- W empik go
La Pendola - ebook
La Pendola - ebook
"Podróż do Veracruz upłynęła szybko i pomyślnie. Gdy przybito do brzegu, Sternau i Unger postanowili odprowadzić zakochaną parę do Meksyku. Jacht pozostał w porcie pod opieką marynarzy. (...) Na koźle siedział woźnica, trzymając w ręku osiem par lejców, a obok niego pachołek stajenny. Chłopak co chwila zeskakiwał z kozła, żeby poprawić uprząż lub podtrzymać pojazd. Przy tej sposobności pakował sobie do kieszeni kamienie, którymi później obrzucał leniwego bądź nieposłusznego muła; kształcił się bowiem w sztuce powożenia. Dobry woźnica był ważną personą, wszyscy nazywali go seniorem. Podczas służby na linii Veracruz — Meksyk otrzymywał około stu dwudziestu pesos miesięcznie oraz wikt. Pod koniec roku, o ile wóz nie został uszkodzony, dostawał jeszcze dwieście pięćdziesiąt pesos premii. W owych czasach niemal każdy Meksykanin był na poły rozbójnikiem. Na traktach zdarzały się często wypadki rabunków i zabójstw. Toteż wszyscy podróżujący dyliżansem musieli być uzbrojeni." (fragment)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-100-4 |
Rozmiar pliku: | 780 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedaleko Moguncji, obok wsi Kreuznach, stała leśniczówka. Był to budynek obszerny, wysoki, zbudowany na kształt zamku. Dawniej mieszkało tu wiele osób, ale w roku 1848 jedynie stary nadleśniczy Rodenstein, nazywany powszechnie ze względu na rangę, otrzymaną kiedyś w wojsku, kapitanem. Tak mu dokuczyła samotność, że zwrócił się do jednej ze swych dalekich krewnych z prośbą, by wraz z córką przeniosła się do niego. Krewną tą była pani Sternau, matka doktora. Wdowa chętnie przyjęła tę propozycję.
Obok zamku mieszkała rodzina sternika Ungera. Składała się z ojca, który rzadko bywał w domu, matki i ośmioletniego chłopca. Kurt, tak bowiem miał na imię mały urwis, był beniaminkiem otoczenia.
Tego dnia wczesnym rankiem kapitan siedział w swej kancelarii pochylony nad jakimiś wykazami. Nie lubił tej pracy, toteż ze złością marszczył brwi, gotów złajać każdego, kto do niego zagada. W pewnej chwili zapukano do drzwi.
— Wejść! — powiedział ostrym tonem.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich Ludwik, pomocnik nadleśniczego, jego prawa ręka i totumfacki. Służył niegdyś w kompanii kapitana i dotychczas przestrzegał wojskowej dyscypliny. Nie odezwał się więc słowem, tylko mocno stuknął obcasami.
— I cóż? — mruknął kapitan.
— Dzień dobry, panie kapitanie.
— Dzień dobry. A to wstrętna historia!
— Co takiego? Znowu skradziono drzewo?
— Ależ skąd! Mówię o tych przeklętych wykazach.
— Tak, to gorsze od złodziei. Chwała Bogu, że nie jestem nadleśniczym.
— Tego by jeszcze brakowało! Znasz się na tym jak kura na pieprzu. Ale o co chodzi?
— Jakiś pan czeka na dole. Chce mówić z panem kapitanem. Powiada, że tylko panu wyjawi swoje nazwisko.
— Przyślij go do mnie.
— Rozkaz, panie kapitanie.
Po chwili wszedł do kancelarii bez pukania wysoki, szczupły mężczyzna w olbrzymich niebieskich okularach na haczykowatym nosie i zapytał:
— Czy to pan jest nadleśniczym Rodensteinem? Teraz dopiero kapitan znalazł okazję do wyładowania swej złości.
Wstał, podszedł do drzwi i wskazując na nie, powiedział:
— Niech pan wyjdzie.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Po prostu dlatego, że sobie tego życzę.
— Ale nie widzę powodu...
