- promocja
Kwiaty na poddaszu - ebook
Kwiaty na poddaszu - ebook
Kultowa powieść powraca!
Saga rodzinna i trzymający w napięciu thriller w jednym
Wciągająca opowieść o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości.
Szczęśliwą z pozoru rodzinę Dollangangerów spotyka tragedia - w wypadku samochodowym ginie ojciec. Matka z czwórką dzieci zostaje bez środków do życia i wraca do swego rodzinnego domu. Niezwykle bogaci rodzice mieszkający w ogromnej posiadłości, wyrzekli się córki z powodu jej małżeństwa z bliskim krewnym, a narodzone z tego związku dzieci uważają za przeklęte. W tajemnicy przed dziadkiem rodzeństwo zostaje umieszczone na poddaszu, którego nigdy nie opuszcza. Dzieci żyją w ciągłym strachu, a odkrycie, jakiego dokonuje najstarszy brat, stawia rodzeństwo w obliczu nieuniknionej katastrofy.
Virginia C. Andrews (1923-1986) - amerykańska autorka bestsellerowej sagi o Dollangangerach, w skład której oprócz Kwiatów na poddaszu wchodzą: Płatki na wietrze, A jeśli ciernie, Kto wiatr sieje i Ogród cieni.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7799-806-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karol Dickens często zaczynał swoje powieści od momentu narodzin głównego bohatera, a ponieważ jest on ulubionym pisarzem moim i Chrisa, chętnie skopiowałabym jego styl – gdybym tylko potrafiła. On był jednak geniuszem, któremu, w przeciwieństwie do mnie, z łatwością przychodziły słowa. Każde moje wywołuje łzy, gorycz, ból, wszystko dobrze wymieszane z poczuciem winy i wstydu. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę się czuła zawstydzona i winna. Myślałam, że tylko innym przypadał w udziale taki ciężar. Minęły lata, jestem teraz starsza i mądrzejsza, bardziej opanowana. Wściekłość, która kiedyś we mnie szalała, uciszyła się, więc mogę teraz, mam nadzieję, pisać prawdę bez nienawiści i uprzedzeń – jeszcze kilka lat temu byłoby to ponad moje siły.
Tak więc w tej „powieści” uczynię jak Karol Dickens i ukryję się pod fałszywym nazwiskiem. Będę żyła w nieprawdziwych miejscach i będę modliła się do Boga, aby ci, których ta historia dotyczy, odczuli ból po jej przeczytaniu. Oczywiście Bóg w swej nieskończonej dobroci dopilnuje tego, żeby jakiś wyrozumiały wydawca włożył moje słowa w książkę i pomógł mi wykuć sztylet, którym zamierzam się posłużyć.Kiedy byłam małą dziewczynką, naiwnie wierzyłam, że całe moje życie będzie jak jeden długi, cudowny letni dzień. Wierzyłam w to, bo tak się ono dla mnie zaczęło. Choć niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa, jedno o nim mogę powiedzieć na pewno: było szczęśliwe, za co do dziś jestem ogromnie wdzięczna.
Moi rodzice nie byli bogaci, ale nie byli też biedni. Na niczym nam nie zbywało, dlatego nikomu z nas nie przychodziło do głowy myśleć o pieniądzach, martwić się ich brakiem czy nadmiarem. W naszym średnio zamożnym sąsiedztwie nikt nie miał ani mniej, ani więcej, nikt też w związku z tym nie próbował porównywać własnego bogactwa do bogactwa innych. Byliśmy zwykłymi ludźmi, którzy cieszyli się urokami spokojnego życia.
Nasz tata pracował w służbie informacyjnej dużej firmy produkującej komputery, w Gladstone – małym miasteczku o liczbie dwunastu tysięcy sześciuset dwóch mieszkańców – w stanie Pensylwania. Tata osiągnął wielki sukces. Jego szef tłumaczył to niezwykłe powodzenie w pracy nienagannymi manierami i nieprzeciętną urodą ojca. Często, jadając z nami obiad, wychwalał go pod niebiosa, na koniec oświadczając: „Wielki Boże, Chris, nikt rozsądny nie mógłby się oprzeć facetowi takiemu jak ty!”.
W pełni się z tym zgadzałam. Ojciec był ideałem. Miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ważył osiemdziesiąt dwa kilo i miał gęste, jasne włosy. Jego błękitne oczy wyrażały ogromną wolę życia. Grał w tenisa i golfa jak profesjonalista, a pływał tak często, że przez cały rok zachowywał doskonałą kondycję. Zawsze był w biegu. Podróżował w interesach samolotami po całym kraju, od Kalifornii po Florydę. Często drogi jego służbowych wojaży prowadziły za granicę.
Podczas nieobecności taty my pozostawaliśmy w domu pod opieką mamy.
W każde piątkowe popołudnie, nawet jeśli padał deszcz czy śnieg, dla nas zawsze świeciło słońce, bo tata, który nie mógł, jak sam mówił, znieść rozłąki dłużej niż pięć dni, niezawodnie tego dnia uszczęśliwiał nas swoim powrotem. Instynktownie odgadując godzinę jego przyjazdu, mój brat i ja chowaliśmy się gdzieś blisko frontowych drzwi, a gdy tata wreszcie wykrzykiwał słowa powitania, z wrzaskiem wybiegaliśmy z naszych kryjówek, aby po chwili odnaleźć się w silnych ramionach ojca, którego pocałunki rozgrzewały nasze usta.
Tak, piątki były najszczęśliwszymi dniami, sprowadzały tatę do domu – do nas.
Podczas naszych powitań mama zazwyczaj stała z boku, cierpliwie czekając na ich koniec. Dopiero wówczas, kiedy zabieraliśmy się do rozpakowywania przywiezionych przez tatę prezentów, ona, układając usta w powitalny uśmiech, wolno podchodziła do niego. Wtedy tata czule brał ją w ramiona i ciekawie przyglądał się jej twarzy, jakby się długo nie widzieli.
Mama doskonale wiedziała, jak osiągnąć ten efekt. W piątki spędzała pół dnia w salonie piękności. Po przyjściu do domu brała kąpiel w pachnącej olejkiem wodzie. Potem na długą chwilę siadała przed lustrem przy toaletce i ostatecznie przeobrażała się z kobiety atrakcyjnej w istotę tak zachwycająco piękną, że aż nieprawdziwą. Najzabawniejsze w tym wszystkim było przekonanie taty, który stanowczo twierdził, że mama nigdy nie stosowała makijażu. Po prostu wierzył, że z natury była urzekającą pięknością.
Kiedy tak stali przytuleni jedno do drugiego, tata zasypywał mamę pytaniami o to, czy go kocha, czy cieszy się z jego powrotu, czy bardzo tęskniła, a ona odpowiadała mu pocałunkami, zmysłowym spojrzeniem lub namiętnym szeptem.
Pewnego dnia, gnani zimowym wiatrem, Christopher i ja wróciliśmy ze szkoły do domu wcześniej niż zazwyczaj. Mama siedziała przy kominku w pokoju gościnnym. Jeszcze zanim tam weszliśmy, dwukrotnie zdążyła przypomnieć nam o konieczności zdjęcia butów. Zrzuciliśmy je w przedpokoju, tam też zostawiliśmy ciężkie płaszcze z kapturami, a potem tylko w skarpetkach ścigaliśmy się do tego miejsca wysłanego białym pluszowym dywanem.
