poli­cjantką, bo wie­rzyła w porzą­dek i potrze­bo­wała go, aby prze­żyć. Jej trud­nego dzie­ciń­stwa, peł­nego bia­łych plam i mrocz­nych tajem­nic, nie można było zmie­nić. Ale ona się zmie­niła. Prze­jęła kon­trolę nad swoim życiem, stała się osobą, którą jakaś nie­znana pra­cow­nica opieki spo­łecz­nej nazwała Eve Dal­las.

A teraz w jej życiu miała nastą­pić kolejna zmiana. Za kilka tygo­dni nie będzie już Eve Dal­las, porucz­nik wydziału zabójstw. Zosta­nie żoną Roarke’a. To, jak pogo­dzi jedno z dru­gim, sta­no­wiło dla niej więk­szą zagadkę niż każda ze spraw, któ­rymi zaj­mo­wała się w cza­sie swo­jej kariery.

Ani ona, ani Roarke nie wie­dzieli, jak to jest żyć w rodzi­nie, mieć rodzinę, two­rzyć rodzinę. Oby­dwoje w dzie­ciń­stwie zaznali okru­cień­stwa, prze­mocy i zostali odtrą­ceni przez bli­skich. Może wła­śnie dla­tego teraz byli ze sobą. Wie­dzieli, co to zna­czy nie mieć nic, być nikim, wal­czyć ze stra­chem, gło­dem i roz­pa­czą – i pod­nie­śli się z dna.

Czy byli ze sobą tylko dla­tego, że się nawza­jem potrze­bo­wali? Że pra­gnęli seksu i miło­ści i chcieli połą­czyć obie te sprawy, co Eve wyda­wało się nie­osią­galne, dopóki nie poznała Roarke’a?

Pyta­nie w sam raz dla dok­tor Miry, pomy­ślała. Dok­tor Mira była poli­cyj­nym psy­cho­lo­giem i Eve czę­sto cho­dziła do niej na kon­sul­ta­cje.

Posta­no­wiła nie zawra­cać sobie teraz głowy prze­szło­ścią ani przy­szło­ścią. I bez tego miała dość zmar­twień.

Trzy prze­cznice za skrzy­żo­wa­niem z Gre­ene Street zna­la­zła wresz­cie wolne miej­sce do par­ko­wa­nia. Prze­trzą­snęła kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu żeto­nów kre­dy­to­wych, któ­rych doma­gał się tępym, zakłó­ca­nym trza­skami gło­sem zde­ze­lo­wany par­ko­mat, po czym wci­snęła do szpary tyle, by star­czyło na dwie godziny postoju.

Jeśli straci na prze­bie­ra­nie w ciu­chach wię­cej czasu niż dwie godziny, będzie musiała wsko­czyć do pokoju wypo­czyn­ko­wego i man­dat tak czy ina­czej nic jej nie będzie obcho­dził.

Ode­tchnęła głę­boko i rozej­rzała się wokół. Nie­czę­sto ją tutaj wzy­wano. Ow­szem, mor­der­stwa zda­rzały się wszę­dzie, ale Soho było dziel­nicą modną wśród mło­dych, ubo­gich arty­stów, któ­rzy zazwy­czaj zaj­mo­wali się pro­wa­dze­niem zażar­tych dys­ku­sji przy winie lub kawie.

Tego dnia lato nie­po­dziel­nie pano­wało w Soho. Sto­iska kwia­cia­rzy roz­kwi­tały różami, od kla­sycz­nych czer­wo­nych i różo­wych po rywa­li­zu­jące z nimi o palmę pierw­szeń­stwa prąż­ko­wane hybrydy. Pojazdy war­ko­tały i char­czały na ulicy, ryczały nad gło­wami prze­chod­niów i sapały na roz­kle­ko­ta­nych wia­duk­tach. Piesi raczej trzy­mali się chod­ni­ków, choć spe­cjalne plat­formy prze­wo­żące prze­chod­niów nad jezd­nią były dość zatło­czone. Wszę­dzie widziało się dłu­gie tuniki, ostat­nimi czasy modne w Euro­pie, san­dały, chu­sty na gło­wach oraz błysz­czące sznurki zarzu­cone za uszy i opa­da­jące na plecy.

Arty­ści róż­nej maści, od malu­ją­cych far­bami olej­nymi i akwa­re­lami po pra­cu­ją­cych wyłącz­nie na kom­pu­te­rze, rekla­mo­wali swoje dzieła na rogach ulic i pod skle­pami, kon­ku­ru­jąc z han­dla­rzami, któ­rzy zachwa­lali hybrydy owo­ców, mro­żone jogurty czy sałatki warzywne bez środ­ków kon­ser­wu­ją­cych.