— Proszę wyjść! — ryknął kapitan. Nieznajomy cofnął się kilka kroków.
— No już, co dalej? — spytał.
— Niech pan zamknie za sobą drzwi, wejdzie jeszcze raz i przywita się po ludzku.
Po chwili rozległo się pukanie.
— Wejść! — zawołał nadleśniczy.
Nieznajomy, przestąpiwszy próg pokoju, odezwał się z ironicznym uśmiechem na ustach:
— Panie leśniczy, mam pewne powody, dla których ustąpiłem panu. A więc dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Czy mogę prosić o urzędową rozmowę? Jestem komisarzem policji.
— Niech pan siada i streszcza się. Mam mało czasu.
— W pańskim domu mieszka niejaka pani Sternau?
— Tak.
— Razem z córką?
— Tak.
— W jakim charakterze mieszkają te panie?
— Do wszystkich diabłów! W charakterze ludzi. I kwita.
— Zwracam panu uwagę, że mam prawo żądać uprzejmych odpowiedzi.
— Czy moje są nieuprzejme?
— Czy pani Sternau ma jeszcze inne dzieci?
— Tak, syna, lekarza.
— Gdzie on przebywa?
— Mój panie, nie mam ani czasu, ani ochoty wdawać się w sprawy zupełnie mi nie znane. Co jest z tym doktorem Sternauem?
— Rozesłano za nim listy gończe.
— Co takiego? Co pan powiada?
— To, co pan słyszy. Poszukują go w Hiszpanii za usiłowanie morderstwa, kradzież i uprowadzenie.
Kapitan obrzucił komisarza badawczym spojrzeniem.
— Tylko za te drobnostki?
— To pan nazywa drobnostkami?
— Pan mnie nie zrozumiał. Plecie mi komisarz tutaj jakieś duby smalone. Otóż oświadczam panu, że doktor Sternau to dzielny i zacny człowiek. Prędzej mógłbym przypuścić, że to pan jest mordercą, uwodzicielem albo złodziejem. A zresztą, czy pan jest naprawdę komisarzem, czy ma pan jakiś dokument?
— Jak pan śmie mnie legitymować!
— Nie znam przecież pana, a każdy oszust może się podać za komisarza. Niech pan wyjdzie i proszę nie wracać bez legitymacji służbowej!
— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co robi?
— Doskonale. Jeżeli pan nie odejdzie dobrowolnie, każę pana wyrzucić.
— Wrócę tu w asyście. A ponadto zaskarżę pana za stawianie oporu władzy. Nie powinien się pan uważać za udzielnego księcia.
Kapitan zadzwonił. Wszedł Ludwik.
— Ludwiku!
— Słucham, panie kapitanie.
— Wyprowadź tego pana i to już!
— Rozkaz, panie kapitanie — odpowiedział Ludwik, po czym wziął rzekomego komisarza pod ramię i sprowadził ze schodów. Na dole stało kilku służących. Widząc, co się dzieje, pomogli starszemu koledze: komisarz opuścił dom z szybkością pośpiesznego pociągu. Znalazłszy się poza obrębem zamku, zacisnął pięści, przysięgając nadleśniczemu zemstę.
Na dziedzińcu bawił się Kurt, ubrany w piękny zielony strój myśliwski.
— Ludwiku — zapytał — dlaczego wyrzuciłeś tego człowieka? Co on zrobił?
— Obraził pana kapitana.
— A niech go...! Zasłużył na dobrą porcję śrutu! Zastrzelę każdego, kto obraża pana kapitana.
Ludwik nie dając poznać po sobie, że jest zadowolony z odwagi malca, powiedział surowo:
— Do ludzi nie wolno strzelać. Ale mógłbyś na przykład strzelić do lisa.
— Do lisa? — uradował się chłopiec. — Gdzie jest?
— Niedaleko stąd, w dąbrowie. Wytropiłem go wczoraj. Dziś wezmę moje jamniki i pójdę jeszcze raz.
— Czy mogę iść z tobą?
— Dobrze, ale jeżeli mama pozwoli.
