- W empik go
Kwitnące niebo - ebook
Kwitnące niebo - ebook
Autorka w swoim najnowszym tomiku pragnie przekonać Czytelnika do zastanowienia się nad jego rolą w teraźniejszości. Zachęca, aby Odbiorca poezji przystanął i (choć przez chwilę) głębiej się zamyślił, intensywniej niż na co dzień. Treść tej książki dotyczy przede wszystkim samotności wśród tłumu, nieurzeczywistnionej miłości, schematyzowania, melancholii, niekiedy nawet śmierci i tego, co może mieć po niej miejsce. Wiersze są trudne w odbiorze, ale raczej warto poznać je nieco bliżej.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-678-3 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
powracasz
choć niebieskookie gwiazdy
nie wskazują dziś dalszej drogi
znów jesteś
mimo że ból przynosi spokój i ukojenie
nie wiem czy warto
budować kolejny mur
kochać się w świetle które przydaje
moim oczom uśmiechu
ciało
rozpięte na plastikowym krzyżu
wciąż nie jest przyzwyczajone
do walki
słowa nadal udowadniają
pocałunki także mogą być
przegadane
zmysły truchleją
pod kolejną warstwą powietrza
kłócą się z dotykiem
jaki sercem nanosisz na nadgarstki
proszę pomóż mi
odszukać człowieka
pośród tych ociężałych produktów ubocznych
pośród drzazg tkwiących
w kościstym sercu
nie reaguj na smutek
jeszcze większym szczęściem
nie sprzeczaj z cierpieniem
które zawsze kończy się
w twoich ramionach
boli
przeszywa mnie twój oddech
słońce odbiera resztkę
pieczołowitej pieszczoty
serce faluje na wietrze
dusza pokrywa się gęsią skórką
to będą dobre czasy
to będzie dożywotnia chwila
wytchnieniasny występują z brzegów
przepraszam nie mogę obiecać
twojemu powszedniemu życiu
zbyt wielu jaśniejących słów
nie przysięgnę młodzieńczej wieczności
że muszę kochać dożywotnio
usiłuję przedostać się
przez tę granicę
między melancholią a niebem
staram się aby sny
były gotowe do bezsennych złudzeń
czas wzlatuje
ponad człekokształtnymi pytajnikami
gardzi gwiazdami
które pragną prawdziwych wzruszeń
wiem
przepełnia mnie bezkres
kończący się w moich ustach
szukający drogi ucieczki
z zaciśniętej pięści serca
w ciele
znów kotłuje się nieporządek
sny występują z brzegów
niebiosa różowieją
choć słońce pękło jak zbyt słona myśl
niedostosowany do nadziei krzyk
wołanie
którego nie sposób usłyszeć
które odziera ciało z cierni
samotności nie zrozum źle
moje zmysły dryfują
w twoich łapczywych dłoniach
łza przepędza nieskromną tęsknotę
namiętność płoszy lęk
zadomowiony w moim świecie
zmartwychwstały na piedestale
przegranych pocałunkówiść pomalutku
bolą mnie odciski twoich ust na skroniach
bolą słowa które wycelowałeś
prosto w niepokonany sen
nie chcę słyszeć
twojego przyśpieszonego oddechu
przestrzelona tęsknoto
nie chcę czuć obaw
które wznoszą we mnie czerstwe usta
zapisuję na marginesie
moje kolejne epitafium
papier przesiąka łatwowiernym oddechem
ołówek kruszeje w za dużej dłoni
znów marnuję łzy
jakie kolekcjonowałam
przez tyle pokoleń
śnię na przełaj o sensie teraźniejszości
składam ciało w zbyt dużej kołysce
moje myśli
skąpane w cierpieniu
stają na baczność
kiedy tuż obok przemyka
zjełczała wina
jątrzą się we mnie bezludne godziny
sumienie nie potrzebuje już spełnienia
nicość usycha
od nadmiaru ciszy
znów kocham się w bezsensownej jawie
znów delektuję straconą wiecznością
samolubnym niebem
uczącym mnie iść pomalutkuczarna perła namiętności
nie wiem czy to warto śnić
wciąż pod prąd
nie mam pewności czy opłaca się
żyć kiedy dusza jest
przeciwna ciału
chciałabym zostawić w spokoju
ten przeklęty czas
lecz obojętność znów drąży