Pokój gościnny był królestwem mamy. Urządziła go sama, według własnego pomysłu. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że wszystkie zgromadzone w tym pastelowym pokoju rzeczy istnieją wyłącznie po to, aby jej służyć. Dobrane z gustem świadczyły o wyrobionym smaku mamy, a pełniąc rolę jedynego w swoim rodzaju tła, dyskretnie podkreślały walory jej urody. Najczęściej był dla nas zamknięty. Zresztą nie miało to większego znaczenia, gdyż nigdy nie czuliśmy się w nim naprawdę swobodnie. Zdecydowanie woleliśmy pokój taty, gdzie mogliśmy się bawić bez obawy, że coś zniszczymy.
– Mamo, mróz jest na dworze! – obwieściłam zdyszana, przysuwając się do ognia. – Jazda do domu na rowerach była wspaniała. Wszystkie drzewa i krzaki iskrzą się diamentowymi soplami lodu. Świat wygląda bajecznie. Za nic nie chciałabym mieszkać na południu, gdzie nigdy nie ma śniegu.
Kiedy ja szczebiotałam o pogodzie, Christopher, mądrzejszy i starszy ode mnie o dwa lata i pięć miesięcy, w milczeniu ogrzewał się przy ogniu, uważnie obserwując mamę. Zdziwiona jego zachowaniem, spojrzałam na nią, szukając powodu takiego zainteresowania. Jednak niczego szczególnego nie zauważyłam. Mama, szybko i z dużą wprawą, robiła na drutach biały sweterek, wielkością odpowiadający mniej więcej rozmiarom moich lalek. Pomyślałam więc, że to prezent na Boże Narodzenie dla jednej z nich.
– Mamo, dobrze się czujesz? – nagle spytał Christopher.
– Oczywiście – odpowiedziała, łagodnie się uśmiechając.
– Wyglądasz na zmęczoną – nie dawał za wygraną.
– No, dobrze. Powiem wam – rzekła, odkładając robótkę. – Byłam dziś u lekarza…
– Mamo! Jesteś chora? – przerwał jej przerażony Christopher.
Zaśmiała się serdecznie, głaszcząc zaróżowiony od zimna policzek mojego brata.
– Christopherze Dollangangerze, ty przecież dobrze wiesz. Od dawna mnie obserwujesz i wiem, że męczą cię podejrzenia – mówiąc to, przyciągnęła nasze dłonie i położyła je sobie na brzuchu. – Czujecie coś? – zapytała z dziwnym zadowoleniem.
Zawstydzony Christopher szybko cofnął rękę, więc mama zwróciła się do mnie.
– Co czujesz, Cathy? – spytała.
Gdzieś tam, w środku niej, działo się coś dziwnego. Delikatne, ledwie wyczuwalne ruchy poruszały od wewnątrz jej ciałem. Podniosłam głowę i wnikliwie przyjrzałam się mamie. Nigdy nie zapomnę, jak pięknie wtedy wyglądała, niczym Madonna Rafaela. Po chwili głębokiego zastanowienia postawiłam diagnozę:
– Mamo, to chyba twój obiad rusza się w żołądku, a może masz wzdęcie?
Musiałam ją nieźle rozbawić, bo śmiała się długo, a potem poprosiła, abym raz jeszcze spróbowała odgadnąć. Niestety, bezskutecznie.
Kiedy wreszcie dzieliła się z nami nowiną, jej głos brzmiał uroczyście i słodko, a my w ciągu pięciu minut dowiedzieliśmy się, że ona jest w ciąży, że w maju urodzi dziecko, właściwie nie jedno, lecz dwoje, bo lekarz podczas ostatniego badania wyczuł dwa tętna.
– Wasz ojciec jeszcze o niczym nie wie, więc nie mówcie mu, dopóki ja tego nie zrobię – skończyła mama, a jej piękna twarz jaśniała w blasku ognia, pośród ciszy, której nikt z nas nie potrafił przerwać.
Nie wiedziałam, co powiedzieć ani w ogóle jak się zachować. Czułam tylko, że w ciągu tych pięciu minut stałam się najnieszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Ze łzami w oczach pobiegłam do swojego pokoju i rzuciłam się twarzą na łóżko. Wiadomość o jakichś nowych dzieciach, które za kilka miesięcy miały pojawić się w naszym domu, wywołała u mnie burzę niekończących się spazmów. To przecież ja byłam jeszcze dzieckiem i wcale nie potrzebowałam innych mniejszych ode mnie dzieci, które miałyby zająć moje miejsce. Najgorsza była świadomość tego, że zostałam postawiona przed faktem dokonanym, a więc niczego nie mogłam już zrobić, aby się temu przeciwstawić. Dlatego z bezsilności waliłam pięściami w poduszki, a potem pomyślałam o ucieczce.
Wtedy ktoś zapukał delikatnie do drzwi.
– Cathy – usłyszałam głos mamy – czy mogę wejść i porozmawiać z tobą?
– Odejdź – krzyknęłam. – Już teraz nienawidzę tych twoich dzieci!
Dobrze wiedziałam, co mnie czekało: los tak zwanego środkowego dziecka, o które nikt nie dba, o którym tak naprawdę nikt nie pamięta. O mnie też wszyscy zapomną. Nie będzie już więcej piątkowych prezentów, a tata zajmie się wyłącznie mamą, Christopherem i tymi wstrętnymi bachorami, które zajmą moje miejsce.
Tata przyszedł do mnie wieczorem, zaraz po przyjeździe z pracy. Wcześniej otworzyłam drzwi na oścież, tak na wypadek, gdyby chciał mnie zobaczyć. Kiedy w nich stanął, ukradkiem zerknęłam na niego. Był smutny, pod pachą trzymał duże pudło zapakowane w srebrną folię i przewiązane wstążką z wielką kokardą z różowej satyny.
– Jak się miewa moja Cathy? – zapytał spokojnie.
Nic nie odpowiedziałam, tylko przekręciłam się na łóżku, spoglądając na ojca z zawziętą miną.
– Po raz pierwszy nie przybiegłaś mi na spotkanie, nie przywitałaś się ze mną, a do tego patrzysz na mnie jak na złoczyńcę. Córeczko, sprawiasz mi przykrość.
Czy tata rzeczywiście nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie on zadawał ból własnej córce, która na zawsze miała być jego najukochańszą i jedyną córką? Czemu on i mama zamówili sobie więcej dzieci? Czy naprawdę dwoje im nie wystarczyło?
Wobec mojego nieustępliwego milczenia tata ciężko westchnął i usiadł na brzegu łóżka.
– Możesz mi wierzyć lub nie, ale zawsze, bez względu na wszystko, będziesz znaczyła dla mnie bardzo wiele – oświadczył, a ja zrobiłam kwaśną minę, aby dać do zrozumienia, że tak łatwo nie nabiorę się na jego słodkie wyznanie. Przecież teraz miał swojego syna i tę gromadkę płaczących dzieci w drodze, więc czyż mogłam dla niego cokolwiek jeszcze znaczyć? O nie, nie byłam mu już do niczego potrzebna.
– Wierzyłem, być może naiwnie – kontynuował tata, bacznie mnie obserwując – że udało mi się zdobyć waszą miłość nie za sprawą prezentów, lecz pokazując, jak wiele jest miejsca dla was w moim sercu, bez względu na to, ile jeszcze mielibyśmy z mamą innych dzieci. Myślałem, że moja Cathy wie, iż nadal będzie moją ukochaną córeczką, ponieważ jest jedyną w swoim rodzaju dziewczynką.