— Zaraz zapytam.
Jak strzała pobiegł do matki, która zajęta była karmieniem drobiu na podwórzu. Wpadł między ptactwo i nie stropiony tym, że rozegnał je na cztery strony, zawołał:
— Mamo, mamo, zabiję go!
— Kogo?
— Lisa, który porywa nasze kury. Ludwik go wytropił. W dębinie. Ma się dzisiaj z nim rozprawić. Czy mogę pójść razem z nim?
— Jeżeli Ludwik zechce cię zabrać... Dzieciak już był w sieni.
— Właściwie Ludwik mi niepotrzebny. Takiemu lisowi sam dam radę.
Po chwili wybiegł z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Była robiona na zamówienie. Chłopiec dostał ją od nadleśniczego jako podarek urodzinowy. Na swoje osiem lat, niezwykle rozwinięty zarówno fizycznie, jak umysłowo, umiał również doskonale strzelać.
— A więc idę — zwrócił się do matki. Ucałowała go na pożegnanie.
Ludwik oraz kilku myśliwych czekałq na chłopca przed zamkiem. Towarzyszyła im cała sfora jamników.
Był pogodny, jasny poranek zimowy. Choć śnieg w lesie leżał wysoki na pół stopy, dzieciak szedł raźno. Dotarli wreszcie do nory, wokół której roiło się od śladów lisa. Psy rwały się ostro na smyczach, ale nie spuszczano ich na razie, gdyż chciano się przekonać, czy list jest w kryjówce.
W końcu psy spuszczono. Zniknęły wnet w kniei.
Teraz ustawili się strzelcy. Kurt otrzymał honorowe stanowisko najbliższej wyjścia.
— Uważaj tylko, abyś nie zastrzelił jakiegoś psa — ostrzegał go Ludwik. — Byłby to ewentualnie zupełnie chybiony strzał.
Ludwik miał zwyczaj używać słowa „ewentualnie", przeważnie zupełnie niewłaściwie.
— Taki psi strzał pozostawiam tobie.
Chłopiec przykucnął i wetknąwszy w ziemię gałąź o kształcie widelca, oparł o nią lufę dubeltówki. Nie minęło wiele czasu, a rozległo się ujadanie psów: jamniki wpadły na trop lisa. Z każdą sekundą szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe, aż przekształciło się w piekielny jazgot: psy zmuszały lisa do opuszczenia nory.
— Kurt, uwaga! Podnieś się z ziemi! Zaraz wyjdzie lis! — dyrygował Ludwik.
I rzeczywiście. Z otworu wyskoczyło coś ciemnego. Ludwik wystrzelił. Zwierzę przewróciło się. Równocześnie strzelił Kurt, ale lufę strzelby zwrócił w zupełnie innym kierunku.
— Nareszcie go mam! — cieszył się Ludwik podbiegając do swojej ofiary. Po paru krokach zatrzymał się przerażony i zaklął:
— Do pioruna, co ja zrobiłem?
— Zabiłeś Waldinę — odparł chłopak.
— Tak. To już nie psi strzał, a świński. Nigdy mi się nie zdarzyło coś podobnego. Ale jakim cudem pies wyskoczył przed lisem?
— Bo został ukąszony. Słyszałem jego skowyt.
— Stul pysk, żółtodziobie! — fuknął gniewnie Ludwik.
— Żółtodziobie? A co tam leży w zaroślach? Myśliwi spojrzeli we wskazanym przez Kurta kierunku.
— To lis, naprawdę lis! Leżał tam istotnie, szarpany przez dwa psy.
— Więc jestem żółtodziobem czy nie?
— Uważasz, że ty go zabiłeś? Brednie! To ewentualnie Franciszek lub Ignacy.
Chłopiec, urażony, odwrócił się i zaczął ładować strzelbę.
— Nie, to nie mój strzał. Nie strzelałem wcale — powiedział Franciszek.
— Ani ja — dodał Ignacy.
— Do pioruna! A więc to naprawdę ty strzelałeś? Powiedz mi, szelmo, w jaki sposób wpadłeś na pomysł celowania właśnie w tamtą stronę?