Po oko­licy snuli się człon­ko­wie Sekty Czy­stych, o błysz­czą­cych oczach i ogo­lo­nych gło­wach, ubrani w śnież­no­białe, się­ga­jące ziemi szaty. Eve wci­snęła jed­nemu z nich, wyglą­da­ją­cemu na szcze­gól­nie natchnio­nego, kilka żeto­nów i w nagrodę została obda­ro­wana świe­cą­cym kamycz­kiem.

– Czy­sta miłość – powie­dział męż­czy­zna z naboż­nym uśmie­chem. – Czy­sta radość.

– Tak, jasne – burk­nęła Eve i zeszła mu z drogi.

Musiała zawró­cić, żeby tra­fić do budynku, w któ­rym miał swoją pra­cow­nię Leonardo. Młody zdolny pro­jek­tant zaj­mo­wał pod­da­sze na dru­gim pię­trze. W oknie wycho­dzą­cym na ulicę roiło się od kolo­rów i faso­nów, na widok któ­rych Eve ner­wowo prze­łknęła ślinę. Miała raczej tra­dy­cyjny gust – bez­na­dziejny, zda­niem Mavis.

Zbli­ża­jąc się teraz na rucho­mej plat­for­mie do budynku, zaczęła docho­dzić do wnio­sku, że gust Leonarda nie jest ani tra­dy­cyjny, ani bez­na­dziejny.

Gdy spoj­rzała na wystawę zawa­loną pió­rami, pacior­kami i jaskra­wymi gumo­wymi ubio­rami, po raz kolejny tego dnia poczuła ucisk w żołądku, tym razem dwa razy sil­niej­szy. Ow­szem, faj­nie byłoby zoba­czyć, jaką minę zro­biłby Roarke, gdyby poka­zała mu się w czymś takim; z dru­giej strony jed­nak nie zamie­rzała brać ślubu w błysz­czą­cym obci­słym kostiu­mie z gumy.

A było tam wię­cej, o wiele wię­cej nie­zwy­kłych kre­acji. Wyglą­dało na to, że Leonardo szcze­rze wie­rzy w siłę reklamy. Główny eks­po­nat, tru­pio blady, pozba­wiony twa­rzy mane­kin, stał owi­nięty mnó­stwem prze­zro­czy­stych szali, które migo­tały tak inten­syw­nie, że mate­riał wyda­wał się żywy.

Eve nie­malże czuła jego dotyk na ciele.

O nie, pomy­ślała. Nie ma mowy, żebym tu weszła. Odwró­ciła się, pra­gnąc czym prę­dzej stąd czmych­nąć, i wpa­dła pro­sto na Mavis.

– Z jego stro­jów bije taki chłód. – Mavis objęła Eve w talii, jakby chciała ją zatrzy­mać, i utkwiła roz­ma­rzony wzrok w oknie wysta­wo­wym.

– Słu­chaj, Mavis…

– On jest nie­sa­mo­wity. Przy mnie ot tak, od nie­chce­nia, mach­nął kilka pro­jek­tów. Były rewe­la­cyjne.

– Nie wąt­pię. Tak sobie pomy­śla­łam…

– Ten czło­wiek naprawdę rozu­mie duszę kobiety – cią­gnęła Mavis. Ona sama rozu­miała duszę swo­jej przy­ja­ciółki na tyle, by wie­dzieć, że Eve chce się stąd wyrwać. Mavis Fre­estone, szczu­pła jak elf w swoim biało-zło­tym kostiu­mie i wyso­kich na dzie­sięć cen­ty­me­trów kotur­nach, odrzu­ciła do tyłu krę­cone czarne włosy z bia­łymi pasem­kami, zmie­rzyła Eve spoj­rze­niem i uśmiech­nęła się sze­roko. – Zrobi z cie­bie naj­bar­dziej odlo­tową pannę młodą w Nowym Jorku.

– Mavis. – Eve wzro­kiem naka­zała jej mil­cze­nie. – Chcę zna­leźć coś, w czym nie będę się czuła jak kre­tynka.

Mavis roz­pro­mie­niła się i poło­żyła na piersi rękę, ozdo­bioną na bicep­sie nowym tatu­ażem przed­sta­wia­ją­cym skrzy­dlate serce.

– Dal­las, zaufaj mi.

– Nie – powie­działa Eve, ale przy­ja­ciółka wcią­gnęła ją z powro­tem na ruchomą plat­formę. – Mavis, ja nie żar­tuję. Zamó­wię coś przez Inter­net.

– Po moim tru­pie – syk­nęła Mavis i poma­sze­ro­wała w stronę drzwi do budynku, cią­gnąc Eve za sobą. – Możesz cho­ciaż rzu­cić okiem na parę modeli, poroz­ma­wiać z Leonar­dem. Daj mu szansę. – Wysu­nęła dolną wargę, która, poma­lo­wana szminką koloru magenty, wyglą­dała jak groźna broń. – Dal­las, nie bądź dętka.