Rzuciłam mu skrzywdzone spojrzenie, po czym odezwałam się zdławionym głosem:
– Jeżeli mama będzie miała jeszcze jedną córkę, jej to samo będziesz mówił?
– A jak myślisz?
– Myślę, że to samo. Może nawet będziesz ją kochał bardziej niż mnie, bo ona będzie mała i słodka – załkałam, cierpiąc tak okrutnie, że w tym momencie mogłabym wyć z zazdrości.
– Mogę ją kochać tak samo, ale nie bardziej – odpowiedział poważnie tata.
Kiedy wyciągnął ręce, dłużej nie mogłam się już opierać. Rzuciłam się w jego ramiona i przytuliłam z całej siły.
– Cii. Nie płacz i nie bądź zazdrosna. Nie będziesz kochana ani trochę mniej – uspokajał mnie, a potem tłumaczył, że małe dzieci są bardziej absorbujące od lalek, w związku z czym na mamę spadnie więcej obowiązków i jeśli tylko zechcę, będę mogła jej pomóc, na co zresztą wszyscy liczą. – Przebywając daleko od domu, będę czuł się lepiej, wiedząc, że mama ma obok siebie kochającą córkę i oddaną pomocnicę.
Jego ciepłe usta przylgnęły do mojego policzka mokrego od łez. Z wdzięczności obsypałam twarz taty setką pocałunków, aby zetrzeć niepokój zasiany w jego oczach. Uśmiechaliśmy się do siebie, tuliliśmy i obdarowywaliśmy nawzajem serdeczną czułością, radośni z odzyskanego szczęścia. Na koniec tata wręczył mi cudowny prezent. Była to wykonana w Anglii srebrna szkatułka z pozytywką, w której w takt muzyki kręciła się przed malutkim lustrem, we wdzięcznej pozie, ubrana na różowo baletnica. Nim ochłonęłam z pierwszego wrażenia, ojciec włożył mi na palec mały złoty pierścionek z czerwonym oczkiem, który nazwał granatem.
– Gdy tylko ujrzałem tę szkatułkę, wiedziałem, że musisz ją mieć. A dając ci ten pierścionek, przysięgam, że będę zawsze kochał moją Cathy trochę więcej niż inne córki – tak długo, jak długo ona sama nikomu o tym nie powie.
Przez pierwsze tygodnie maja tata niemal na krok nie ruszał się z domu, czekając przyjścia na świat dzieci. Mama stała się nerwowa i niespokojna, a pani Bertha Simpson w jej zastępstwie zajęła się przygotowywaniem posiłków. To była nasza najbardziej zaufana opiekunka, choć czasami robiła głupią minę, patrząc na mnie i Christophera. Zawsze twierdziła, że mama i tata wyglądali raczej na rodzeństwo niż małżeństwo. Pani Simpson była zawzięta i zrzędliwa, rzadko miała do powiedzenia coś miłego. Najczęściej gotowała kapustę, której ja nienawidziłam.
Pewnego wtorku w porze obiadowej tata wpadł do jadalni i oznajmił, że jedzie z mamą do szpitala. Podenerwowany prosił nas, abyśmy się nie martwili, i zapewniał, że wszystko będzie dobrze, tak jakby sam potrzebował wsparcia i otuchy.
Wrócił dopiero następnego ranka. Był nieogolony, zmęczony, w pogniecionym garniturze, ale uśmiechał się do nas pełen triumfu.
– Zgadnijcie: dziewczynki czy chłopcy? – zapytał już w progu.
– Chłopcy – zgadywał Christopher, któremu zależało na braciach, aby móc ich uczyć grać w piłkę. Ja także chciałam braci, z ciągłej obawy, że dziewczynka mimo wszystko mogłaby skraść uczucia taty, którymi wyłącznie powinien obdarzać pierwszą córkę.
– Chłopiec i dziewczynka – dumnie obwieścił tata. – Najpiękniejsze dzieci, jakie kiedykolwiek widzieliście. Ubierzcie się szybko, a będziecie mogli sami je zobaczyć.
Byłam ponura, kiedy patrzyłam przez okienko sali noworodków na moje rodzeństwo wprawnie trzymane przez pielęgniarkę. Oboje byli tacy mali, chyba nawet mniejsi od moich lalek. Jedno z nich przeraźliwie krzyczało, jakby ktoś kłuł je szpilką.
– Och – westchnął ojciec, całując mnie w policzek – Bóg był dla mnie łaskawy, zsyłając jeszcze jednego syna i córkę, tak doskonałych, jak moja pierwsza para.
Odkąd bliźnięta pojawiły się w domu, nasze życie dosłownie zostało postawione na głowie. Wszyscy czuliśmy się zmęczeni, a przede wszystkim niewyspani, gdyż całonocny odpoczynek okazał się praktycznie niemożliwy wobec uciążliwej obecności tych dwojga krzykaczy. Przyczyną ogólnego podrażnienia była najczęściej Carrie, która płakała i wrzeszczała dziesięć razy głośniej niż Cory.
Z czasem jednak wszystko wróciło do normy. A kiedy spostrzegłam, że na mój widok oczy bliźniąt zaczęły radośnie jaśnieć, coś ciepłego i matczynego zagościło w moim sercu. Odtąd nie potrafiłabym już wyobrazić sobie choćby jednego dnia bez młodszego rodzeństwa. Na złamanie karku pędziłam ze szkoły do domu, aby tylko móc znowu bawić się z Carrie i Corym. Szybko nauczyłam się zmieniać im pieluszki, karmić je butelką i trzymać na ramieniu po posiłku. Zrozumiałam również, że moje obawy o uczucia rodziców były zupełnie bezpodstawne. Przekonałam się bowiem, że w ich sercach jest miejsce nie tylko dla nowej dwójki dzieci. A przy okazji, nie bez zdziwienia, zauważyłam, że i ja mogę szczerze pokochać bliźnięta – nawet Carrie, która była tak ładna jak ja, a może nawet ładniejsza.
Dzieci rosły jak na drożdżach. Mama jednak stale twierdziła, że są zbyt drobne. W końcu rodzice zdecydowali się zasięgnąć rady lekarza, który szybko ich uspokoił, tłumacząc, że bliźnięta z reguły są mniejsze od pojedynczo urodzonych dzieci.
– Widzicie – mądrzył się potem Christopher – lekarze naprawdę wszystko wiedzą.
– Tak mówi mój syn, który chce zostać lekarzem – odpowiedział tata. – Pamiętaj mimo to, że nikt nie wie wszystkiego, Chris.
Ojciec był jedyną osobą, która nazywała mojego starszego brata Chrisem. Przywykliśmy do tego, tak jak i do przezwiska wymyślonego nam przez Jima Johnstona.
Nasze nazwisko było śmieszne i diabelnie trudne do przeliterowania – Dollanganger. Ponieważ wszyscy mieliśmy jasnoblond włosy i jasną karnację – oczywiście, z wyjątkiem wiecznie opalonego taty – właśnie Jim Johnston, skądinąd najlepszy przyjaciel domu, przypiął nam przezwisko „drezdeńskie lalki”. Mówił, że swoim wyglądem przypominaliśmy mu ozdobne porcelanowe figurki, które najczęściej upiększały obramowania kominków. Nie trzeba było długo czekać, aby wszyscy nasi sąsiedzi zaczęli wołać na nas „drezdeńskie lalki”, co z pewnością było łatwiejsze do zapamiętania i wymówienia niż Dollanganger.
