- W empik go
La Pendola - ebook
La Pendola - ebook
Cykl powieściowy ‘Ród Rodriganda’, tom IV. Akcja powieści toczy się w wieku XIX. Doktor Sternau zajmuje się leczeniem chorych w Niemczech. Ale nie jest mu dane wrócić na dłużej do spokojnego życia, ponieważ przybywa doń Antonio Unger i podejmują decyzję by na statku, na „Rosecie”, ruszyć na poszukiwanie pirata Landoli. Dopadają go niedaleko południowoafrykańskiego Kapsztadu i w stoczonej bitwie nie tylko niszczą jego okręt, ale i zabijają całą załogę. Po zwycięskiej bitwie udają się do Meksyku, żeby naocznie się przekonać, co tak naprawdę stało się z don Fernandem. Zajrzawszy do grobowca Rodrygandów, stwierdzają, że nie ma w nim jego ciała. W dalszych przygodach towarzyszyc im będą nowi znajomi – Pablo Cortejo i jego córka Josefa, z którymi udają się do hacjendy Del Erina.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-443-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. STARY RODENSTEIN.
Niedaleko Moguncji, obok wsi Kreuznach, wznosi się leśniczówka. Jest to budynek obszerny, wysoki, zbudowany nakształt zamku. Mieszkało tu dawniej wiele osób, ale w roku 1848 z wyjątkiem starego nadleśniczego Rodensteina nikogo już nie stało. Staremu leśniczemu samotność tak dokuczyła, że zwrócił się do jednej ze swych dalekich krewnych z prośbą, by wraz z córką zamieszkała u niego. Krewną tą była pani Sternau, matka doktora Karola Sternaua. Wdowa chętnie zgodziła się na życzenie nadleśniczego, nazywanego powszechnie ze względu na rangę, otrzymaną kiedyś w wojsku, kapitanem.
Obok zamku mieszkała rodzina sternika Ungera. Składała się z ojca, który rzadko bywał w domu, z matki i ośmioletniego chłopca; mały Kurt, tak bowiem było na imię temu urwiszowi, był benjaminkiem otoczenia.
Tego dnia wczesnym rankiem pan kapitan siedział w swej kancelarji, pochylony nad jakiemiś wykazami. Nie miał upodobania do tego rodzaju pracy, to też posępnie marszczył brwi, gotów zburczeć każdego, kto do niego teraz zagadał. Ktoś zapukał do drzwi.
— Wejść! — rzekł ostro kapitan.
Drzwi otworzyły się, wszedł Ludwik, pomocnik leśniczego, jego prawa ręka i totumfacki. Służył niegdyś w kompanji pana kapitana i nie zapomniał dotychczas wojskowej dyscypliny. Stanął więc przy drzwiach w milczeniu, uderzywszy tylko obcasem o obcas.
— I cóż? — mruknął kapitan.
— Dzieńdobry, panie kapitanie.
— Dzieńdobry. A to wstrętna historja.
— Co takiego? Znowu skradziono drzewo?
— Ale skądże. Mówię o tych przeklętych wykazach.
— Tak, to gorsze od złodziei. Chwała Bogu, że nie jestem nadleśniczym.
— Tegoby jeszcze brakowało! Znasz się na tem, jak wół na gwiazdach. Ale o cóż chodzi?
— Jakiś pan czeka na dole. Chce mówić z panem kapitanem. Powiada, że nazwisko wyjawi tylko panu kapitanowi.
— Przyślij go do mnie.
— Rozkaz, panie kapitanie.
Po chwili wszedł wysoki, szczupły mężczyzna z olbrzymiemi niebieskiemi okularami na zakrzywionym nosie. Wszedł niedbale, jak człowiek, wchodzący do swojego domu, i zapytał swobodnie:
— Czy pan jest nadleśniczy Rodenstein?
Teraz dopiero nasz kapitan znalazł okazję do wyładowania swej żółci. Wstał, otworzył drzwi i, wskazując na nie, rzekł:
— Niech pan wejdzie jeszcze raz.