– Cóż, skoro tu jestem…

Mavis poczer­wie­niała z zado­wo­le­nia i pod­bie­gła do brzę­czą­cej kamery.

– Mavis Fre­estone i Eve Dal­las, do Leonarda.

Drzwi otwo­rzyły się ze zgrzy­tem. Mavis ruszyła w stronę sta­rej windy, osło­nię­tej dru­cianą siatką.

– Wystrój jest w stylu retro. Kto wie, może Leonardo będzie tu miesz­kał nawet wtedy, gdy już się sta­nie sławny. Wiesz, jak to jest z tymi eks­cen­trycz­nymi arty­stami.

– Jasne. – Winda ze zło­wro­gim skrzy­pie­niem powlo­kła się w górę. Eve zamknęła oczy i zaczęła się modlić. Posta­no­wiła, że na dół zej­dzie scho­dami.

– A teraz pozbądź się wszel­kich uprze­dzeń – naka­zała Mavis – i zdaj się na Leonarda. Ach, mój drogi! – Wyfru­nęła z małej klatki do kolo­ro­wego pomiesz­cze­nia, w któ­rym pano­wał iście arty­styczny nie­ład. Eve popa­trzyła z podzi­wem na przy­ja­ciółkę.

– Mavis, moja gołą­beczko.

Wtedy Eve z wra­że­nia zanie­mó­wiła. Imien­nik słyn­nego mala­rza miał ze dwa metry wzro­stu i zbu­do­wany był jak nie przy­mie­rza­jąc auto­bus. Potężne napięte bicepsy wyła­niały się z pozba­wio­nej ręka­wów szaty w jaskra­wych bar­wach mar­sjań­skiego zachodu słońca. Pro­jek­tant miał twarz okrą­głą jak księ­życ, o brą­zo­wej skó­rze nacią­gnię­tej na wysta­ją­cych kościach policz­ko­wych niczym na bęb­nie. Przy unie­sio­nych w olśnie­wa­ją­cym uśmie­chu ustach migo­tał mały bry­lant, a oczy przy­wo­dziły na myśl złote monety.

Męż­czy­zna porwał Mavis w ramiona i zakrę­cił nią młynka. A potem poca­ło­wał ją tak gorąco, że Eve uświa­do­miła sobie, iż tych dwoje łączy coś wię­cej niż tylko miłość do mody i sztuki.

– Leonardo. – Mavis, roz­pro­mie­niona jak idiotka, prze­cze­sała pal­cami o zło­tych paznok­ciach jego sztywne, opa­da­jące na kark włosy.

– Laleczko.

Aż nie­do­brze się robiło od tego nad­miaru czu­ło­ści. Eve prze­wró­ciła oczami. Wpa­dła jak śliwka w kom­pot, nie ma co. Mavis znów się zako­chała.

– Twoja nowa fry­zura jest cudowna. – Leonardo pogła­dził pal­cami wiel­ko­ści hot dogów czarno-białe loki Mavis.

– Mia­łam nadzieję, że ci się spodoba. To… – zawie­siła dra­ma­tycz­nie głos, jakby zamie­rzała zapre­zen­to­wać swo­jego uty­tu­ło­wa­nego sznau­cera. – …jest Dal­las.

– Ach tak, panna młoda. Miło mi panią poznać, – Obej­mu­jąc Mavis w talii jedną ręką, drugą wycią­gnął do Eve. – Mavis wiele mi o pani mówiła.

– Nie wąt­pię. – Eve spoj­rzała zna­cząco na przy­ja­ciółkę. – Za to mówiąc o panu, pomi­nęła wiele istot­nych szcze­gó­łów.

Leonardo wybuch­nął grom­kim śmie­chem, od któ­rego Eve zaczęło brzę­czeć w uszach. Usta jej zadrżały.

– Moja tur­ka­weczka potrafi być tajem­ni­cza. Zaraz przy­niosę coś do picia – oznaj­mił, po czym z zaska­ku­jącą gra­cją odwró­cił się na pię­cie i wyszedł, oto­czony chmurą barw.

– Jest cudowny, prawda? – wyszep­tała Mavis. Jej oczy pło­nęły miło­ścią.

– Sypiasz z nim.

– Nie uwie­rzy­ła­byś, jaki on jest… pomy­słowy. Jak… – Mavis ode­tchnęła głę­boko i pokle­pała się po piersi. – To praw­dziwy sek­su­alny arty­sta.

– Nie chcę o tym sły­szeć. Zde­cy­do­wa­nie nie. – Zmarsz­czyw­szy brwi, Eve rozej­rzała się po pokoju.

Był prze­stronny i dosłow­nie tonął w róż­nych tka­ni­nach. Fale koloru fuk­sji, heba­nowe wodo­spady i zie­lo­no­żółte stru­mie­nie spły­wały z sufitu, ścian, sto­łów i oparć foteli.