Gdy bliźnięta miały cztery lata, Christopher czternaście, a ja dwanaście, nadszedł szczególny piątek – trzydzieste szóste urodziny taty. Postanowiliśmy je uczcić, wydając przyjęcie. Wszystkie przygotowania do tej urodzinowej uroczystości odbywały się w głębokiej tajemnicy przed nim, aby tym większą sprawić mu niespodziankę.
Kiedy dom został wysprzątany i odpowiednio udekorowany, co zabrało nam większą część dnia, mogliśmy wreszcie zająć się naszym wyglądem. Oczywiście, na mnie spadł obowiązek przygotowania bliźniąt, które raz jeszcze trzeba było wykąpać, a potem, będąc nieziemsko cierpliwym, ustroić w odświętne ubranka. O dziwo, Cory chętniej poddawał się tym czynnościom, niespodziewanie zdradzając większe zamiłowanie do czystości niż jego bliźniacza siostra. Oboje, wymytych i ubranych, odesłałam pod opiekę Christopherowi, który zdążył już stoczyć przegrany pojedynek z mamą, kategorycznie nakazującą mu zastąpienie ulubionej flanelowej bluzy i dżinsów elegancką koszulą z krawatem, jasnoniebieską sportową marynarką i kremowymi spodniami – jednym słowem, strojem odpowiednim na tak uroczystą okazję. Pochmurny Christopher czytał bliźniętom Opowieści Babci Gąski, a ja w pośpiechu wskoczy łam do wanny, wykąpałam się, umyłam i ułożyłam włosy. Na koniec przywdziałam różową sukienkę i w całej krasie pokazałam się starszemu bratu.
– Hej – mruknął – wyglądasz całkiem nieźle.
– Całkiem nieźle? Tylko na tyle cię stać?
– To najwięcej, na co mnie stać dla siostry.
Jak zwykle mama była bezkonkurencyjna. Wyglądała jak księżniczka z bajki w długiej, wieczorowej sukni w delikatnym, morskim kolorze. Jej prześliczną szyję ozdabiał sznur korali, które jaśniały w blasku zachodzącego słońca. Patrzyliśmy na nią z podziwem, kiedy przyszła po nas, aby wspólnie powitać pierwszych gości.
Minęła godzina piąta, a zielony cadillac taty jeszcze się nie pojawił. Zaproszeni goście wprawdzie próbowali podtrzymywać beztroską rozmowę, lecz mimo to atmosfera przyjęcia stawała się coraz bardziej napięta. Mama była poważnie zaniepokojona, gdyż tata zazwyczaj wracał do domu o czwartej, a czasami nawet wcześniej. Poza tym zawsze uprzedzał nas o ewentualnym spóźnieniu.
O godzinie siódmej nic się nie zmieniło. Ciągle czekaliśmy.
Wspaniałe dania, które mama tak długo przygotowywała, wysychały od zbyt długiego przetrzymywania w piekarniku, a kładzione zwykle o tej porze do łóżek bliźnięta były już porządnie głodne, śpiące i okropnie marudne, wprawiając wszystkich w zakłopotanie nieustannymi pytaniami o powód nieobecności taty.
– No cóż, Corrine, twój tatuś znalazł sobie chyba inną panienkę – głupio zażartował Jim Johnston, za co od razu został skarcony przez własną żonę.
Przez cały czas stałam przy oknie, usiłując wypatrzyć w ciemnościach wracającego tatę. Coś nieprzyjemnego ściskało mnie w brzuchu, bardziej ze zdenerwowania niż z głodu, o którym dawno zdążyłam zapomnieć.
Nagle na podjeździe pojawił się jakiś samochód. Wszyscy, domownicy i goście, z przedwczesnym uczuciem ulgi podbiegli do okien, aby z jeszcze większym przerażeniem skonstatować, że to nie oczekiwany cadillac taty zatrzymał się przed drzwiami frontowymi, lecz radiowóz policji stanowej.
Zamarliśmy w bezruchu, kiedy Jim Johnston wpuszczał do środka dwóch funkcjonariuszy, którzy wobec tak wielu wpatrujących się w nich osób wyglądali na speszonych i nieporadnych.
– Pani Dollanganger? – zapytał starszy z nich, wodząc wzrokiem po zebranych w pokoju kobietach.
Mama sztywno skinęła głową. Oboje z Christopherem natychmiast przysunęliśmy się bliżej niej. Natomiast bliźnięta nadal siedziały na podłodze, wykazując małe zainteresowanie niespodziewaną wizytą policjantów.
Uprzejmie wyglądający mężczyzna w mundurze, o czerwonej twarzy, podszedł do mamy.
– Pani Dollanganger – zaczął powoli – jest nam bardzo przykro, ale na Greenfield Highway zdarzył się wypadek.
– O Boże! – krzyknęła mama, przyciągając do siebie mnie i Christophera.
– Niestety – kontynuował bezlitośnie – pani mąż był ofiarą tego wypadku.
Mama zachwiała się i pewnie by upadła, gdybyśmy jej w porę nie podtrzymali. Cała drżała, tak zresztą jak ja. W jej drżeniu odczuwałam paniczny strach. Chciałam uciec, ale nie potrafiłam zrobić choćby jednego kroku. Stałam jak sparaliżowana, hipnotycznie wpatrując się w miedziane guziki munduru policjanta.
– Zdaniem kierowców, którzy widzieli wypadek, to nie była wina pani męża – głos płynął monotonnie. – Według danych, jakie zebraliśmy, sprawcą nieszczęścia był najprawdopodobniej nietrzeźwy kierowca niebieskiego forda, który nagle wjeżdżając na lewy pas ruchu, stworzył zagrożenie czołowego zderzenia z samochodem pani męża. Wydaje się, że pan Dollanganger widział nadchodzące niebezpieczeństwo, gdyż usiłując go uniknąć, raptownie odbił w bok. Niestety wpadł w poślizg. Samochód kilka razy przekoziołkował i zderzył się z nadjeżdżającą ciężarówką. Wtedy ponownie się przekręcił i stanął w płomieniach.
W pokoju pełnym ludzi panowała grobowa cisza. Nawet bliźnięta oderwały się od zabawy i patrzyły na policjantów.
– Mój mąż – szeptała mama. – On… Czy on żyje?
– Jest mi ogromnie przykro, że przynoszę złe wieści… – zająknął się starszy policjant i rozejrzał wokół z zażenowaniem. – Jest mi naprawdę przykro, wszyscy robili, co w ludzkiej mocy, aby go wyciągnąć, tyle że nie miało to większego znaczenia, gdyż on, według świadectwa lekarza, zginął na miejscu.
W tym momencie ktoś krzyknął.
Spojrzałam na mamę. Jej oczy były smutne i wystraszone. Rozpacz zmyła promienny blask z jej pięknej twarzy, która przypominała teraz śmiertelną maskę. Czułam, że mama dawała wiarę relacji policjanta, tym samym jakby przypieczętowując śmierć ojca. Chciałam zaprotestować, krzyczeć, że żadne z tych słów nie mogło być prawdą. Nie tata! Nie mój tata! On nie mógł zginąć… Nie mógł! Śmierć przecież dotyka ludzi starych, chorych, a nie takich jak on.
Ale obok mnie stała mama, która popadała w coraz większą rozpacz i rezygnację.
Zaczęłam płakać.
– Proszę pani – odezwał się młodszy z policjantów – mamy kilka rzeczy pani męża, które wypadły z samochodu. Uratowaliśmy, co się dało.
– Odejdźcie – wrzasnęłam. – Wynoście się stąd! To nie mój tata! Czy nie rozumiecie tego? On zatrzymał się w sklepie, aby kupić lody. Za chwilę tu będzie! Wynoście się!