— Powiedziałem ci przecież, że psi strzał tobie zostawię.
Ludwik bardzo się zawstydził. Ponadto żal mu było dobrego, doświadczonego psa myśliwskiego.
— Diabelska sprawa! Co to będzie, gdy się kapitan ewentualnie dowie, że uśmierciłem Waldinę?
— No, trzeba obejrzeć lisa.
Podeszli do zabitego zwierzęcia, odganiając psy. Było stare i zapewne doświadczone. Kula Kurta trafiła je w samą głowę.
— To ci strzał! — pochwalił Ludwik. — Jesteś nie lada zuch! Mając osiem lat zabijasz lisa, gdy ja, stary koń, kładę trupem tylko psa. Zasłużyłem na kilkudniową pakę. Ale muszę cię, chłopcze, wynagrodzić i udekorować po myśliwsku.
Według zwyczaju temu spośród myśliwych, który położy jakieś rzadkie, szlachetne zwierzę, wpina się do kapelusza kawałek gałęzi. Ludwik ułamał gałązkę i chciał ją wetknąć za kapelusz chłopca, ale Kurt cofnął się raptownie.
— Nie potrzebuję tej nagrody. Mówiłeś mi przecież zawsze, że to nagroda honorowa.
— No tak.
— Taką nagrodę może więc nosić tylko ktoś, kto ma honor.
— Do pioruna, nie rozumiem! Przecież masz honor, no nie?
— Czy można nazwać honorowym kogoś, kto się pozwala obrażać?
— Któż cię ewentualnie obraził? — Ty.
— No, no...
— Czy nie nazwałeś mnie żółtodziobem? A tymczasem sam strzelasz jak żółtodziób.
Ignacy i Franciszek uważali to wszystko za żarty, ale Ludwik wziął rzecz zupełnie poważnie. Podszedł do chłopca, zdjął kapelusz i wyciągając do niego rękę rzekł:
— Jesteś dzielny chłop. Widzisz, zdejmuję przed tobą kapelusz. Czy przebaczysz mi teraz, żółtodziobie?
Kurt rzucił mu się na szyję i zaczął ściskać.
— Kocham cię, Ludwiku! A teraz możesz mnie udekorować.
Po chwili z namaszczeniem poprawiał swoją „dekorację".
— I jeszcze jedno. Lis jest mój i sam zaniosę go do domu.
— Za mały jesteś i za słaby.
— Nieprawda!
Chwycił lisa za tylne łapy i podniósł do góry.
— No dobrze. Pomożemy ci, w razie gdybyś się zmęczył.
— Nie. Sam z nim dojdę.
— Ależ to za daleko, nie doniesiesz.
— Będę odpoczywać po drodze.
— Zgoda więc. Zwiążę lisa, weźmiesz go na plecy. A ja będę miał zaszczyt przynieść do domu Waldinę i wysłuchać mowy pogrzebowej, którą na jej cześć wygłosi pan kapitan. Idź więc, chłopcze, ze swym łupem. Wszak to twój pierwszy lis.
Po tych słowach Ludwik wziął na ręce zabitego psa i oddalił się wraz z towarzyszami. Przez jakiś czas Kurt patrzył w ślad za nimi, po czym ruszył do domu. Znał tu każde drzewo, nie bał się więc, że zabłądzi. Tak bardzo się cieszył, że nie czuł wcale ciężaru, który dźwigał na plecach, choć pot kroplisty spływał mu z czoła. W połowie drogi musiał jednak odpocząć.
Już niedaleko leśniczówki usłyszał czyjeś kroki i po chwili ujrzał wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę, ubranego w podróżny płaszcz. Nigdy przedtem go nie widział. Zatrzymał się i zapytał ostro, naśladując Ludwika:
— Stój! Czego tu szukasz?
Nieznajomy spojrzał na niego rozbawiony, po czym powiedział:
— Na honor, przestraszyłeś mnie, chłopcze. Mówisz jak sam leśniczy.
Chłopak poprawił lisa na plecach.