– Jezu – wyrwało jej się z ust.

Wszę­dzie stały misy i tace pełne migo­czą­cych wstą­żek, tasie­mek i guzi­ków. Szarfy, pasy, kape­lu­sze i woalki mie­szały się z nie­do­koń­czo­nymi kre­acjami z błysz­czą­cych tka­nin i ozdo­bio­nymi ćwie­kami gor­se­tami.

Pach­niało tu jak w kwia­ciarni połą­czo­nej z maga­zy­nem kadzi­deł.

Eve była prze­ra­żona.

– Mavis, kocham cię. Być może jesz­cze ni­gdy ci tego nie powie­dzia­łam, ale to prawda. A teraz wycho­dzę – zwró­ciła się do przy­ja­ciółki.

– Dal­las. – Mavis zachi­cho­tała i zła­pała ją za rękę. Jak na tak drobną istotę, była zadzi­wia­jąco silna. – Wylu­zuj się. Ode­tchnij głę­boko. Daję ci słowo, że Leonardo znaj­dzie dla cie­bie coś odpo­wied­niego.

– Tego wła­śnie się oba­wiam, Mavis. I to jesz­cze jak.

– Mro­żona her­bata z cytryną – oznaj­mił pro­jek­tant śpiew­nym gło­sem, wcho­dząc do pokoju przez zasłonę ze sztucz­nego jedwa­biu. Niósł tacę zasta­wioną szklan­kami.

Patrząc z utę­sk­nie­niem na drzwi, Eve ostroż­nie pode­szła do jed­nego z krze­seł.

– Słu­chaj, Leonardo, być może Mavis nie­do­kład­nie ci wszystko wytłu­ma­czyła. Otóż ja…

– Jesteś detek­ty­wem w wydziale zabójstw. Czy­ta­łem o tobie. – Leonardo wszedł jej w słowo, mosz­cząc się na kana­pie w kształ­cie pół­księ­życa. Mavis usia­dła pra­wie że na jego kola­nach. – O two­jej ostat­niej spra­wie było gło­śno w mediach. Muszę przy­znać, że strasz­nie mnie zafa­scy­no­wa­łaś. Roz­wią­zu­jesz zagadki, podob­nie jak ja.

Eve skosz­to­wała her­baty, która, o dziwo, oka­zała się nad­zwy­czaj smaczna.

– Ty roz­wią­zu­jesz zagadki?

– Ależ oczy­wi­ście. Kiedy patrzę na jakąś kobietę, wyobra­żam sobie, jaki strój by do niej paso­wał. Potem muszę się dowie­dzieć, kim ona jest, jaki tryb życia pro­wa­dzi. Co chce osią­gnąć, o czym marzy, jak sie­bie postrzega? Potem z tych kawał­ków muszę poskła­dać jej pełny obraz. Image. Na początku każda kobieta jest dla mnie zagadką, którą sta­ram się roz­wią­zać.

Mavis wes­tchnęła gło­śno.

– Czyż on nie jest cudowny, Dal­las?

Leonardo par­sk­nął śmie­chem i potarł nosem ucho Mavis.

– Twoja przy­ja­ciółka się mar­twi, gołą­beczko. Myśli, że zawinę ją w róż wysa­dzany ceki­nami.

– Brzmi cudow­nie.

– Dla cie­bie coś takiego byłoby w sam raz, Mavis. – Uśmiech­nął się pro­mien­nie do Eve. – A więc wkrótce wyj­dziesz za enig­ma­tycz­nego Roarke’a.

– Na to się zanosi – mruk­nęła.

– Pozna­łaś go w cza­sie śledz­twa. Sprawa DeBlassa, prawda? Zain­try­go­wały go twoje brą­zowe oczy i smutny uśmiech.

– Nie powie­dzia­ła­bym, że…

– Oczy­wi­ście, że nie – prze­rwał jej Leonardo – bo nie widzisz sie­bie jego oczami. Czy moimi. Jesteś silna, odważna i godna zaufa­nia, ale coś cię drę­czy.

– Jesteś pro­jek­tan­tem czy psy­cho­ana­li­ty­kiem? – spy­tała Eve.

– Nie można być jed­nym, nie będąc dru­gim. Pro­szę, powiedz mi, jak Roarke cię zdo­był?

– Nie jestem nagrodą w kon­kur­sie – burk­nęła i odsta­wiła szklankę.

– Cudow­nie. – Leonardo kla­snął w dło­nie i pra­wie że się roz­pła­kał. – Poryw­czość i nie­za­leż­ność, z pewną dozą nie­po­koju. Będzie z cie­bie wspa­niała panna młoda. A teraz do roboty. – Wstał. – Pro­szę za mną.