Skoczyłam z impetem na policjanta i uderzyłam go w klatkę piersiową. Próbował mnie odsunąć, gdy przybiegł Christopher i odciągnął mnie na bok.
– Bardzo proszę, czy ktoś mógłby zająć się tym dzieckiem? – zaperzył się zaatakowany policjant.
Chciałam, żeby ktoś wykrzyczał, że Bóg nie mógł zabrać do siebie kogoś takiego jak tata, ale nikt tego nie zrobił. Zszokowani goście tylko szeptali między sobą, a w powietrzu zaczęła unosić się nieprzyjemna woń spalenizny od pozostawionych w piekarniku potraw.
W końcu Christopher odezwał się dziwnym, matowym głosem:
– Czy panowie jesteście pewni, że w samochodzie był nasz tata? Jeżeli ten zielony cadillac palił się, to człowiek w środku musiał być bardzo poparzony, więc bez zidentyfikowania zwłok raczej trudno jednoznacznie orzec, czy to był tata, czy nie?
Głęboki szloch wydarł się z gardła mamy, ale ani jedna łza nie popłynęła z jej oczu. Była zaskoczona wystąpieniem Christophera, bo od początku wierzyła, że ci dwaj mężczyźni mówili prawdę!
Goście, którzy przybyli na to urodzinowe przyjęcie tak pięknie ubrani, otoczyli nas teraz, pocieszając słowami, które w takiej sytuacji nigdy nie odnoszą skutku.
Tata nie żył. Już nigdy nie zobaczymy go żywego. Zobaczymy go jeszcze tylko ułożonego w trumnie, która powędruje do ziemi, gdzie stanie marmurowy nagrobek, a na nim zostaną wyryte jego nazwisko, data urodzenia i śmierci. Ten sam dzień i miesiąc, tylko inny rok.
Rozejrzałam się dokoła. Nie zauważyłam bliźniąt, które, jak się okazało, ktoś zabrał do kuchni, aby przygotować im coś do jedzenia. Potem natknęłam się na Christophera – sprawiał wrażenie tak samo zagubionego w tym koszmarze jak ja. Jego twarz była blada i przestraszona, a oczy wypełniał żal.
Tymczasem policjanci rozłożyli na stoliku zebrane z miejsca wypadku rzeczy taty. Skamieniałam, patrząc na te dobrze mi znane przedmioty: portfel, który dostał od mamy na Gwiazdkę, skórzany notes, kalendarzyk, zegarek, obrączkę. Wszystko było poczerniałe i częściowo zwęglone. Poza tym na stoliku znalazły się jakieś pluszowe zwierzątka, pewnie przeznaczone na prezenty dla bliźniąt, i ubrania taty, które wypadły z walizek, gdy otworzył się zamek bagażnika.
Teraz uwierzyłam we wszystko, o czym mówili policjanci. Tata przecież nigdy nie zapomniałby o prezentach dla nas, nawet w swoje urodziny.
Wybiegłam z pokoju, aby uciec jak najdalej od tych wszystkich rzeczy i ludzi, dających świadectwo o śmierci ojca. Pobiegłam do ogrodu i tam zaczęłam uderzać pięściami w stare klonowe drzewo. Biłam tak długo i mocno, aż poczułam ból i krew, która pociekła mi z licznych małych rozcięć. Potem rzuciłam się na ziemię i wypłakałam ocean łez za tatę. Płakałam nad nami, gdyż my musieliśmy żyć dalej, ale już bez niego. I nad bliźniętami, które nie miały nawet szansy przekonać się, jakim wspaniałym był człowiekiem. Gdy zabrakło już łez, a oczy zrobiły się spuchnięte, czerwone i obolałe od tarcia, usłyszałam za sobą kroki.
Obok mnie na trawie usiadła mama.
– Cathy – powiedziała po długiej chwili – spójrz na niebo, jak wiele gwiazd je dziś rozjaśnia. Gdzieś tam jest teraz twój tata i patrzy na ciebie. Chyba wiesz, że chciałby, abyś była dzielna.
– Mamo, on żyje! – odpowiedziałam gwałtownie.
– Córeczko, kiedy ty byłaś w ogrodzie, ktoś w tym czasie musiał zidentyfikować zwłoki. Jim Johnston, chcąc oszczędzić mi bólu, zaofiarował się zrobić to za mnie. Jednak musiałam zobaczyć tatę na własne oczy, bo tak jak ty nie mogłam uwierzyć w jego śmierć. Cathy, twój tata naprawdę odszedł, a my musimy się nauczyć z tym żyć.
Objęła mnie i mocno przytuliła do siebie.
– Chodź – rzekła. – Siedziałaś tu zbyt długo. Niedobrze jest cierpieć w samotności. Lepiej przebywać między ludźmi i dzielić z nimi swój żal, nie zamykając go w sobie.
Powiedziała to spokojnie, nie roniąc kropli łzy. Jednak gdzieś wewnątrz siebie rzewnie płakała. Wyczułam to z tonu głosu i smutku, który tkwił głęboko w jej oczach.
Po śmierci taty nasze życie stało się koszmarem. Z wyrzutem patrzyłam na mamę przekonana, że powinna była nas wcześniej przygotować na takie nieszczęście. Nam jednak nigdy nie wolno było mieć domowych zwierzątek, które między innymi pozwalają poznać uczucie straty spowodowanej śmiercią. Ktoś dorosły powinien był nas uświadomić, że człowiek młody i przystojny, kochający i kochany też może umrzeć.
Nie mogłam o tym porozmawiać z mamą, która stała się odludkiem, przestała jeść, czesać się, a nawet ubierać w ładne rzeczy, które wypełniały jej szafę. Nie tylko nie dbała o siebie, ale także o nasze potrzeby. Dobrze, że przychodziły do nas sąsiadki, które troskliwie zaopiekowały się nami, przynosząc własne jedzenie. Dzięki tej pomocy w domu były zawsze potrawki, szynki, gorące bułki, ciastka i placki.
W tym czasie odwiedzali nas wszyscy, którzy kochali, podziwiali i szanowali tatę. Byłam zaskoczona, że znało go i lubiło tylu ludzi. Cierpliwie znosiłam ciągle powtarzające się pytania o okoliczności śmierci taty. W końcu przywykłam do myśli, że śmierć jest ślepym żniwiarzem, niełaskawym dla kochanych i potrzebnych.
Wiosenne dni szybko przeminęły i nadeszło lato. Bez względu na intensywność cierpienia żal z czasem wygasa i ktoś nawet prawdziwie kochany ostatecznie staje się niewyraźnym cieniem w naszej pamięci.
Pewnego dnia natknęłam się na mamę, która miała tak smutną minę, jakby zapomniała, co to w ogóle jest uśmiech.
– Mamo – zwróciłam się do niej – jeśli chcesz, będę udawać, że tata nigdy nie umarł, tylko wyjechał w kolejną podróż i niedługo wróci. Może w ten sposób wszyscy poczujemy się lepiej.
– Nie, Cathy – odpowiedziała poruszona. – Musimy zaakceptować prawdę. W udawaniu nie znajdziemy ukojenia, dlatego nie mamy innego wyjścia, jak tylko pogodzić się ze śmiercią ojca.
– Mamo, czy damy sobie radę bez niego?
– Zrobię wszystko, abyśmy przetrwali – oświadczyła z determinacją.
– Czy będziesz musiała teraz pracować, tak jak pani Johnston?