— Dlaczegóż to?
— Dlaczego? Poprostu dlatego, że sobie tego życzę.
— Ależ nie widzę powodu....
— Proszę wyjść! — ryknął kapitan strasznym głosem.
Nieznajomy cofnął się o kilka kroków i rzekł:
— No już, cóż dalej?
— Tak, teraz dobrze. Niech pan wejdzie jeszcze raz, niech się pan przywita po ludzku.
Po tych słowach kapitan odsunął nieznajomego do przedpokoju i zamknął drzwi. Po chwili rozległo się pukanie.
— Wejść — odpowiedział leśniczy.
Nieznajomy wszedł po raz drugi z szyderczym uśmiechem na ustach i rzekł:
— Panie leśniczy, mam pewne przyczyny, dla których ustąpiłem panu. A więc dzieńdobry.
— Dzieńdobry. I cóż dalej?
— Czy mogę prosić o rozmowę urzędową? Jestem komisarzem policji.
— Mam mało czasu, niechże pan siada i streszcza się. O co chodzi?
— W pańskim domu mieszka niejaka pani Sternau?
— Tak.
— Razem z córką?
— Tak.
— W jakim charakterze mieszkają te panie?
— Do stu furgonów! W charakterze ludzi i kwita.
— Zwracam panu uwagę, że mam prawo żądać odpowiedzi uprzejmych.
— Czyż moje są nieuprzejme?
— Czy pani Sternau ma jeszcze dzieci?
— Tak, syna, lekarza.
— Gdzież on przebywa?
— Mój panie, nie mam ani czasu, ani ochoty wdawać się w sprawy, zupełnie mi nieznajome. Cóż jest z tym doktorem Sternau?
— Rozesłano za nim listy gończe.
— Co takiego? Co pan powiada?
— Mówię prawdę. Poszukują go w Hiszpanji za usiłowanie morderstwa, kradzież i uprowadzenie.
Kapitan obrzucił komisarza dziwnem spojrzeniem i zapytał:
— Tylko za te drobnostki?
— To pan nazywa drobnostkami?
— Mam wrażenie, że mnie pan nie zrozumiał. Otóż oświadczam panu, że doktór Sternau jest dzielnym i zacnym człowiekiem. Raczej mógłbym przypuścić, że to pan jest mordercą, uwodzicielem albo złodziejem, aniżeli on. Wykłada mi pan tutaj jakieś duby smalone. A zresztą, czy pan jest naprawdę komisarzem, czy ma pan dowód osobisty? Nie znam pana.
— Jak pan śmie żądać ode mnie dowodu!
— Przecież każdy oszust może się podać za komisarza. Niech pan wyjdzie i proszę nie wracać bez dowodu osobistego.
— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan robi?
— Tak, doskonale. I zdaję sobie również sprawę, że pana każę wyrzucić, jeżeli pan sam nie odejdzie.
— Wrócę tu w asystencji. A ponadto zaskarżę pana za opór władzy. Nie powinien się pan uważać za udzielnego księcia.
Kapitan zadzwonił. Wszedł Ludwik.
— Ludwiku.
— Słucham, panie kapitanie.
— Trzeba tego człowieka wyekspedjować jak najprędzej za drzwi.
— Rozkaz, panie kapitanie. odpowiedział Ludwik, zachwycony poleceniem. Potem wziął nieznajomego pod ramię i sprowadził ze schodów. Na dole stało kilku służących. Widząc, że starszy kolega ma pracę ciężką, pomogli mu i postarali się, aby pan komisarz wybiegł z szybkością pośpiesznego pociągu. Znalazłszy się poza obrębem zamku, zacisnął pięści, przysięgając leśniczemu okrutną zemstę.
Na podwórzu bawił się chłopczyna, ubrany w piękny zielony strój strzelecki. Był to ośmioletni Kurt, syn Ungerów.
— Ludwiku, — zapytał chłopak — dlaczego wyrzuciliście tego człowieka? Co on nabroił?
— Obraził pana kapitana.
Chłopiec zasępił się i, rozgniewany nie na żarty, rzekł:
— A niech go siarczyste pioruny. Wezmę wnet moją strzelbę i wpakuję dobrą porcję śrutu temu panu. Zastrzelę każdego, kto obraża pana kapitana!
Ludwik, zadowolony z odwagi i dzielności chłopca, przestrzegał jednak:
— Do ludzi nie wolno tak strzelać ni z tego ni z owego. Ale mógłbyś naprzykład strzelić do...
— Do kogo? Mówże!
— Do lisa.
— Do lisa? — zawołał chłopak zachwycony. Gdzież jest?
— Niedaleko stąd, w dąbrowie. Wytropiłem go wczoraj; dziś wezmę moje jamniki i ściągnę z niego futerko.
— Czy mogę iść razem z tobą?
— Dobrze, ale jeżeli mama pozwoli.
— Zapytam natychmiast.
Malec pobiegł do matki, która właśnie zajęta była karmieniem drobiu na dziedzińcu. Dzieciak wpadł między ptactwo i, niestropiony tem, że rozegnał je na cztery wiatry, zawołał:
— Mamo, mamo, zabiję go!
— Kogo?
— Lisa, który porywa nam kury.
— Gdzież go znajdziesz?
— W kryjówce, w lesie dębowym. Ludwik go wytropił. Ma się dzisiaj z nim rozprawić. Czy mogę pójść z nim razem?
— Jeżeli Ludwik zechce cię zabrać.
Malec przybrał dumną minę:
— Właściwie mogę się obejść bez Ludwika. Takiemu lisowi sam podołam.
Po tych słowach wszedł do mieszkania i wrócił za chwilę z fuzją, przewieszoną przez ramię. Była to dubeltówka, zamówiona dla chłopca przez leśniczego jako podarek urodzinowy. Kurt, na swoje osiem lat niezwykle rozwinięty, zarówno fizycznie, jak duchowo, był strzelcem istotnie doskonałym.
— A więc idę — rzekł do matki.
Ucałowała go i malec odszedł pyszny, jak wielki pan, udający się ze świtą na łowy. Ludwik oraz kilku strzelców czekało na niego z jamnikami na smyczy.
Droga prowadziła przez gęsty las. Chłopak pytał o każdy drobiazg, każdy szczegół go interesował.
Był łagodny, jasny poranek zimowy. Śnieg w lesie leżał wysoki na jakie pół stopy, dzieciak brodził w nim raźno. Dotarli nareszcie do kryjówki, wyrytej pod ziemią, i znaleźli wkrótce ślady lisa. Psy rwały się ostro ma smyczach, ale nie spuszczono ich, gdy trzeba było obejść całą kryjówkę, by się przekonać, czy lis nie opuścił jej przypadkiem.
Nareszcie psy spuszczono. Zginęły wnet pod ziemią. Teraz ustawili się strzelcy. Kurt otrzymał stanowisko honorowe przy wyjściu, co napoiło go dumą niepomierną.
— Uważaj tylko, abyś nie zastrzelił jakiego psa, — ostrzegł chłopca Ludwik. Byłby to ewentualnie strzał zupełnie chybiony.
Ludwik miał zwyczaj wyrazu ewentualnie używać zbyt często, a przeważnie zupełnie nie na miejscu.
Kurt odparł z lekceważeniem:
— Taki psi strzał pozostawiam tobie.
Po tych słowach przykucnął i, wetknąwszy w ziemię gałąź o kształcie widelca, oparł o nią lufę dubeltówki. Po chwili rozległo się ujadanie psów; jamniki wpadły na trop lisa. Szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe; lis był widocznie szczwany i psy nabawiał niemałego kłopotu.
Wreszcie w kryjówce rozpoczął się hałas piekielny: psy zmusiły lisa do opuszczenia nory.
— Kurt, uwaga, za chwilę lis wyjdzie — rzekł Ludwik do chłopca.
Kurt leżał jeszcze ciągle na ziemi. Słyszał doskonale, w którym kierunku idzie ujadanie, słyszał również skowyt psa, którego lis ukąsił.
Po chwili przez otwór kryjówki wyskoczyło coś ciemnego i Ludwik zawołał:
— To lis!
Po tych słowach wystrzelił; zwierzę się przewróciło. Równocześnie skoczył na równe nogi i Kurt, zwracając lufę swej strzelby w zupełnie innym kierunku; strzelił równoczaśnie z Ludwikiem.
— Nareszcie go mam! — zawołał Ludwik i podbiegł do swej ofiary; po paru krokach zatrzymał się przerażony i zaklął:
— Do pioruna, cóż to takiego?
— To Waldina — odparł chłopak.
— Tak, zabiłem ewentualnie Waldinę; tu już nie psi strzał, a świński. Coś podobnego mi się nie zdarzyło jeszcze. Ale jakim cudem pies wyskoczył przed lisem?
— Wyskoczył, bo został ukąszony.
— Stul pysk, żółtodziobie! — fuknął gniewnie Ludwik.
— Żółtodziobie? — zawołał chłopak. A cóż tam leży w zaroślach?
Strzelcy spojrzeli we wskazanym przez Kurta kierunku.
— To lis, naprawdę lis! — zawołał Ludwik.
Leżał tu istotnie lis, szarpany przez dwa psy.
— No i cóż, jestem żółtodziobem, czy nie?
— Ty? Więc twierdzisz, żeś ty go zabił? Brednie! To ewentualnie Franciszek, lub Ignacy.
Chłopiec zadarł dumnie głowę i, nie odpowiadając ani słowem, naładował swoją strzelbę.
— Nie, to nie mój strzał. Nie strzelałem wcale — rzekł Franciszek.
— Ani ja — odparł Ignacy.
— Do pioruna! A więc to naprawdę strzał Kurta. Powiedz mi, szelmo, w jaki sposób wpadłeś na pomysł celowania właśnie w tamtą stronę?
— Powiedziałem ci przecież, że psi strzał tobie zostawię.
Ludwik wstydził się bardzo, ponadto żal mu było straty dobrego, doświadczonego psa myśliwskiego.
— Przeklęta sprawa! — zaklął. Co to będzie, gdy się kapitan ewentualnie dowie, że uśmierciłem Waldinę.
— No, trzeba obejrzeć lisa.
Podeszli do zabitego zwierzęcia, odganiając psy. Był to lis stary i zapewne doświadczony. Kula Kurta trafiła go w samo czoło.
— To był strzał! — rzekł Ludwik do Kurta. Jesteś zuch nielada. Mając osiem lat zabijasz lisa, gdy ja, stary koń, kładę trupem jakiegoś psa. Zasłużyłem na rzetelną pakę od kapitana. Ale muszę cię, chłopcze, wynagrodzić i udekorować po myśliwsku.
Według zwyczajów myśliwskich wpina się do kapelusza kawałek gałęzi temu z pośród myśliwych, który położy jakieś rzadkie, szlachetne zwierzę. Ludwik ułamał gałąź i chciał ją wetknąć za kapelusz chłopca. Lecz Kurt cofnął się raptownie o kilka kroków.
— Nie potrzebuję tej nagrody. Mówiłeś mi przecież zawsze, że to nagroda honorowa.
— No tak.
— Taką nagrodę może nosić tylko ktoś, kto ma honor.
— Do pioruna, nie rozumiem! Przecież masz honor, czy nie?
— Czy można nazwać honorowym kogoś, kto się pozwala obrażać bezkarnie?
— Któż cię ewentualnie obraził?
— Ty. Ale nie zniosę tej obrazy.
— No, no?