Eve pod­nio­sła się z krze­sła.

– Słu­chaj, szkoda mojego i two­jego czasu. Po pro­stu…

– Chodź ze mną – powie­dział i wziął ją za rękę.

– Co ci szko­dzi spró­bo­wać, Eve?

W końcu dała się zacią­gnąć poprzez stosy tka­nin do pogrą­żo­nego w podob­nym nie­ła­dzie pomiesz­cze­nia po dru­giej stro­nie stry­chu. Zro­biła to tylko dla Mavis.

Na widok kom­pu­tera poczuła się nieco lepiej. Wresz­cie miała przed oczami coś, na czym się znała. Ale wyko­nane przy jego uży­ciu rysunki, poprzy­pi­nane do ścian gdzie tylko się dało, pozba­wiły ją resz­tek złu­dzeń.

W porów­na­niu z tym, co przed­sta­wiały te obrazki, nawet róż i cekiny prze­sta­wały być straszne.

Modelki o prze­sad­nie wydłu­żo­nych syl­wet­kach wyglą­dały jak mutanty. Nie­które ustro­jone były w pióra, inne eks­po­no­wały biżu­te­rię. Kilka z nich miało na sobie kre­acje tak dzi­waczne – bluzki z posta­wio­nymi koł­nie­rzami, spód­nice nie­wiele więk­sze od ście­rek do naczyń, kom­bi­ne­zony cia­sno przy­wie­ra­jące do ciała – że przy­po­mi­nały raczej kostiumy na Hal­lo­ween.

– Zapro­jek­to­wa­łem je na mój pierw­szy pokaz. Widzi­cie, moda to pastisz rze­czy­wi­sto­ści. Liczy się to, co odważne, uni­ka­towe, nie­spo­ty­kane.

– Te kre­acje są piękne.

Eve spoj­rzała z wyrzu­tem na Mavis i skrzy­żo­wała ręce na piersi.

– To ma być skromna cere­mo­nia.

– Hm. – Leonardo sie­dział już przed kom­pu­te­rem i zadzi­wia­jąco spraw­nie posłu­gi­wał się kla­wia­turą. – Weźmy na przy­kład… – Na ekra­nie poja­wił się obraz, który zmro­ził Eve krew w żyłach.

Suk­nia była w kolo­rze świe­żego moczu, z brą­zo­wymi fal­ban­kami bie­gną­cymi od pofał­do­wa­nego koł­nie­rza po kan­cia­stą lamówkę upstrzoną kamie­niami szla­chet­nymi wiel­ko­ści dzie­cię­cej pię­ści. Rękawy wyglą­dały na tak cia­sne, że wyda­wało się, iż każda kobieta, która zde­cy­do­wa­łaby się wło­żyć to paskudz­two, z miej­sca stra­ci­łaby czu­cie w pal­cach.

Obraz zaczął się prze­su­wać i oczom Eve uka­zał się tył sukni, się­ga­jący niżej pasa i ozdo­biony pió­rami.

– To by zupeł­nie do cie­bie nie paso­wało – dokoń­czył Leonardo i wybuch­nął grom­kim śmie­chem, widząc bladą twarz Eve. – Prze­pra­szam. Nie mogłem się oprzeć poku­sie. Dla cie­bie… to będzie tylko szkic, rozu­miesz. Coś wąskiego, dłu­giego, pro­stego. Nie­zbyt skrom­nego.

Mówił, nie prze­ry­wa­jąc pracy. Na ekra­nie zaczęły się uka­zy­wać linie i kształty. Eve wci­snęła ręce do kie­szeni i patrzyła na powsta­jący pro­jekt.

To, co robił Leonardo, wyda­wało się takie łatwe. Dłu­gie linie, misterne detale sta­nika, rękawy zebrane w łagodne fałdy na grzbie­cie dłoni. Eve wciąż jed­nak nie mogła wyzbyć się obawy, że tę har­mo­nię lada chwila zbu­rzą zbędne ozdóbki.

– Teraz tro­chę w tym podłu­biemy – powie­dział Leonardo w zamy­śle­niu, po czym obró­cił wid­nie­jący na ekra­nie pro­jekt o sto osiem­dzie­siąt stopni. Z tyłu suk­nia była rów­nie powłó­czy­sta i ele­gancka jak z przodu, z roz­cię­ciem do kolan. – Tren sobie daru­jemy.

– Tren?

– Nie, nie paso­wałby do cie­bie. – Uśmiech­nął się i pod­niósł na nią oczy. – Ach, jesz­cze głowa. Twoja fry­zura.

Przy­zwy­cza­jona do zło­śli­wych komen­ta­rzy, Eve prze­cze­sała czu­prynę pal­cami.

– Mogę je czymś zakryć, jeśli to konieczne.