prześwietlone serce
gładzi niedokończone zmysły
zamiast popielatych łez
pozostało mi niebo
naiwnie zielone
o cytrynowym smaku
kłębią się we mnie nieskromne chwile
kiedy to dusza zrzuca ciało
pod powieką lęgnie się
czarna perła namiętności
jestem bezpieczna dopóki gwiazdy
nucą mi tę samą balladę
której nauczyły mnie
twoje rozpostarte usta
tańczę
choć moje wspomnienia
nie mają poczucia rytmu
choć nie należę do snu co jątrzy się
we mnie niby stracona epoka
niby odblask drażniący sumienie
współistniejący z nadzieją
pękła we mnie gwiazda
popłynął miąższ
oddech stał się zbyt przypadkowy
odnajdę drogę
nawet jeśli będzie to droga ostatniadroga powrotna Boga
czy to co zwiemy
przypadkowym pocałunkiem
kwitnie równie dobrze
jak wiosenne niebo
czy to o czym marzyliśmy
przez całą przyszłość
musi skończyć się na wstępie
iskrzy się nasza wspólna krew
lśni noc której utrącono
wszystkie najwykwintniejsze konstelacje
uzurpatorski wieczorze
ześlij mi odrobinę smutnego dotyku
podaruj ból który da
najpiękniejsze owoce
na wstępie mojego listu
pożegnalnego
chciałabym ująć myśli
które odebrała mi nadzieja
jakie przepadły bez słowa wyjaśnienia
zamiast kochać
chciałabym poczuć smak twojej duszy
wywęszyć krztynę świetlistego raju
wiem
wieczność zatruwa mój strach
nadaremne spojrzenia
prosto w usidlony chaos
proszę wykradnij mi samotność
umieść łzy na cokole wspomnień
pokaż słońce
którego dotąd nie znałam
nie trzeba myśleć zbyt wiele
pamięci jest dość
żeby umknąć z oków cienia
pokazać Bogu drogę powrotnązbyt trudne nazwisko
moje łzy
wzdęte od głuchoniemego smutku
mój uśmiech gasnący wraz
z gwiazdami o poranku
samotność posępna jak niebo przed burzą
ciało pozbawione snów
marzenia bez prawa do spełnienia
melancholio znów wprosiłaś się
do mojej autobiografii
do niewyczerpanych myśli
którym nikt jeszcze nie nadał przynależności
którym tak trudno uwierzyć
w przeznaczenie
niestety wciąż szukasz dłoni
by rozgarnęła łzy
nadal brak ci blasku
żeby osuszył sumienie
w moim sercu roi się od cieni
którymi usiłowałam cię nakarmić
nasycić czas
który nie doczeka się świtu
nie pojmie bezmiaru mojej pamięci
boli
tak bardzo boli los
co nie może wyprzeć się nadziei
nie potrafi umrzeć tak
by nikt tego nie dostrzegł
po twoich niedokonanych pocałunkach
pozostało tylko współczucie
wyrok jakiego nigdy nie zrozumiem
z jakim się nie zjednoczę
proszę pozwól
żeby zdeptał mnie tłum
a samotność na przeludnionej wyspie
nadała mi zbyt trudne nazwiskotwój lęk jest dowodem
nie potrafię zaczekać
na ciepłolubny poranek
nie potrafię wskrzesić sennego światła
aby kojarzyło mi się z milczeniem
zadanym twoim krzykiem
nie
zbyt wiele przeszkód czeka
abym wierzyła w istnienie nadziei
żebym ufała niebu
że aż do końca pozostanie lazurowe
tak dotkliwie cytrynowe
zanim jeszcze jedna godzina
wprosi się do mojego życiorysu
zanim świat przestanie kręcić się
wokół własnej osi
zagasną ostatnie morskie latarnie
odejdą gwiazdy
osierocone przez Boga
twój lęk jest dowodem
jak wiele snów
może zmieścić się w sercu
jak wiele prawdy mieści się
w jeszcze jednym przypadkowym słowie
cicho
cicho jest dziś w moim niebie
jeszcze ciszej niż tam gdzie sny
nie martwią się o swój los
gdzie wieczność roni kolejną nienarodzoną łzę
zanim lęk potoczy się echem
po moich sennych przywidzeniach
podzielę się z tobą moją wiarą
wyczekiwaniem na przeklętą nocpopadam w sen
smutek zgubił drogę powrotną
do domu
noc odarta z ostatniej leciwej gwiazdy
przybiera barwę zasępionych ust
boję się
tłamsi mnie cisza
to co niepokonane odleci