— Niewiele mi do tego brakuje.
— Zaskakujesz mnie, mój mały, ale jeśli to prawda, to jesteś wielki zuch.
— Mów więc, jakbyś mówił do nadleśniczego, czego tu chcesz.
— Chcę się dostać do Reinswalden. Czy to daleko stąd?
— Nie, niedaleko. Zaprowadzę cię.
— Dziękuję. Czy mam ci za to ponieść lisa?
— Broń Boże!
— Bardzo przecież ciężki. .
— Wcale nie.
— To widać, że jesteś bardzo silny. Ile masz lat? Dziesięć?
— Jeszcze nie. Osiem.
— Osiem? Niemożliwe!
— Więc myślisz, że cię okłamuję?
— Wcale tak nie myślę. A ta broń to twoja?
— Oczywiście — odparł chłopak z dumą. — Czy chcesz się jej przyjrzeć? Masz, ale uważaj, bo jest naładowana.
Nieznajomy wziął strzelbę i obejrzał dokładnie.
— Tę dubeltówkę specjalnie dla ciebie zrobiono.
— No pewnie. Przypuszczałeś, że to zabawka dla małych dzieci? W takim razie jesteś bardzo niemądry. Przecież z zabawki nie można nikogo zastrzelić.
— Chcesz przez to powiedzieć, że zabiłeś tego lisa?
— Tak. — Ty?
— Chyba nie niósłbym zwierzęcia, którego bym sam nie powalił?
— W takim razie jesteś naprawdę dzielnym chłopcem. Kurtowi spodobał się ten komplement.
— Jeśli zostaniesz dłużej w Reinswalden, zabiorę cię kiedyś ze sobą i pokażę, jak się tropi lisa.
— Dziękuję. W zamian opowiem ci, jak się poluje na niedźwiedzie, bawoły, lwy i słonie.
— Strzelałeś do nich? Znam jednego, który polował na te wszystkie zwierzęta.
— Kto to taki?
— Doktor Sternau.
— Znasz go naprawdę?
— No, niezupełnie. Ale znam dobrze skóry zastrzelonych przez niego lwów i niedźwiedzi. Wiszą w mieszkaniu pani Sternau. To jego matka. Opowiadała mi nieraz o polowaniach swego syna. Zostanę kiedyś takim samym myśliwym, jak on.
— Tak myślisz?
— Niech tylko urosnę i będę taki duży, jak ty na przykład. Już teraz umiem jeździć konno i strzelać. Ludwik uczy mnie fechtunku i gimnastyki, zaprawiam się również w pływaniu. Chcesz, bym ci pokazał panią Sternau?
— Gdzie ona jest? — zapytał nieznajomy z wyraźnym zniecierpliwieniem.
— Widzisz ten ogród? I ten budynek? To cieplarnia. A te dwie panie: to pani Sternau i jej córka Helena. Przygotowują codzienny bukiet dla pana kapitana.
Twarz mężczyzny rozjaśniła radość.
— Czy nie ma tu jakiejś furtki w płocie? — zapytał.
— Po co ci furtka?
— Chcę pójść do pani Sternau.
— Musisz się zameldować.
— Już mnie przecież znasz.
— Prawda. I podobasz mi się. Pokażę ci furtkę.
— I ty mi się podobasz. Jak się nazywasz?
— Kurt.
— Aha, Kurt Unger?
— Tak. Ale skąd wiesz?
— Wiem jeszcze więcej. Ojciec twój jest sternikiem.
— Kto ci to powiedział?
— Pani Sternau. W listach. Ale gdzie jest ta furtka?
— Na prawo, dziesięć kroków stąd. Nieznajomy podbiegł do furtki, otworzył ją i wszedł do ogrodu. A potem do cieplarni.
Wśród palm i platanów, wśród drzew winogronowych i cytryn siedziały dwie kobiety. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że to matka i córka. Układały bukiet kwiatów. Gdy mężczyzna otworzył drzwi, pani Sternau podniosła się i postąpiwszy kilka kroków w jego kierunku, zapytała:
— Czym mogę panu służyć?
— Matko! — Przerwał jej radosnym okrzykiem i wziąwszy ją w objęcia, zaczął całować.
Pani Sternau zbladła jak ściana.
— Karol! Więc to ty? Naprawdę?! Co za niespodzianka, co za radość!
Trzymając matkę w ramionach, Sternau zawołał do dziewczyny:
— Chodź tu, siostrzyczko, chodź do mnie! Helena rzuciła mu się na szyję.
— Co za szczęście! Przed chwilą mówiłyśmy o tobie. Byłyśmy przekonane, że jesteś w Hiszpanii.
Chciałem wam sprawić niespodziankę na Boże Narodzenie i dlatego nie pisałem.
Tymczasem Kurt wszedł przez główną bramę na podwórze leśniczówki. Tu powitał go jeden ze służących:
— No, macie lisa?
— Nie my, tylko ja go mam.
— Widzę przecież. Ale kto go zabił?
— Pan Niedopytalski — odparł chłopak, po czym z dumną miną poszedł po schodach na górę i zapukał do drzwi nadleśniczego.
— Wejść! — mruknął kapitan. Był jeszcze w złym humorze.
Wszedłszy do pokoju, Kurt wyprostował się po wojskowemu i zameldował:
— Oto jest ta bestia, panie kapitanie.
Twarz kapitana rozchmurzyła się od razu. Wstał z krzesła i podszedł do malca.
— Oho, to stary lis! I zapewne szczwany. Musieli mieć z nim moi chłopcy kłopot nie lada.
— Tak, chłopcy mieli z nim kłopot. Ale nie ja.
— Ty nie? Przecież chyba ciężki?
— Całkiem łatwo dał się nieść i tak samo zastrzelić.
— Przyniosłeś go sam z lasu, smarkaczu? A to leniuchy z tych moich ludzi! Już ja im pokażę!
— Nic im pan nie zrobi, kapitanie.
— Nie? A któż mi przeszkodzi, u licha?
— Ja.
— Patrzcie państwo! A w jakiż to sposób, Goliacie?
— Zmusiłem ich, by mi pozwolili nieść lisa.
— Zmusiłeś ich? To są dopiero ofiary, że się dali zmusić takiemu brzdącowi.
— Panie kapitanie, nie jestem żaden brzdąc. Ludwik powiedział, że przysługuje mi prawo zaniesienia lisa do domu.
— Prawo? Przecież prawo miałby tylko ten, kto powaliłby lisa.
— Ja go właśnie powaliłem.
— Ty...? — nadleśniczy zdumiał się wielce.
— Tak, ja. Strzeliłem mu prosto w łeb.
— Do pioruna! Pokaż no tego kota! Obejrzawszy dokładnie miejsce, w które zwierzę zostało trafione, powiedział:
— To rzeczywiście twoja kula, z twojej dubeltówki. Co za wspaniały strzał! W sam środek głowy. Chodź tu do mnie, niech cię wytargam za uszy, ty łotrze.
Objął chłopca i ucałował gorąco. Po chwili Kurt zapytał:
— Więc pan kapitan zadowolony ze mnie?
— Tak, hyclu. Bardzo.
— W takim razie proszę o ten rewolwer, który mi pan dawno przyrzekł.
—- Dobrze, zaraz go dostaniesz. Wyciągnął z szuflady biurka pudełko i podając chłopcu, rzekł:
— Masz, weź sobie. To wspaniały rewolwer, wykładany srebrem. Naboje są tam także. Ludwik nauczy cię obchodzenia się z tą bronią.
Chłopiec chwycił leśniczego za uszy i przyciągnąwszy do siebie, pocałował kilka razy w brodę.
— Dziękuję, kapitanie, bardzo dziękuję.
— Mój drogi chłopcze — kapitan był wzruszony — czy masz jeszcze jakieś życzenie? Powiedz, a spełnię je z radością.
Kurt nie namyślał się długo.
— Mam. Ale nie wiem, czy pan je spełni, kapitanie.
(...)