– Nie, nie, nie. Do twa­rzy ci z takimi wło­sami.

Zdu­miona, opu­ściła rękę.

– Naprawdę?

– Tak. Naj­wy­żej przy­da­łoby się je tro­chę wymo­de­lo­wać. Mam taką zna­jomą… – nie dokoń­czył. – Ale kolor, wszyst­kie te odcie­nie brązu i złota, i ten nie do końca ujarz­miony styl ide­al­nie do cie­bie pasują. Wystar­czy tro­chę przy­ciąć tu i ówdzie. – Zmru­żył oczy i dokład­nie jej się przyj­rzał. – Nie, żad­nego nakry­cia głowy, żad­nego welonu. Twoja twarz w zupeł­no­ści wystar­czy. Teraz zaj­mijmy się kolo­rem sukni i mate­ria­łem, z jakiego ma być uszyta. Naj­lep­szy byłby jedwab, nie za gruby. – Skrzy­wił się lekko. – Mavis mi powie­działa, że Roarke nie zapłaci za suk­nię.

Eve z god­no­ścią wyprę­żyła pierś.

– Bo to ma być moja suk­nia.

– Uparła się i już – skwi­to­wała Mavis. – Roarke nawet nie zauwa­żyłby braku paru tysięcy kre­dy­tów.

– Nie w tym rzecz…

– Oczy­wi­ście, że nie. – Na twarz Leonarda znów wypły­nął uśmiech. – Cóż, jakoś sobie pora­dzimy. No więc, jaki kolor? Biel raczej nie wcho­dzi w grę, suk­nia zbyt mocno kon­tra­sto­wa­łaby z twoją kar­na­cją.

Wydął wargi i zaczął eks­pe­ry­men­to­wać z paletą. Eve, zafa­scy­no­wana wbrew sobie samej, przy­glą­dała się, jak śnieżna biel szkicu prze­cho­dzi w kolor śmie­tan­kowy, potem bla­do­nie­bie­ski, zie­lony i wszel­kie inne barwy tęczy. Choć Mavis wpa­dła w zachwyt nad kil­koma odcie­niami, Leonardo tylko potrzą­sał głową.

W końcu zde­cy­do­wał się na jasny brąz.

– Tak, to jest to. Twoja skóra, oczy, włosy. Będziesz ema­no­wała dosto­jeń­stwem. Jak bogini. Do sukni przy­dałby się naszyj­nik, dłu­go­ści co naj­mniej sie­dem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Albo jesz­cze lepiej, podwójny, sześć­dzie­siąt i sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Mie­dziany, wysa­dzany kamie­niami. Rubiny, cytryn, onyks. Tak, tak, a do tego krwaw­nik i może parę tur­ma­li­nów. O szcze­gó­łach poroz­ma­wiasz z Roar­kiem.

Zazwy­czaj Eve nie zwra­cała uwagi na ubra­nia, ale w tej chwili ogar­nęło ją głę­bo­kie pra­gnie­nie, by jak naj­szyb­ciej wło­żyć kre­ację Leonarda.

– Ta suk­nia jest piękna – powie­działa ostroż­nie i w myśli prze­ana­li­zo­wała swoją sytu­ację finan­sową. – Tyle że nie mogę się zde­cy­do­wać. Jedwab, rozu­miesz… to tro­chę prze­kra­cza moje moż­li­wo­ści.

– Uszyję tę suk­nię na wła­sny koszt, ale w zamian musisz mi coś obie­cać. – Z przy­jem­no­ścią patrzył, jak w jej oczy wkrada się nie­po­kój. – Po pierw­sze, będę mógł zapro­jek­to­wać suk­nię, w któ­rej Mavis przyj­dzie na twój ślub, a po dru­gie, przy­go­to­wu­jąc wyprawę ślubną, sko­rzy­stasz z moich pro­jek­tów.

– Nawet nie pomy­śla­łam o wypra­wie. Prze­cież mam ubra­nia.

– To porucz­nik Dal­las ma ubra­nia – popra­wił ją. – Żonie Roarke’a potrzebne będą inne.

– Może jakoś doj­dziemy do poro­zu­mie­nia. – Uświa­do­miła sobie po raz kolejny, jak bar­dzo pra­gnie mieć tę prze­klętą suk­nię. Już czuła ją na sobie.

– To wspa­niale. Roz­bierz się.

Jej reak­cja była bły­ska­wiczna.

– Słu­chaj no, dupku…

– Muszę wziąć miarę – szybko wyja­śnił Leonardo.

Eve prze­szyła go takim spoj­rze­niem, że odru­chowo wstał i cof­nął się o krok. Ubó­stwiał kobiety i dosko­nale zda­wał sobie sprawę, czym jest ich gniew. Innymi słowy, bał się ich jak ognia.