z ostatnim letnim tchnieniem
przepadnie bez wieści
bez skrupułów
bez ceregieli nadajesz imię
moim urojeniom
bez słowa skargi akceptujesz życie
które zesłała ci niepamięć
boli mnie sen
co zastąpił mi własny świat
dokucza krzyk
wydarty z sideł nocy
zanim przestanę posłusznie lśnić
zanim wzniosę kolejny mur
zadaj mi dotyk zadaj pokutę
z jaką boję się pojednać
za którą tęsknię choć niedosyt
odbiera mi resztkę samotności
popadam w marazm
zagłębiam się w porannych mgłach
jednak to co tkwi w spojrzeniu
nie jest szaleństwem
a prawdą
wyjątkową w swoim urodzaju
nieprzejednaną niby cień
co wiedzie mnie poza granice fantazji
zanim dzień uśmierzy mój szept
zanim przeklnę tutejszy czas
przyjrzyj się piętnu moich kroków
skazom na powiekachpokryj mnie dotykiem
na wstępie tego ostatniego listu
pragnę podarować ci
kilka moich niespełnionych marzeń
garść bezludnych pragnień
krztynę świeżego powiewu
łyk zdrowej melancholii
wielokrotnie usiłowałam liczyć
na przeklęte słowa
pragnęłam czuć nostalgię tutejszej galaktyki
ból okazał się silniejszy
lęk zaczął kojarzyć się
z moim życiorysem
wielokrotnie usiłowałam obłaskawić
natrętny oddech
natarczywe bicie serca
ale moje myśli ginęły pośród tłumu
moja wieczność stawała się skargą
na zbyt dosadną duszę
na odległość z którą zdążyłam się zżyć
w mojej krwi rozgościł się
zbyt prawdziwy poranek
żeby nieść obojętność
dla przerysowanych uśmiechów
żeby pozwolić nostalgii narodzić się
od nowa
i nie chcę płakać
choć moim wrogiem jest cień
a wiatr odbiera ostatnią krztynę powietrza
nie mogę iść dalej
wbrew łzom zasianym twoją dłonią
wbrew wspomnieniom
jakie nie noszą jeszcze imienia
pokryj mnie dotykiem
przykryj szczelnie kochającym słowem
będzie jak dawniej pośród licznych serc
pośród ciał które tak walczą
o odrobinę swobodyznoszony kir
pragnę przykryć się marzeniami
niby mocno znoszonym kirem
wyblakłym całunem
pragnę schować się za plecami samotności
aby strzegła wejścia do przyszłości
jaśniała niby pierwszy wiosenny sen
czuję wyraźniej jak świt
stopniowo pozbawia mnie ciała
jak poranek przedziera się
do umysłu
miłości
co ty wyprawiasz z nadzieją
jak możesz podchodzić tak blisko
zaglądać w czeluści nieba
nie mogę ci uwierzyć
bowiem to co mam
jest ostatnim tchnieniem wiatru
ostatnim spojrzeniem prosto w twarz
kłamstwem któremu należy się prawda
prowadzę nierówną walkę
z gwiazdami
usiłuję przypodobać się światu
nucąc znów tę słoną balladę
marząc o ciszy która dorówna
moim wspomnieniom
stanie się niepodrobionym czasem
wręczam ci bez okazji
mój życiorys
zrób z nim co tylko zechcesz
podarowuję ci lęk i niepewność
że to w co wierzy człowiek
nie świadczy o jego człowieczeństwiew nieznanych objęciach
sercem namalowałeś na ścianie
piękniejszy doskonalszy świat
duszą zburzyłeś niepokonany mur
który wznosiłam w sobie
przez całą kadencję
pozostałam radośnie naga
do bólu szczęśliwa
że ten sam los wskrzesił
pod powiekami wierne łzy
identyczne słońce
zarysowało dla mnie świeży czas
to co najuboższe
powróci pod postacią idyllicznych myśli
niepowtarzalnych słów
za jakie nie będę musiała płacić
które otrzymam w podziękowaniu
za parę posępnych pocałunków
dziś jaśnieje we mnie niebo
z pozoru stracone
lecz tak oddane naszej wędrówce
po nietutejszych czarno-białych łąkach
po pustyniach gdzie każde ziarenko
rozkwita niby łza
po oazach które nie są przywidzeniem
po archipelagach okrutnie bezludnych
tam jątrzą się
nasze wyśmienite rany
pewnego razu zaczerpnę powietrza
serce pójdzie dalej
bez pośpiechu
miłość zatraci swoje źródło