– Może tak, a może nie. Życie przynosi różne niespodzianki. Niektóre są nieprzyjemne, jak widzisz. Zawsze jednak pamiętaj, że przez dwanaście lat miałaś szczęście mieć ojca, dla którego byłaś kimś szczególnym.
– Bo jestem do ciebie podobna – rzekłam, ciągle jeszcze czując zazdrość, że zawsze byłam druga, po niej.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Coś ci teraz powiem, Cathy, coś, o czym nigdy ci nie mówiłam. To prawda, jesteś bardzo podobna do mnie, kiedy byłam w twoim wieku, ale masz zupełnie inny charakter. Jesteś bardziej przedsiębiorcza i zdecydowana, czym tacie nieustannie przypominałaś jego matkę, którą bardzo kochał.
– Wszyscy kochają swoje matki – stwierdziłam niezbyt usatysfakcjonowana tym wyróżnieniem.
– Nieprawda, są matki, które po prostu nie dają się kochać – odpowiedziała z dziwnym wyrazem twarzy. A potem szybko dodała: – Droga Cathy, ty i tata bez wątpienia byliście szczególnie ze sobą związani. Właśnie dlatego teraz brakuje ci go bardziej, o wiele bardziej niż Christopherowi czy bliźniętom.
Załkałam, opierając się o jej ramię.
– Nienawidzę Boga, że zabrał nam tatę, który nigdy nie zobaczy mojego tańca ani też nie przekona się, czy Christopher będzie dobrym lekarzem. Bez taty nic nie ma sensu.
– Nie możesz tak myśleć – odrzekła mama zdławionym głosem. – Gdyby ojciec to usłyszał, z pewnością nie byłby z tego zadowolony. On nigdy nie poddawał się przeciwnościom losu i my musimy zrobić to samo.
Próbowaliśmy więc odnaleźć choćby promyk światła w mrokach naszego żalu, nieświadomi, że najgorsze było przed nami.
Christopher i ja dbaliśmy o bliźnięta jak o własne dzieci, gdyż mamie stale brakowało dla nich czasu. Ciekawe, że Carrie i Cory, zewnętrznie do siebie niepodobni, stanowili mimo to nierozdzielną całość. Zbudowali wokół siebie mur i pilnie strzegli przed światem swoich sekretów. Mieli siebie i to im wystarczało.
Mama tymczasem skoncentrowała się na pisaniu listów i załatwianiu jakichś tajemniczych spraw, o których chyba nie miała najmniejszego pojęcia. Wieczorami siadywała przy biurku taty i mając przed sobą zieloną księgę podatkową, do późna w nocy sprawdzała pliki rachunków. Poza tym nic ją nie obchodziło.
Po kilku tygodniach oczekiwania nadszedł wreszcie list, będący odpowiedzią na wiele napisanych przez mamę. Był to list od jej rodziców. Mama, zanim otworzyła grubą kopertę, zaczęła już płakać. A potem, trzymając w drżących rękach trzy kartki, czytała ich treść wiele razy. Przez cały ten czas łzy spływały jej po policzkach, co ogromnie nas zdeprymowało i zaniepokoiło.
– Wasza babcia – zaczęła mama – właśnie odpisała na moje listy. Na te wszystkie listy, które do niej napisałam… No cóż, zgodziła się, abyśmy przyjechali i zamieszkali z nią.
Odetchnęliśmy z ulgą, słysząc dobrą wiadomość. Tym bardziej nie potrafiliśmy zrozumieć zachowania mamy, która znowu zapadła w to swoje nostalgiczne milczenie, całkowicie zapominając o naszej obecności.
– Mamo – przerwałam jej – czy wszystko w porządku?
– Oczywiście, kochanie – odpowiedziała, próbując się uśmiechnąć. – Powinniście jednak o czymś wiedzieć. Mam nadzieję, że to zrozumiecie i zrobicie wszystko, aby mi pomóc.
Mama westchnęła głęboko i zaczęła swą opowieść:
– Ludzie zawsze wierzą, że nic złego im się nie przytrafi. Nie przewidują wypadków ani tym bardziej nie dopuszczają do siebie myśli o przedwczesnej śmierci. Podobnie tata i ja byliśmy przekonani, że dożyjemy późnej starości, radując się na koniec widokiem naszych wnuków. Pragnęliśmy umrzeć jednocześnie, tego samego dnia, aby żadne z nas nie musiało opłakiwać tego, które odeszłoby pierwsze. Mój Boże, mieliśmy tyle cudownych planów…
Wasz tata bardzo mnie kochał. Uczyniłby wiele, aby mnie uszczęśliwić, dlatego nie przeciwstawiał się mojej potrzebie życia w luksusie. W konsekwencji tego wydawaliśmy pieniądze, których jeszcze nie mieliśmy. To nie była jego wina. On znał biedę i często mnie upominał, żebym ograniczyła swoje zachcianki. Nie potrafił jednak kategorycznie położyć kresu mojej rozrzutności. Śmiałam się z jego obaw, więc on ostatecznie poddawał się namowom i brał następny kredyt. Nie bałam się takiego życia, gdyż tata znał się na interesach i całkiem nieźle zarabiał. Wierzył zresztą, że z czasem dorobi się większego majątku, co było wielce prawdopodobne, zważywszy na tradycje jego rodziny, która dobrze wiedziała, jak robić pieniądze. Ufałam mu i wiem, że zrealizowałby swoje plany, gdyby tylko miał dość czasu. Teraz jednak nie ma to najmniejszego znaczenia.
Cathy, Christopher, rozejrzyjcie się dokoła. Cały ten dom jest obciążony hipotecznie na trzydzieści lat. Oznacza to, że nie ma tu nic naprawdę naszego, gdyż ani jedna rzecz nie została jeszcze w pełni spłacona. Nie byłoby to może takie straszne, gdybyśmy mieli jakieś pieniądze. My ich jednak nie mamy, dlatego oni teraz zabiorą nam te wszystkie piękne rzeczy. Tak się robi, gdy ktoś nie ma dość pieniędzy na kolejne raty. Zabiorą nam w zasadzie wszystko z wyjątkiem ubrań i waszych zabawek – skończyła mama i spojrzała na nas wyczekująco.
Chciałam zrozumieć, o czym mówiła mama, i nie ugrząźć w skomplikowanych terminach i pojęciach. Ale już tonęłam, zapadałam się w dorosłym świecie śmierci i długów.
Christopher złapał mnie za rękę i ścisnął ją w geście niecodziennego braterskiego wsparcia. Czyżbym wyglądała aż tak źle, że nawet on, mój arcydręczyciel, próbował mnie pocieszyć? Spróbowałam się uśmiechnąć, żeby mu udowodnić, jaka jestem dorosła i silna.
Żadne z nas nie zapytało, kim są „oni”. Nie przyszło mi do głowy, aby o to pytać. Nie wtedy, gdyż wówczas byłam tak przerażona myślą, że jakaś obca dziewczynka zamieszka w moim ślicznym, różowym pokoju, iż nie potrafiłam skoncentrować się na czymkolwiek innym. Zamęczałam się, wyobrażając ją sobie w moim łóżku, bawiącą się rzeczami, które kochałam, a które zostały mi bezlitośnie odebrane.
Mama odezwała się ponownie, a w jej głosie zabrzmiała odrobina dawnej słodyczy:
– Nie bądźcie tacy załamani. Nie jest aż tak źle, jak wam to przedstawiłam. Mam jeszcze dla was dobrą wiadomość. Zachowałam ją na koniec, żeby was rozweselić. Teraz dopiero wstrzymajcie oddech!
Spróbowaliśmy wykrzesać z siebie trochę zapału, lecz musiało to wyglądać żałośnie.
– Słuchajcie, dzieci! – kontynuowała. – Moi rodzice są bogaci! Nie tacy średnio zamożni albo zamożni. Oni są bardzo, bardzo bogaci! Obrzydliwie, nieprawdopodobnie, nieprzyzwoicie bogaci!
Kiedy to mówiła, jej oczy błyszczały z podniecenia.
– Mieszkają w pięknym, dużym domu w Wirginii. Takiego domu jeszcze nie widzieliście. Znam go, tam się urodziłam i dorastałam. Gdy go zobaczycie, nasz w porównaniu z nim wyda się wam zwykłą chatą.
W końcu powiedziała nam to, co chciała powiedzieć:
– Dzisiaj przeprowadzamy się do domu moich rodziców. Będziemy z nimi mieszkać.
Była rozpromieniona i podekscytowana nadarzającym się sposobem rozwiązania naszych problemów. Mimo to, z nieznanych mi powodów, unikała spojrzenia nam prosto w oczy. Czułam, że coś ukrywała.
Ale ona była naszą matką, więc musieliśmy jej zaufać, nie mogąc zwrócić się o pomoc do taty.
– Mamo, bliźnięta są już zmęczone. Trzeba podać im obiad – powiedziałam, próbując sprowadzić ją na ziemię.
– Czas na obiad będzie później – odburknęła zniecierpliwiona. – Trzeba zrobić plany, spakować rzeczy. Przecież dziś jeszcze musimy złapać nocny pociąg. Dzieci ten jeden raz mogą poczekać. Cathy, wszystkie wasze rzeczy muszą zmieścić się w dwóch walizkach. Chcę, żebyście zabrali tylko najbardziej niezbędne ubrania i małe zabawki. Ty wybierzesz wszystko to, bez czego, według ciebie, maluchy nie mogą się obyć – zarządziła mama, a potem szybko dodała: – Przykro mi, ale nie możemy wziąć ze sobą więcej niż cztery walizki, a ja potrzebuję co najmniej dwóch na swoje rzeczy.
To się naprawdę działo! Mieliśmy jechać i zostawić wszystko. Musiałam upchnąć nasze rzeczy do dwóch walizek, a przecież Potargana Anna sama z powodzeniem mogłaby wypełnić jedną z nich. Jak mogłabym zostawić moją najbardziej ukochaną lalkę, którą dostałam od taty, gdy skończyłam trzy lata? Załkałam.
Siedzieliśmy zaszokowani, wlepiając oczy w mamę, która czuła się jakoś nieswojo. Poderwała się z miejsca i zaczęła krążyć po pokoju.
– Jak już powiedziałam, moi rodzice są szalenie bogaci. Nie macie się czego obawiać. Kupię wam wszystko, czego zapragniecie, jak tylko będziemy na miejscu.
Obrzuciła mnie i Christophera badawczym spojrzeniem, a potem szybko się odwróciła, aby ukryć twarz.
– Mamo – odezwał się Christopher – czy coś jest nie tak?
Zaskoczyło mnie, że mógł w ogóle o to zapytać, skoro było bardziej niż oczywiste, że wszystko było nie tak.
Mama nie przestawała krążyć po pokoju, a jej długie nogi ukazywały się w rozcięciach zwiewnego, czarnego negliżu. Nawet w żałobie była piękna. Była taka piękna i ja ją tak bardzo kochałam – och, jak ją wtedy kochałam!
Jak myśmy ją wszyscy wtedy kochali…
– Skarby – zaczęła – cóż mogłoby być złego w mieszkaniu w takim dużym, wspaniałym domu, jaki posiadają moi rodzice? Urodziłam się tam i dorastałam z wyjątkiem lat, które spędziłam w szkole. To naprawdę wielki dom. A oni ciągle dobudowują nowe pokoje, chociaż tylko Bóg wie po co.
Uśmiechnęła się, ale w tym uśmiechu było coś fałszywego.
– Jest jednak pewna rzecz, o której chciałabym, abyście wiedzieli, zanim spotkacie mojego ojca, a waszego dziadka… – zająknęła się, a potem znów uśmiechnęła się w ten nieprzyjemny sposób. – Wiele lat temu, gdy miałam osiemnaście lat, zrobiłam coś, czego wasz dziadek i babcia nie poparli i nie pochwalili. Za to, co zrobiłam, mój ojciec wykreślił mnie z testamentu i wydziedziczył. Zostałam, jak to elegancko nazwał wasz tata, pozbawiona łaski. Na szczęście nie miało to dla niego żadnego znaczenia.
Nie mogłam wyobrazić sobie mamy robiącej coś tak złego, za co nawet własny ojciec odwrócił się od niej i odebrał, co jej się należało.
– Tak, mamo, dokładnie wiem, o co ci chodzi – wyrwał się Christopher. – Zrobiłaś coś, czego nie zaakceptował twój ojciec, więc, chociaż byłaś wliczona do spadkobierców, on, zamiast się dobrze zastanowić, kazał prawnikowi wykluczyć cię z testamentu. W związku z tym nic nie odziedziczysz z jego ziemskich dóbr, gdy on odejdzie do lepszego świata.
Uśmiechnął się szeroko, zadowolony, że wie więcej ode mnie.
– Tak, Christopherze – przytaknęła mama. – Nie otrzymam niczego z bogactwa mojego ojca i przeze mnie wy także. Ponieważ jednak jestem jedynym żyjącym spadkobiercą, mam nadzieję odzyskać jego miłość i łaskę. Kiedyś miałam dwóch starszych braci, ale obaj zginęli w wypadkach i teraz pozostałam tylko ja – powiedziała z gorzką ironią.
– Chyba powinnam wam coś jeszcze wyznać – odezwała się znowu po chwili głębokiego zastanowienia. – Wasze prawdziwe nazwisko nie brzmi Dollanganger, lecz Foxworth. Pamiętajcie, że to bardzo ważne nazwisko w Wirginii!
– Ależ mamo! – krzyknęłam zaszokowana. – Czy podanie fałszywego nazwiska w naszych metrykach urodzenia nie jest przestępstwem?
– Na miłość boską, Cathy, oczywiście, że nazwisko można zmienić legalnie – odpowiedziała rozdrażniona. – Nazwisko Dollanganger należy do nas, choć tylko w pewnym sensie. Wasz tata zapożyczył je od swoich przodków. Był to pewnego rodzaju żart, który przy okazji bardzo dobrze spełnił swoje zadanie.
– Jakie zadanie? – zapytałam. – Czemu miała służyć taka zamiana?
– Cathy, jestem zmęczona – mówiła zniecierpliwiona mama. – Już wkrótce wszystkiego się dowiesz, wszystko ci wyjaśnię, ale teraz, proszę, pozwól mi złapać oddech – skończyła i nie dała mi więcej dojść do słowa.
Czułam się zagubiona, zresztą Christopher chyba także. A więc najpierw dowiedzieliśmy się, że jacyś tajemniczy ludzie przyjdą zabrać nam wszystko, włącznie z naszym domem. A potem, że nasze własne nazwisko nie jest naprawdę nasze.
Bliźnięta już prawie spały. Na szczęście i tak były za małe, aby cokolwiek z tego zrozumieć. Nawet ja nie rozumiałam. Byłam dwunastoletnią dziewczyną, właściwie prawie kobietą, lecz nie mogłam pojąć, dlaczego mama nie sprawiała wrażenia w pełni szczęśliwej z powodu podróży do domu, do rodziców, których nie widziała przez piętnaście lat. Wiadomość o ich istnieniu była zresztą kolejną rewelacją tego zwariowanego popołudnia. Pomyślałam, że początek życia naszych rodziców wcale nie był związany z naszym, że długo przed nami żyli sprawami, o których my dotychczas nie mieliśmy zielonego pojęcia.
– Mamo – zagaił nagle Christopher – ten piękny, wielki dom w Wirginii z pewnością jest miły, ale nam podoba się tutaj. Mamy tu przyjaciół, wszyscy nas znają i lubią, dlatego nie chcę się stąd wyprowadzać. Czy nie mogłabyś spotkać się z prawnikiem taty? Być może on znalazłby jakiś sposób, abyśmy mogli tu zostać, zachowując dom i nasze meble.
Z entuzjazmem poparłam brata.
Wtedy mama podbiegła i upadła przed nami na kolana.
– Czy myślicie, że nie zastanawiałam się nad sposobem pozostania tutaj? Uwierzcie mi, absolutnie nie ma takiej możliwości – wyznała, szlochając. – Nie mamy pieniędzy na opłacenie rachunków! A nawet gdybyśmy mieli, nie potrafiłabym sama utrzymać czwórki dzieci i siebie. Nie mam takich zdolności ani predyspozycji. Spójrzcie na mnie.
Powiedziawszy to, uroczo rozłożyła ramiona, demonstrując swoją delikatność, piękno i… bezradność.
– Wiecie, kim jestem? – tłumaczyła dalej. – Jestem piękną, lecz niepraktyczną ozdobą. Tak zostałam wychowana i teraz jest za późno, żeby to zmienić. Nie nauczono mnie niczego, co naprawdę mogłoby mi się przydać w życiu, poza jednym: jak zdobyć męża, który zdołałby zapewnić mi egzystencję na odpowiednim poziomie. Nie umiem nawet pisać na maszynie ani nie jestem dobra w rachunkach. Ach, prawda, umiem pięknie haftować, tyle tylko, że tego rodzaju zajęcie nie przynosi żadnych pieniędzy, a bez pieniędzy po prostu nie da się żyć. Prawda jest bowiem taka, że to nie miłość rządzi światem, lecz pieniądz.
Tymczasem mój ojciec ma tak dużo pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić. Poza tym ma sześćdziesiąt sześć lat i umiera na serce. Myślę, że już długo nie pożyje. Może dwa, trzy miesiące, ale to wystarczy, żeby odzyskać, co mi się należy. Kiedyś bardziej mu zależało na mnie niż na którymś z synów, więc uzyskanie przebaczenia nie powinno być trudne. Sprawię, że znów mnie pokocha i na powrót wpisze do testamentu. Wiem, że mi się uda, bo jestem z jego ciała i krwi, a to jest coś, co dla niego w obliczu śmierci stanowi bezcenną wartość. Ten schorowany starzec najzwyczajniej potrzebuje spadkobiercy, który uczyni go nieśmiertelnym i zagwarantuje ciągłość jego dzieła. Tylko ja mogę to uczynić, ja i moje dzieci, które noszą w sobie jego cząstkę.
Obiecuję, że przez jedną noc przygotuję go na spotkanie z wami. Kiedy wreszcie was zobaczy, będzie oczarowany czworgiem pięknych, doskonałych w każdym calu dzieci. On musi was pokochać – każde z was. A gdy już umrze, całe to ogromne bogactwo będzie moje! Moje i wasze! Wtedy raz na zawsze uwolnimy się od długów, będziemy mogli pojechać, gdzie tylko zechcemy, kupować wszystko, czego dusza zapragnie! Co ja mówię? Będziemy mogli robić po prostu to, na co tylko przyjdzie nam ochota!!! Zrozumcie, tu nie chodzi o jakiś milion czy dwa, ale o wiele, wiele milionów – może nawet miliardów! Ludzie posiadający takie pieniądze nie mają poczucia ich rzeczywistej wartości. Och, dzieci, trudno wam sobie wyobrazić, jaką potęgą zarządza wasz dziadek, nawet teraz, gdy zbliża się do smutnego końca. W jego posiadaniu są banki, linie lotnicze i oceaniczne, hotele i domy towarowe. Wasz dziadek jest geniuszem. Wszystko, czego dotyka, zamienia w złoto.
Siedziałam z otwartymi ustami, zahipnotyzowana siłą jej pasji, która eksplodowała w chwili, gdy mama zaczęła mówić o szansie odziedziczenia majątku dziadka. W jednym momencie uległa przeobrażeniu, już nie była bezradna, lecz pełna determinacji. Christopher wlepiał w nią oczy z niedowierzaniem. Nie było sposobu nie poddać się mocy jej sugestywnej wizji. Już widziałam siebie w tym ogromnym domu, ogromnym i bogatym jak pałac, którym włada nasz tajemniczy dziadek, do złudzenia przypominający Króla Midasa. Wkrótce mieliśmy go poznać i dzięki jego pieniądzom ujrzeć świat rzucony do naszych stóp. Tak oto wkraczaliśmy w inne, niewiarygodnie bogate życie, w którym miałam być traktowana niemal jak księżniczka.
Mimo to wcale nie czułam się szczęśliwa.
– Cathy – podtrzymywał mnie na duchu Christopher – bez względu na wszystko, to i tak tylko od ciebie zależy, czy zostaniesz baletnicą. Za pieniądze nie można kupić talentu, nie można też stworzyć lekarza z lekkoducha. Zanim jednak nadejdzie czas, gdy będziemy musieli spoważnieć i poświęcić się naszemu powołaniu, spróbujmy po prostu dobrze się zabawić.
Podczas pakowania okazało się, że poza małym pierścionkiem z oczkiem w kształcie serca nie mogę zabrać z sobą niczego, co dostałam od taty. Najbardziej rozpaczałam z powodu srebrnej pozytywki, którą ze względu na jej dużą wartość również postanowiono mi odebrać. Tylko dzięki Christopherowi jakoś dałam sobie radę w tych ciężkich chwilach. Mój brat, jakby zainspirowany przez mamę, był przekonany, że jak tylko zostaniemy bogaci, życie przekształci się w jedną wielką zabawę.
Po raz ostatni spoglądałam na srebrną pozytywkę, w której po otworzeniu wieczka różowa balerina wykonywała wdzięczną arabeskę przed miniaturowym lustrem. I po raz ostatni słuchałam delikatnych dźwięków melodii: Tańcz, baletnico, tańcz…
Mój Boże, mogłam ją ukraść, gdybym tylko miała gdzie schować.
Stałam na środku pokoju, w którym każda rzecz przypominała jakieś zdarzenie z przeszłości. I nagle całe dzieciństwo, tak szczęśliwe dla mnie, stanęło mi przed oczami. Jakżeż trudno było pogodzić się z myślą, że już wkrótce wszystkie jego ślady ulegną rozproszeniu. Nie chciałam stąd wyjeżdżać, nie chciałam stracić tego miejsca, gdzie wspomnienie ojca było tak żywe.
– Cathy – zawołała mama – nie stój tak i nie płacz. Pokój jest tylko pokojem. Zanim umrzesz, będziesz mieszkała jeszcze w wielu pokojach, więc przestań się mazać i skończ pakować walizki.
Zanim umrzesz, będziesz mieszkać w tysiącu pokoi, szepnął mi do ucha jakiś głosik.
I ja mu uwierzyłam.