– Trak­tuj mnie jak swo­jego leka­rza. Nie mogę dobrze zapro­jek­to­wać sukni, dopóki nie poznam two­jego ciała. Jestem arty­stą i dżen­tel­me­nem – powie­dział z god­no­ścią. – Ale jeśli czu­jesz się nie­pew­nie, Mavis może tu zostać.

Eve prze­chy­liła głowę na bok.

– Bez trudu dam sobie z tobą radę, koleś. Jeden zbędny ruch, jedna nie­wła­ściwa myśl i prze­ko­nasz się o tym.

– Nie wąt­pię. – Ostroż­nie wziął do ręki jakieś urzą­dze­nie. – To mój ska­ner – powie­dział. – Za jego pomocą będę cię mógł bar­dzo dokład­nie zmie­rzyć. Ale musisz się roze­brać, żeby pomiar był dokładny.

– Prze­stań chi­cho­tać, Mavis. Lepiej przy­nieś her­baty.

– Się robi. I tak już widzia­łam cię bez ubra­nia. – Posłała Leonar­dowi kilka poca­łun­ków i wyszła.

– Nie możemy zapo­mnieć o pod­szewce. Mam jesz­cze parę pomy­słów… co do two­ich ubrań – dodał pospiesz­nie, kiedy Eve spoj­rzała na niego podejrz­li­wie. – Potrzebne będą suk­nie wie­czo­rowe i mniej ofi­cjalne. Gdzie spę­dzi­cie mie­siąc mio­dowy?

– Nie wiem. Nie myśla­łam o tym. – Zre­zy­gno­wana zdjęła buty i roz­pięła spodnie.

– Czyli Roarke chce ci zro­bić nie­spo­dziankę. Kom­pu­ter, two­rze­nie pliku, Dal­las, pierw­szy doku­ment, miara, kar­na­cja, wzrost i waga. – Kiedy Eve ścią­gnęła koszulę, Leonardo pod­szedł do niej ze ska­ne­rem. – Stopy razem. Wzrost, metr sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów, waga pięć­dzie­siąt cztery kilo­gramy.

– Od jak dawna sypiasz z Mavis?

– Od około dwóch tygo­dni – odparł Leonardo w prze­rwie mię­dzy recy­to­wa­niem kolej­nych wymia­rów. – Jest mi bar­dzo droga. Obwód talii sześć­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów.

– Czy zaczą­łeś z nią sypiać po tym, jak powie­działa ci, że jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka wycho­dzi za Roarke’a?

Leonardo zastygł w bez­ru­chu, w jego zło­tych oczach bły­snęła złość.

– Nie wyko­rzy­stuję Mavis, aby zdo­być to zle­ce­nie. Myśląc tak, obra­żasz ją.

– Chcia­łam się tylko upew­nić. Widzisz, mnie też ona jest bar­dzo droga. Jeśli mam cię zatrud­nić, lepiej, żeby nie było mię­dzy nami żad­nych nie­do­mó­wień. Dla­tego…

Urwała w pół słowa. Do pra­cowni, niczym kometa, wpa­dła kobieta o wyszcze­rzo­nych ide­al­nych zębach i czer­wo­nych paznok­ciach zakrzy­wio­nych jak szpony, ubrana w obci­sły, czarny spodnium.

– Ty zdra­dliwy, pod­stępny, zafaj­dany sukin­synu! – Rzu­ciła się na niego niczym pocisk z moź­dzie­rza zmie­rza­jący do celu, a Leonardo, z szyb­ko­ścią i gra­cją, zro­dzo­nymi z czy­stego stra­chu, wyko­nał unik.

– Pan­doro, zaraz ci wszystko wytłu­ma­czę…

– Ja ci dam tłu­ma­cze­nia! – Wzięła spory zamach i jej szpony prze­cięły powie­trze kilka cen­ty­me­trów od oczu Dal­las.

Było tylko jedno wyj­ście. Eve zno­kau­to­wała roz­wście­czoną napast­niczkę.

– O Jezu, o Jezu. – Leonardo zwie­sił swoje potężne ramiona i zała­mał ręce w roz­pa­czy.ROZDZIAŁ 3

3

Budy­nek, w któ­rym miesz­kał Boomer, nie pre­zen­to­wał się aż tak źle, jak można się było spo­dzie­wać. Daw­niej, przed zale­ga­li­zo­wa­niem pro­sty­tu­cji, mie­ścił się tu tani motel dla gorzej sytu­owa­nych dzi­wek. Dom miał cztery kon­dy­gna­cje, ale nikt nie pomy­ślał o tym, by w środku zain­sta­lo­wać windę czy choćby ruchome schody. Znaj­do­wała się tam jed­nak nędzna recep­cja, a za biur­kiem czu­wał nie­przy­jaź­nie wyglą­da­jący android.