samotność ocknie się
w nieznanych objęciachczerstwa gleba
od kiedy odległość przypomina ciało
któremu odmówiono posłuszeństwa
od kiedy czas przewyższa
najwyższe wzgórza
pagórki strome jak milczące pragnienia
brakuje mi snów by nakarmiły mnie
chlebem powszednim nadziei
które podałyby kielich
pełen martwych cieni
moje łzy jak zwykle milczące i pokorne
stają dziś w gardle
nie sycą czerstwej gleby języka
smutek
ten obrazoburczy hipochondryk
znów posiadł moją przesuszoną duszę
zaczął kojarzyć się z godzinami
które pozostały do wybuchu
kolejnego szeptu
do nawoływania wiatru o odrobinę ciepła
krztynę szczęśliwej samotności
chciwe są moje kolejne dni
jeszcze trudniejsze od poranków
dających jedynie okruchy
dawnych skojarzeń
dzielących się przestrzenią
która rani moje stopy krzywdzi ciało
zaginione w tym ciasnym korowodzie
zagubione w kolejce
po wyrzuty sumienia
kiedy już znikniesz za zakrętem
nie oglądaj się za przyszłością
nie patrz w niebo przebite
samotną strzałą
horyzont przekłuty cierniem
niedopasowanego słowanie chcę cieszyć się kłamstwem
odnalazłam cię pośród łez
do których nie pasuje żaden smutek
odnalazłam między snami
które nigdy nie kojarzą się z prawdą
byłeś tam
schowany we własnym ciele
z wrakiem duszy w objęciach
z twoich oczu ziała śmierć
na ustach ciążył niepokonany lęk
dawno zapomniałeś
na czym polega życie
jakimi zasadami kieruje się pustka
twoje serce nie chciało zmartwychwstać
obojętność przezierała
z każdej łzy
świeży ból
obezwładniał moje stracone kroki
nadszedł taki dzień
kiedy rozpierzchły się mgły
kiedy księżyc taktownie
odwrócił twarz
a niebo pękło od przesytu gwiazd
pośród niepotrzebnych marzeń
odnalazłam zarodki strachu
który pragnęłam ci zadedykować
w moim oku ugrzęzła kolejna łza
od ust odpadł przywłaszczony uśmiech
nie chcę potulnie kochać się
ze snami
nie chcę cieszyć się
kłamstwem
polegać na ciszy
pewnego świtu odrzucę całun
odnajdę zadurzony w sobie świat
odszukam to co zostało mi
po twoich myślach
co pragnę ukryć przed światłem nocyurodzić się na wszelki wypadek
zostawiłam
po drugiej stronie światła
moje najczystsze łzy
osamotnione wspomnienia z czasów
kiedy życie było proroczym snem
opuściłam mimo wszystko
najcudowniejsze myśli
które mogły stać się nieznanymi słowami
smutkiem nie do pary
wiesz nawet życie nie potrafi zrozumieć
jak wiele czasu potrzeba
by wskrzesić uśmiech pogodzić się
z kłamstwem
jak zwykle ciepłolubnym
do bólu znikomym
w moich za ciasnych ustach
jątrzy się ziarenko obietnicy
rozkwita nieznany element
który mógłby wręczyć mi
niewidomą przyszłość
zaprzepaszczone wyobrażenia o tym
co ludzkie lecz okrutnie samotne
nie wiem jak należy śnić
aby ciało przestało odmawiać posłuszeństwa
wieczności
spoliczkuj moje serce
stań się duszą dla jakiej opłaca się
urodzić na wszelki wypadek
i choć trawi mnie obłęd
choć zniewala szaleństwo
przykryj się moim cieniem
otul melancholią
która przybyła tu nie w poręwidmo ostateczności
światło zgasło
wraz z pierwszym uderzeniem serca
z niedokończonym listem
pożegnalnym
odblask zginął pośród mętnych złudzeń
pomiędzy słowami bez prawa bytu
oddech moich snów
jest ciężki lecz spokojny
tak jakby cisza wybudziła je
z cierpienia
jakby w sercu zagnieździł się świeży lęk
cóż począć kiedy krwawi sumienie
kiedy życie przechodzi
na drugą stronę czarnej rzeki
dziś nazywam moje łzy po imieniu
wymyślam sobie prawdę
by strzegła naiwnych wzruszeń
pomagała zapomnieć o przyszłości
to co bolesne
nie jest dziś mrzonką tylko idyllą
w której wdzięcznie się pogrążam
w jakiej szukam odległej
teraźniejszości
płonie we mnie zarodek duszy
lecz to co obojętne
nie przychodzi ze skargą
nie objawia się niesprawiedliwym
zakochana w tęsknocie
proszę o jeden księżycowy uśmiech
o jedną słoneczną łzę
aby pomagała lśnić dalej
bez skrupułów
bez widma ostatecznościod dziś będzie inaczej
jak uciec przed życiem
które wyraźnie się nastręcza
jak pozbyć się duszy
co wciąż odmawia zmysłom posłuszeństwa
przepełnia mnie gorycz
zanurzam się w łzach zmieszanych z ciszą
czas nie chce odejść
osierocona przez pragnienia
pozbawiona wiary w czułostkowy sens
błąkam się między bólem a radością
usiłując uciec
przed przeterminowanym powietrzem
pragnąc pozbawić śmierć
resztkę zdrowego rozsądku
pozostanie we mnie niedokończona noc
łasa na obolałe przywidzenia
zadurzona w milczeniu
które tłamsi zeschnięty liść języka
nie kojarzy się już
z nowo narodzonym lękiem
od dziś będzie inaczej
wzejdą ostatnie w tych stronach gwiazdy
wzejdzie prostoduszne niebo
aby zachwycić nas resztką pamięci
nauczyć naszą rzeczywistość
powolnej nadziei
smutku który znajdzie uosobienie
w twojej duszy
w twoim nadszarpniętym oddechu
nie będzie już ani wiary ani obojętności
wszystko stanie się ciałem
przesiąkniętym tęsknotą za czymś
co nigdy nie przebudzi się z marzeńbezdzietna dusza
poczęty z niewiadomego
oddany niepokonanej pamięci
czy słyszysz blask spadających gwiazd
czy rozumiesz ile słów potrzeba
aby ubrać w nie milczenie
doskwiera mi niebo
skażone lustrzanym odbiciem snów
przeobrażone w przestrzeń
do której trudno dopasować duszę
do jakiej prowadzi
tak uroczyste pobocze
boli mnie spojrzenie szkarłatnych oczu
dolega uśmiech na przekór świetlisty
ogołocony z cierni
twoje objęcia
posępne niby ostatnia gwiazda o poranku
zbyteczne jak kończący się dzień
przygarniają mój strach
okrutną bliskość
wiarę w to co powróci
w niewłaściwych modlitwach
przyjdź w ostateczności
oderwij smutek z naszych twarzy
pozbaw źródła tęsknoty
zanim pokonam w sobie wieczność
zakocham się w twoim cieniu
w bezdzietnej duszyprzekląć czas
przybywasz tu znów na próbę
kojarzysz się ze snem wyzbytym
oków ciała
czy jesteś tutaj aby przekląć czas
narodzony nieposłusznie
w moich dłoniach
wskrzeszony z pustki wypełniającej
niebo co czai się
w bezsennych myślach
ustąp miejsca straconym
nikt nie ufa twojej obecności
nikt nie ucieka
przed ciernistym odbiciem
w lustrze
nikt nie boi się odblasku piekła
w rozszerzonych źrenicach
choć jesteś nikt nie słyszy
szeptu twoich śladów
na sumieniu życia
choć jesteś nikt nie czuje
czarnej krwi
nie doświadcza dożywotniej skazy
na rozległej piersi
utknąłeś w kolejnym śnie
z jakim tak trudno się pogodzić
tak ciężko przyozdobić w imię
ukryłeś głęboko swój ból
z dala od nieba
z dala od ziemi
i ja tego lęku będę pilnować
dopóki wystarczy oddechu
nie zabraknie purpurowych chmurniedowład życia
oboje cierpimy na niedowład życia
dokucza nam niestałość łez
obojętność duszy
boję się moich wynaturzonych zmysłów
które mogłyby zaatakować
szkarłatną nadzieję
nie chcę przypisywać tobie
przypadkowego oddechu
pogrążać w tłumie czekającym
na strach
o nie mój niewinny śnie
już nigdy więcej nie odzyskasz
moich pragnień
nie wyrzekniesz się kamienia
do którego się przytulam
w chwilach szczęścia
nie rozbieraj mnie z resztek ciała
nie próbuj doszukać się ballady
karmiącej moje serce
przeobrażającej się w nową rzeczywistość
wiem że warto zakochać się
w samotności
zapoznać z gwiazdami
którym skończyło się dzieciństwo
zanim odmierzysz mi pokutę
pokryję myśli płaszczem pasji
z lekka przedziurawionym
ale wciąż pełnym wiary
obudzimy się w nowym świecie
gdzie nie będzie już złudzeń
nie będzie prawdy rzuconej na żer
rychłej tęsknotyucieczka przed dotykiem
nie chcę aby moje ciało
stało się pożywką
dla najlepszych snów
nie chcę aby światło z moich ust
utkwiło w drzwiach
ograbionych z dziurki od klucza
boję się
że czas ten naiwny obrazoburca
będzie oczyszczał z łez moje skazy
że stanie się siedliskiem
nowo narodzonych wyobrażeń
boli mnie twoja gwiazda
samotne słowa nie wywierają
na nikim wrażenia
jestem tutaj tylko po to
aby przyśnić naszą proroczą teraźniejszość
zaufać kłamstwu
wbitemu po rękojeść
w moje najlepsze myśli
pewnego razu zabrakło mi serca
aby ocknąć się w twoim bólu
żeby przekonać się do gwiazd
które wciąż czekają
na powrót nocy
moje przygnębione ciało
szuka ucieczki przed dotykiem
omija twoje dłonie
gotowe do namiętności
przesycone skargą
na oddalenienadeszła nie w porę
nie znam takich milczących słów
które zamiast cienia
niosłyby porzucone naprędce paragrafy
nie rozumiem myśli
mogących zastąpić prawo do szczęścia
bolesnym przyzwyczajeniem
do kłamstwa
moja smutna cytrynowa rzeko
potęgo rozrzewniona lękliwie i obco
dlaczego jesteście tak bolesne
tak nieprzygotowane
do jeszcze jednego poranka
przemawia przeze mnie siła
znana doskonale najsłabszym
słońce pokryte skazami lęku
wzejdź proszę nad moją pustelnią
dodaj siły przetrąconym płucom
obiecaj bezkres
w którym tak łatwo się zanurzam
nie rozpoznaję
skąpa pamięci
zadedykuj moim wspomnieniom
kilka naiwnych wzruszeń
parę marzeń wykrzyczanych mimochodem
twoja noc przyszpiliła mnie
do zakrzywionego nieba
skrupuły przeminęły z martwym wiatrem
rozebrana do samych myśli
kocham się w twojej przeszłości
podziwiam niepełnosprawną duszę
co nadeszła nie w poręprośba o strach
poczęty ze światła spadających gwiazd
zrodzony z bólu bez uśmierzenia
nie do twarzy ci
ze współczesnym uśmiechem
do ust nie pasuje ten podryg pogardy
pełen żałoby grymas
co przeistacza się w rychłe proroctwo
wydarte z warg
uniżonych i pokrzepionych
nie rozglądam się
za konającymi łzami
nie szukam na twoim obliczu rysy
co zawistowałaby poczęcie
pierworodnego wszechświata
który pilnujesz mojej tęsknoty
przypomnij mi o prawdziwszej rzeczywistości
zapoznaj z ciałem
jakiego wciąż jeszcze nie rozumiem
w moich krętych żyłach
płonie czarna krew
na jałowej glebie języka dogorywa
ostatnie ziarno miłości
szukam twojego szkarłatnego oddechu
szukam śmiechu
który brzmi jak najpiękniejsza melodia
proszę
pozwól zacząć wszystko
od środka
zgódź się abym zamieszkała
na chwilę na tej wyludnionej planecie
tak smutne twoje oblicze
tak ponura noc
co zrodziła cieniste serce
budzę się z prawdy nanoszonej
chłodnymi dłońmi na ciało
kolejny świt przestał kojarzyć się
z prośbą o strachkrzykliwe milczenie gwiazd
krzykliwe milczenie gwiazd jest dziś
twoim sprzymierzeńcem
to co przypomina ból stanowi świt
skąpany w bezkrwistych mgłach
słowa płynące z twojej duszy
są bezludne i martwe
tak jak konające i puste bywa
słoneczne światło
dopóki lśni we mnie cień
a samotność przynosi smutne pocałunki
będę kojarzyć się światu
z twoim imieniem
z purpurowym dotykiem spojrzenia
nie nadejdzie taka pora
gdy miłość i życie
podadzą sobie ręce
nie powrócą chwile dzięki którym
zmartwychwstały uroczyste sny
podaj mi swą duszę
niech zawiodę ją na wrzosowiska
gdzie zostawiłam wołanie o czas
powróci taka dekada
kiedy rozwieją się wymarłe myśli
kiedy na ciasne niebo wstąpi życie
za którym tak się uganiamy
a jakie nie pasuje do kształtu
naszych marzeń