Sądząc z uno­szą­cego się zapa­chu, wydział zdro­wia nie­dawno prze­pro­wa­dził tu dera­ty­za­cję i dezyn­sek­cję.

Android miał w pra­wym oku tik wywo­łany awa­rią pro­ce­sora, ale lewe utkwił w odznace Eve.

– My prze­strze­gamy prze­pi­sów – oznaj­mił zza przy­dy­mio­nej szyby. – Mamy tu spo­kój.

– Johan­n­sen. – Eve scho­wała odznakę. – Czy ktoś go ostat­nio odwie­dzał?

Android prze­wró­cił swoim małym okiem.

– Jestem zapro­gra­mo­wany do zbie­ra­nia czyn­szu i utrzy­my­wa­nia porządku, a nie reje­stro­wa­nia gości loka­to­rów.

– Mogę skon­fi­sko­wać twoje dyski z pamię­cią i sama je sobie obej­rzeć.

Nie odpo­wie­dział, ale roz­legł się cichy szum towa­rzy­szący uru­cho­mie­niu dysku.

– Johan­n­sen, pokój 3C, wyszedł osiem godzin i dwa­dzie­ścia osiem minut temu. Był sam. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie nie miał żad­nych gości.

– Z kimś roz­ma­wiał?

– Nie korzy­sta z naszego sys­temu łącz­no­ści. Ma wła­sny.

– Obej­rzymy sobie jego pokój.

– Dru­gie pię­tro, dru­gie drzwi na lewo. Pro­szę nie nie­po­koić loka­to­rów. Chcemy tu mieć spo­kój.

– Taa, jak w raju. – Eve weszła na drew­niane schody, ponad­gry­zane przez szczury. – Peabody, nagry­waj.

– Tak jest. – Dziew­czyna posłusz­nie przy­cze­piła mikro­fon do koszuli. – Skoro był tu przed ośmioma godzi­nami, musiał zgi­nąć nie­długo po wyj­ściu z budynku. Może w godzinę, dwie póź­niej.

– Dość czasu, żeby mu pora­cho­wać kości. – Eve rozej­rzała się. Na ścia­nach wid­niało kilka nie­przy­zwo­itych ogło­szeń i ana­to­micz­nie wąt­pli­wych suge­stii. Jeden z twór­ców miał pro­blemy z orto­gra­fią i kon­se­kwent­nie robił błędy w pisowni wyra­zów z „h” i „ch”.

Treść napi­sów nie pozo­sta­wiała jed­nak wąt­pli­wo­ści.

– Przy­tul­nie tu, co?

– Zupeł­nie jak u mojej babci.

Przy drzwiach miesz­ka­nia numer 3C Eve się obej­rzała.

– No pro­szę, Peabody, chyba wła­śnie poku­si­łaś się o żart.

Ze śmie­chem się­gnęła po kartkę z kodem, a Peabody spło­nęła rumień­cem. Szybko się opa­no­wała, nie chcąc oka­zy­wać sła­bo­ści przy sze­fo­wej.

– Zamy­kał się na cztery spu­sty, co? – mruk­nęła Eve, kiedy otwo­rzył się ostatni z trzech zam­ków Keligh. – I nie ską­pił pie­nię­dzy na zabez­pie­cze­nia. Każdy z tych zam­ków kosz­tuje tyle, ile ja zara­biam przez tydzień. Nie­wiele mu pomo­gły. – Wypu­ściła powie­trze z ust. – Porucz­nik Eve Dal­las, wcho­dzę do miesz­ka­nia ofiary. – Pchnęła drzwi. – Cho­lerny świat, Boomer, miesz­ka­łeś w chle­wie.

W pokoju pano­wała nie­mi­ło­sierna duchota. Regu­lo­wać tem­pe­ra­turę można było tylko, otwie­ra­jąc bądź zamy­ka­jąc okno. Boomer zamknął je przed wyj­ściem i uwię­ził gorąco w swo­jej norze.

W zatę­chłym powie­trzu uno­sił się odór zepsu­tego jedze­nia, brud­nych ciu­chów i roz­la­nej whi­sky. Pod­czas gdy Peabody przy­stą­piła do wstęp­nych oglę­dzin, Eve prze­szła na śro­dek pokoju, nie­wiele więk­szego od klatki, i potrzą­snęła głową.

Pościel przy­kry­wa­jąca wąskie łóżko upstrzona była pla­mami, o któ­rych pocho­dze­niu Eve wolała nic nie wie­dzieć. Obok leżały pudełka po jedze­niu. Tkwiący w kącie pokoju stos brud­nych ubrań jasno wska­zy­wał, że pra­nie nie nale­żało do ulu­bio­nych zajęć Boomera. Pode­szwy butów przy­kle­jały się do pod­łogi i odry­wały z odgło­sem przy­po­mi­na­ją­cym cmo­ka­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: